"Nie jestem dziewicą, ale Bóg mi wybaczył"

(fot. shutterstock.com)
Basia

Zawsze myślałam, że żyję w katolickiej rodzinie, ale po latach zrozumiałam, że żyłam w kato-hipokryzji, że Bóg istniał dla nas w Kościele, a niekoniecznie w życiu. Strach pomyśleć, ilu obecnych 30-latków ma podobnie, ale od początku…

Odkąd pamiętam chodziłam z rodzicami na niedzielną Mszę Świętą, po powrocie z której zawsze był obiad z telewizyjnym "Koncertem Życzeń" w tle. Od dziecka pamiętam też, że były roraty, drogi krzyżowe, nabożeństwa majowe i czerwcowe, jednym słowem tak zwany full serwis i to akurat było dobre, że zaszczepiono we mnie szacunek i umiłowanie do obrzędów religijnych.

Przed swoim bierzmowaniem przeczytałam cały "Dzienniczek św. siostry Faustyny", mojej patronki. Fascynacja mistycyzmem i uwielbienie adoracji jako osobistego spotkania z Jezusem pozostały do dziś, bo przecież jeśli On czeka na mnie w kościele w każdy czwartek przez 10 godzin, to przecież zawsze da się znaleźć chociażby chwilę wracając z pracy.

Pamiętam też, że w liceum śpiewałam w chórze w sąsiedniej parafii - próby dwa razy w tygodniu plus, oczywiście, niedzielna Msza Święta, a czasami wyjazdy. W wieku niespełna dwudziestu lat byłam przy śmierci mojej ukochanej babci. Przeżycie zarazem straszne, ale i piękne, bo to jednak zaszczyt móc towarzyszyć bliskiej osobie, która odchodzi na upragnione spotkanie z Panem.

DEON.PL POLECA

Nie wiem czemu, ale od zawsze miałam przeczucie, że będę wtedy sama z babcią i rzeczywiście tak było. Zapaliłam gromnicę, odmówiłam Ojcze Nasz i dopiero potem powiadomiłam mamę.

Po śmierci babci wyszło na jaw, że mój brat od prawie dekady prowadzi podwójne życie, tzn. z żoną i z nie-żoną, co było dla mnie szokującą wiadomością. W jednej chwili umarły we mnie wszystkie ideały związane z instytucją małżeństwa. Stwierdziłam, że skoro dzieją się tak straszne rzeczy, to przecież nie warto w ogóle kochać czy przysięgać, a dla własnego dobra lepiej żyć dniem dzisiejszym.

W tym samym czasie mama rozpoczęła kilkuletni niesakramentalny związek, co było dla mnie kolejnym ciosem, bo zawsze się zarzekała, że jeśli miałaby z kimś być, to tylko z kimś po podobnych przejściach, czyli z wdowcem i tak właśnie się stało, nie było więc żadnych przeszkód, by zawrzeć ślub kościelny.

Wraz ze zmianą poglądów zmienił się też mój wygląd - schudłam kilkanaście kilogramów i rozjaśniłam włosy, wkrótce potem poznałam mojego pierwszego mężczyznę, chociaż ciężko nazwać tę znajomość miłością, co najwyżej młodzieńczym zauroczeniem. Dwa miesiące później wylądowaliśmy w łóżku - ot, po prostu sama chciałam, nikt mnie nie zmuszał, nie żądał "dowodu miłości", nic z tych rzeczy.

Całe szczęście, że facet zachował się fair i pytał kilka razy czy jestem tego pewna, no ale był siedem lat starszy, więc z całą pewnością bardziej zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji niż ja. Ja byłam wtedy młoda, głupia i zakochana. Byłam dziewczyną z dobrego domu, która sypia z ateistą, chociaż to nie był żaden "bad boy", ot, po prostu zwykły facet, który miał takie, a nie inne poglądy.

Mojemu życiu nie towarzyszył żaden żal czy poczucie winy, chociaż wiedziałam, że jestem w stanie grzechu ciężkiego, był to jednak okres, kiedy zaczęłam oddalać się od Boga - na Msze chodziłam jak do teatru, na dodatek "spektakl" nudny, bo co tydzień to samo, no może z wyjątkiem czytań i Ewangelii.

Kilka miesięcy później kończę mój intensywny romans w sumie bez żadnego konkretnego powodu. Tuż potem poznaję kolejnego mężczyznę, tym razem rówieśnika, z którym spotykam się nieco ponad rok. Tym razem jest inaczej - są pluszowe misie na walentynki, święta spędzane z jego rodziną, ale też wspólny wyjazd wakacyjny i najważniejsze przykazanie naszych rodziców, aby nie zaciążyć i to jest właśnie objaw tej kato-hipokryzji.

