Marta, która jest we mnie

(fot. shutterstock.com)
M.M.

"Czemu latasz po kuchni i po rondle skaczesz" - pyta Martę, siostrę Łazarza, ks. Jan Twardowski w wierszu Niejedzenie. Trochę wcześniej, zanim powstał ten utwór, napisałam do ks. Jana list o moich dylematach - żony i matki nieletnich dzieci, przebywającej na kilkuletnim urlopie wychowawczym. I po cichutku myślę, że wiersz ten przeznaczony jest także dla mnie.

Dzieci urosły, znowu jestem kobietą pracującą i "skaczę" między kuchnią a komputerem. Bo miłość macierzyńska (małżeńska poniekąd też) zaczyna się od… karmienia. Nawet ktoś taki jak ja może jednak mocno pragnąć życia duchowego. Pocieszam się tym, że Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza (J 11, 5), Marta zaś mocno wierzyła (J 11, 27).

Moje bardziej dojrzałe miłowanie zaczęło się właśnie wtedy, kiedy opiekowałam się w domu małymi dziećmi. Z perspektywy lat widzę, że zatęskniłam za Panem, a On odpowiedział na moją tęsknotę i zaczął mnie prowadzić krok po kroku. Była wczesna wiosna 1978 roku. Od konfesjonału powędrowałam na plebanię, aby porozmawiać z nieco zaskoczonym wikarym o moim życiu, które nie było ani zimne, ani gorące. Wspólnie z mężem i tym młodym zapalonym księdzem odbyliśmy wiele długich rozmów. Mój mąż, wcześniej ministrant od szóstego do osiemnastego roku życia, lepiej był przygotowany.

Równolegle do tych nocnych nieraz debat przedzierałam się powoli, z pomocą innych lektur, przez Stary Testament (oprawny w skórę, w tłumaczeniu "x. Jakóba Wujka"). Czytając Biblię, zrozumiałam, że czas nie może mieć dla Boga znaczenia i że jest On bardzo cierpliwy wobec ludzi. Potem chłonęłam Nowy Testament, zwłaszcza bliską mi Janową Ewangelię, i uwierzyłam w miłość Boga. Zaczęłam pisać wiersze, które do dziś leżą w szufladzie…

Pamiętam moje pierwsze rekolekcje. Był luty, leżał śnieg, a one były dla mnie jak wiosna i złoty deszcz. Tej rozbudzonej miłości nie chowaliśmy dla siebie. Co wieczór, przez długie lata modliliśmy się wieczorem z dziećmi, najczęściej śpiewając. W latach osiemdziesiątych nasza domowa biblioteka wypełniała się katolicką prasą i literaturą, z Biblią Tysiąclecia na pierwszym miejscu. Wszyscy, także dzieci, krok po kroku, zbliżyliśmy się do Kościoła, weszliśmy w różne wspólnoty, w rozmaity sposób zaczęliśmy tam pracować. Dla moich bliskich ten czas zaowocował widocznymi intelektualnymi dokonaniami, z czego bardzo się cieszę. Moje osiągnięcia w tej dziedzinie są skromne. Jestem natomiast spokojna, że nasze dorosłe już dzieci otrzymały mocną kotwicę.

Przez dwa lata miałam kierownika duchowego, który usiłował wszczepić we mnie trochę beztroski dziecka Bożego. Trafił na oporną uczennicę, może dlatego, że on sam wydawał mi się zbyt niefrasobliwy. Nie rozumiałam go. Byłam przecież obowiązkowa, odpowiedzialna i zawsze wszystko "musiałam". Tak funkcjonowałam dość długo, aż przyszło załamanie i długie bezsenne noce. Wtedy zrozumiałam wreszcie, że trzeba inaczej ustawić hierarchię spraw i bardziej zaufać Bogu.

Msza św. odnawia mnie i oczyszcza, jest równocześnie chwilą wytchnienia i dobrych natchnień. Źle znoszę długie nabożeństwa. Modlitwie osobistej, niezbyt długiej, ale systematycznej (co nie znaczy, że nie zdarza się spontaniczna), zawdzięczam wiele, między innymi tę odrobinę odwagi, która pozwala mi wykonywać moją pracę zawodową. Często zasypiam na kolanach…

Pozostałam Martą i nadal, pracując zawodowo, służę rodzinie, która pomaga mi w miarę możliwości. Jesteśmy zapracowani. Sporo przebywam z ludźmi. Należę do osób "zgodliwych", ale konflikty i doświadczenie krzywdy bardzo potrafią mnie zranić. Sama też nie wszystkich znoszę jednakowo cierpliwie. Kiedy brakuje sił, częściej uczestniczę w Eucharystii w tygodniu. Moje ulubione miejsce jest pod obrazem Jezusa Miłosiernego. Stamtąd widzę też Maryję z Fatimy. Przy wieczornej modlitwie jest czas na mały rachunek sumienia. Modląc się słowami: "W Twoje ręce powierzam duszę moją", oddaję ją na czas snu Bogu, z ufnością, że w nocy oczyści mnie z negatywnych uczuć, których przecież nie pragnę. Rano czuję się już znacznie lepiej.

Trudniej jest mi wcielić w życie radę św. Augustyna: "Rozwiąż miłością, co zawiązałeś lękiem". Ufam, że z Bożą pomocą dojdę do tego, choćby w chwili ostatecznej. Tęsknię za wolnością wynikającą z prawdziwej czystości i mądrości serca; raczej przeczuwam tę wolność niż jej doznaję. Marzę o niebie i jestem bardzo ciekawa, jak tam będzie.

Na chrzcie świętym dano mi na drugie imię Maria. Zgodnie więc z radą ks. Twardowskiego mówię czasem tej Marcie, która jest we mnie: "Gdy Pana zobaczę - nic nie zjem. Padnę na pysk, jak grzech się rozpłaczę".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Marta, która jest we mnie
Komentarze (1)
Kazimierz Łaszewski
13 listopada 2015, 19:59
A ja myślę o sobie jako bracie marnotrawnego syna. Pocieszam się tym, że Ojciec powiedział do niego: "Dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co mam, jest twoje."