To ciche przyzwolenie na współżycie, aby tylko nie było z tego ciąży, a przynajmniej nie do momentu ukończenia studiów, zresztą moja mama nigdy nie miała żadnych uświadamiających gadek o tym, jak ważne jest zachowanie dziewictwa do ślubu itp., więc przyjęłam postawę "hulaj dusza, piekła nie ma" i nie było w tym żadnej kalkulacji na zasadzie "teraz sobie poużywam, a potem będę grzeczna", bo to był okres kiedy byłam naprawdę daleko od Boga i chyba tego żal mi najbardziej, bo o ile utraconą czystość można odzyskać, to straconego czasu już nie.

Ostatnio dzięki znajomemu odkryłam wykłady Jacka Pulikowskiego, które można znaleźć online i muszę przyznać, że sporo dzięki nimi zrozumiałam. Wiele bym dała, żeby mieć takich rodziców jak państwo Pulikowscy, którzy swoim przykładem dają dzieciom swoistą mapę życia.

Wracając do mojej historii, nadal jestem mega cyniczna w temacie małżeństwa, na śluby koleżanek chodzę z nastawieniem "byle do rozwodu", a swoje ewentualne zamążpójście traktuję w kategorii całkowitej autonomii, czyli zachowania swojego nazwiska (bo przecież pracuję na nie), do tego obowiązkowo intercyza i rozdzielność majątkowa.

Cały czas boję się, że… facet mi się oświadczy, a gdy robi się poważnie zbywam go tekstem: "co Ty tak macasz moje palce? To podejrzane". A w głowie: "Achtung, achtung! Trzeba się ewakuować" - teraz się z tego śmieję, ale tak właśnie było i doskonale wiem dlaczego. Pomimo tej mojej młodzieńczej głupoty miałam w sobie też sporo rozumu i wiedziałam, że to po prostu nie jest ten facet, bo gdyby był to pewnie sama w mniej lub bardziej zawoalowany sposób dałabym mu do zrozumienia, że nie lubię żółtego złota, ponieważ kojarzy mi się z pewną grupą etniczną.

Mija kilka lat posuchy na polu matrymonialnym - skupiam się na pracy, znajomi twierdza, że nawet za bardzo aż pierwszy mężczyzna niespodziewanie odnajduje mnie na naszej klasie - mieszka za granicą, ale planuje powrót do Polski i chce odnowić znajomość. Koleżanki pieją z zachwytu, widząc w tym mega love story bo w międzyczasie ożenił się i rozwiódł, urodziło mu się też dziecko, ale ja kompletnie tego nie czuję, tzn. czuję, że się zmieniłam a on niekoniecznie… kasuję więc jego wiadomość z nowym numerem telefonu, a od wspólnych znajomych wiem, że do dziś nie wrócił do ojczyzny.

To był chyba przełom - odzywa się demon z przeszłości, a mnie nie kusi by do tej przeszłości wrócić - to mi dało do myślenia, ale droga do prawdziwej przemiany wciąż trwała - żeby nie było tak całkiem idealnie, jakiś czas później zakochuję się w dzieciatym rozwodniku - tym razem mama lamentuje, ja jednak daję się zwieść sloganowi, że przecież ostatecznie będziemy sądzeni z miłości i interpretuję go na swój użytek.

Całe szczęście facet z własnej i nieprzymuszonej woli unika seksu, a na pytanie "dlaczego nie?" odpowiada "bo Cię kocham". To nie była miłość, tylko szacunek i taka zwykła, ludzka uczciwość by nie decydować się na ten krok, póki nie jest się pewnym czy znajomość wypali, chociaż być może oprócz mnie miał jeszcze jakąś seks-koleżankę- tego nigdy się nie dowiem. Wiem tylko, że był bardzo hejtowany przez kolegów z pracy (a branża wybitnie męska), że "taka laska i nic".

W każdym razie po kilku miesiącach stwierdziłam, że nie nadaję się do związku z kimś z przeszłością. W głębi serca żyłam w przekonaniu, że przed Bogiem nadal ma żonę i czułam się dodatkiem do rodziny, którą de facto już posiadał, a ja wolałabym przeżywać cud rodzicielstwa z kimś, kto jest również niedoświadczony w tej materii.

Potem nastąpiły naprawdę chude lata pełne ekstremalnych przeżyć i perturbacji rodzinnych, podczas których na pewno byłoby mi łatwiej z mężczyzną u boku, ale niestety tak się złożyło, że byłam wtedy sama. Nie miałam wtedy czasu ani głowy do randek. "Po ludzku" zazdrościłam koleżankom mężów i ich wsparcia na co dzień, o bliskości nie wspominając, ale jednocześnie wiem, że mnie by nie wystarczył związek, w którym nie ma na co dzień Boga.

Myślę, że właśnie wtedy rozpoczęła się moja w pełni świadoma, duchowa przemiana, bo przecież "nigdy nie jest za późno, żeby zacząć od nowa, żeby pójść inną drogą i raz jeszcze spróbować"(JPII). Proszę Boga by dał mi światło, abym popełniała jak najmniej pomyłek, jednocześnie dziękując za siłę życia jakby pod prąd i na przekór współczesnym standardom, wyprowadzka z wielkiego miasta bardzo mi w tym pomogła - wolę żyć spokojniej i bardziej po swojemu. To nie strach przed wiecznym potępieniem, ale po prostu moje życie pokazało mi, że warto żyć zgodnie z Dekalogiem, bo inaczej nic dobrego i trwałego z tego nie wychodzi.

Nawet jeśli nie wszystko rozumiemy, to warto przyjąć to jako pewnik, bo Bóg wie lepiej co jest dla nas dobre - tak jak nie dyskutujemy z "nie zabijaj" czy "nie kradnij", tak samo powinniśmy zaakceptować fakt, że współżycie zarezerwowane jest tylko dla małżeństwa, ostatecznie do matury też nie podejdziemy w gimnazjum i nikt nie ma o to pretensji. Religia to nie restauracja, w której wybieramy to, co nam smakuje.

"Gdzie Bóg jest na pierwszym miejscu, tam wszystko jest na swoim miejscu" (św. Augustyn) - często to sobie powtarzam, to mój ulubiony cytat religijny, takie moje życiowe motto. Dopiero teraz czuję się naprawdę wolna, podczas gdy postępowe koleżanki nadal mają masę dylematów - czy kocha czy nie kocha, czy traktuje tylko jak weekendową seks-zabawkę, a gdy któraś chwali się, że facet myśli o niej poważnie, bo po dwóch miesiącach zaproponował wspólne mieszkanie, to tylko uśmiecham się w duchu, ponieważ nie jestem typem "nawracaczki". Uważam, że do pewnych wniosków człowiek powinien dojść sam, ale cieszę się, gdy moje postępowanie jest dla kogoś przykładem do naśladowania.

Modlitwa za tzw. letnich katolików też nie jest mi obca, w końcu sama przez dobrych kilka lat byłam jak ja to nazywam - praktykująca niewierząca, ot, robiłam sztuczny tłum w kościele. Teraz wiem, że trzeba wierzyć na zasadzie "tak tak, nie nie", a po każdym potknięciu dzielnie powstawać, dziękując Bożemu miłosierdziu.

Wydawać by się mogło, że moja historia nie ma jeszcze szczęśliwego zakończenia - nie jestem żoną czy chociażby narzeczoną cudownego mężczyzny, ale szczęściem jest już samo dążenie do celu, a nie cel sam w sobie. Cieszę się, że jestem bezdzietną panną i że wszystko jeszcze przede mną.

Koleżanki z liceum, które szybko poślubiły imprezowych przystojniaków są już w większości samotnymi matkami i ich życie nie jest łatwe. Inne koleżanki, które desperacko wyszły za mąż byle zdążyć przed 30-stką też nie byłabym pewna czy są aż takie szczęśliwe. W moim przypadku dochodzi jeszcze aspekt medyczny - na dobrą sprawę powinnam zostać matką już dekadę temu, ale wierzę, że Bóg jest większy od każdego problemu i ma moc go rozwiązać, chociaż starsze znajome krzyczą na mnie, żebym się pospieszyła, no ale przecież z powodu czysto ludzkiego lęku (ujmując to kolokwialnie) nie zrobię sobie bobasa z kimkolwiek, byle tylko go mieć.

Przez całe życie żyłam w przekonaniu, że najpiękniejszą rzeczą jaką można dać własnemu dziecku jest luksus bycia wychowanym w pełnej rodzinie, o co tak trudno w dzisiejszych czasach, dlatego tym bardziej ważne jest związanie się z odpowiednią osobą, a nie z tak zwanym pierwszym. Dobre małżeństwo nie przydarza się przypadkiem, więc tym bardziej warto poczekać, przemodlić pewne rzeczy, rozeznać je, otworzyć swoje serce na nowego człowieka, który wejdzie w nasze życie.

Mnie to zajęło ponad 10 lat, począwszy od małżeńskiej fobii spowodowanej rozwodem brata i moim nastawieniem z cyklu "ja się tak łatwo nie dam zaobrączkować", aż do radosnego oczekiwania, jakim określiłabym obecny etap życia. Owszem, nie jestem dziewicą, ale Bóg mi wybaczył i to jest dla mnie absolutnie najważniejsze, a ponieważ chrześcijanin powinien być radosny, to z nadzieją patrzę w przyszłość.

Wierzę, że dla mojego potencjalnego męża będę najczystsza poprzez życie, które prowadzę teraz, sama też nie zamierzam rozliczać go z przeszłości, bo najzwyczajniej w świecie nie mam do tego prawa. Najważniejsze dla mnie jest, aby był to człowiek, który będzie zbliżał mnie do Jezusa, a nie od Niego oddalał i z którym będę w stanie założyć rodzinę Bogiem silną.

Mam nadzieję, że narzeczeństwo będzie dla nas pięknym etapem przygotowania do roli małżonków, a nie tylko rozpaczliwym zaciskaniem kolan w ramach walki o czystość przedmałżeńską, bo czystość to dla mnie nie tylko aspekt seksualny - to szansa na to, by najpierw poczuć miłość swoim sercem, bo jak uczy Pan, wszystko rodzi się w sercu.

Mam nadzieję, że noc poślubna będzie wyczekana, piękna i taka tylko "nasza", a pierwszy poranek z obrączkami na palcach będzie początkiem wspólnego życia, tym bardziej cieszę się, że nawet pomimo mojego oddalenia od Boga, nigdy nie poddałam się obecnym trendom i nawet nie marzyłam o konkubinacie - dla mnie jako kobiety byłoby to poniżające, czułabym się testowana niczym nowy model Skody, na dodatek czekając nierzadko przez wiele lat aż pan i władca łaskawie zdecyduje się na pierścionek - doprawdy imponujące.

Nie przemawia do mnie argument o konieczności sprawdzenia się przed ślubem, bo uważam, że naprawdę wiele rzeczy można rozeznać nawet na tym początkowym, czysto koleżeńskim etapie, chociażby stosunek faceta do mojej mamy i co chyba jeszcze ważniejsze do jego mamy lub ewentualnej siostry, bo umówmy się, że te słynne porozrzucane skarpetki czy nieopuszczona deska to tak naprawdę bzdety.

Przykro mi, że moja mama jest zwolenniczką mieszkania razem przed ślubem jako argument zminimalizowania ryzyka ewentualnego rozwodu, ale niestety statystyki mówią coś wprost odwrotnego. Myślę, że największym problemem jest po prostu brak rozmowy na temat ważnych kwestii życiowych - ludzie po prostu bawią się życiem, zamieszkują razem, a potem biorą ślub, który jest dla nich papierkiem, a nie sakramentem, więc nie dziwota, że po ślubie nic się nie zmienia, a jeśli już, to na gorsze.

Dla mnie ważnym aspektem będzie na pewno wspólna modlitwa - kiedyś miałam wizję, żeby modlić się z mężem, gdy będę w ciąży lub podczas innych ważnych dla nas momentów, potem poszłam o krok dalej i stwierdziłam, że przecież można by modlić się razem codziennie - to dopiero będzie intymność level hard.

Na koniec coś głównie o kobietach - czy tego chcemy, czy nie, seksualność mężczyzn różni się od naszej. Widzę to dokładnie, gdy czasami zdarza mi się wyjść na chwilę przed blok w szortach a sąsiadowi plącze się język, chociaż żadne ze mnie Miss Wenezuela (z drugiej strony daleko mi do stereotypowej oazowej szarej myszki).

Jednym słowem jest w nas wielka moc i to od nas zależy, czy facet będzie chciał zaciągnąć nas do klubowej toalety czy zabrać nas na romantyczną randkę. To my swoim zachowaniem, strojem lub sugestywnym smsem możemy nakręcić faceta na ostrą akcję i zacząć znajomość od "tej" strony. Możemy też stopniować napięcie, nauczyć go czułości i przekierować jego uwagę na małe gesty, których tak bardzo potrzebujemy.

Wiem, że w narzeczeństwie może być ciężko bo to już nie będzie "zwykły" adorator, tylko przyszły mąż i przysłowiowa "szklanka wody zamiast" może nie wystarczyć (będzie trzeba zaopatrzyć się w pięciolitrowe baniaki), ale nic, co ma wartość nie przychodzi bez walki i tej wersji się trzymam.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Nie jestem dziewicą, ale Bóg mi wybaczył"
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.