W poszukiwaniu zaginionej nadziei
Przyszedłem na świat kilka miesięcy po tym, jak na Stolicy Piotrowej zasiadł pierwszy w historii Polak. Należę do pokolenia określanego dziś mianem „pokolenie JP II”. Jako dzieci chodziliśmy jeszcze na pierwszomajowe pochody. Na naszych oczach runęły mury dzielące Wschód i Zachód. Otworzyły się wówczas dla nas bramy raju. Wystarczyło zaryzykować, dać z siebie wszystko, by stać się kimś.
Rodzice patrzyli na nas z podziwem i zazdrością. Powtarzali, byśmy nie zmarnowali szansy, której oni nie mieli. Rozpoczęła się pogoń za sukcesem i sławą. Wszystko kręciło się wokół nas. Na szklanym ekranie pojawiły się młode twarze zachęcające do pójścia w ich ślady. W gazetach kusiły oferty zagranicznych firm. Osiedlowe place zabaw zastąpiły fitness cluby i salony piękności. Mieliśmy być pierwszą generacją nieśmiertelnych.
Nagle jednak coś pękło. Z teatralnych afiszów zniknęła klasyka, a miejsce Szekspira zajęła fala brytyjskich buntowników próbujących doszukać się jakiegoś sensu w zmieniającej się w zawrotnym tempie rzeczywistości. Przyszedł czas na rozczarowanie i samotność, którą jedni leczyli „metodami naturalnymi” – alkoholem, narkotykami lub seksem, inni ustawiali się w kolejce do psychologa.
Także ja wpadłem w karierowy szał. Wybrałem jeden z tak zwanych prestiżowych kierunków – biologię molekularną. Wierzyłem, że to ona jest przyszłością ludzkości. Katechizm Kościoła Katolickiego znalazł się w mojej biblioteczce na górnej półce. Na szafce przy łóżku królowały drukowane w „Dialogu” dramaty Sary Kane, Trainspotting Irvina Walsha czy poezja Wojaczka. Wraz z przyjaciółmi chodziłem na przeglądy filmów Larsa von Triera i Almodóvara.
Pan Bóg jednak ze mnie nie zrezygnował. Jak niegdyś przyszedł do Maryi podczas jej codziennych obowiązków, tak i mnie nawiedził w moim świecie wypełnionym szalkami z pożywkami do hodowli bakterii, eppendorfówkami oraz marzeniami o wielkich odkryciach z dziedziny genetyki. Pozostawało jedno pytanie: Czy byłem gotowy zostawić to wszystko, by oddać swoje życie Bogu?
1. Obecnie przygotowuję się do święceń kapłańskich w zakonie, którego charyzmatem jest pełnienie dzieł miłosierdzia. Na początku swojej drogi we wspólnocie myślałem, że w powołaniu do życia zakonnego chodzi o to, aby uciec od świata, aby zapomnieć o nim i żyć już tylko niebem. Jednak po okresie „duchowych wzlotów” przyszedł czas na kontakt z rzeczywistością. Po latach zakonnej formacji pustka i uczucie beznadziei, pozostawione niegdyś w rodzinnym domu, odnalazły mnie za klasztornymi murami. Przeraziłem się. W głowie pojawiły się pytania: Co się ze mną stało? Gdzie zgubiłem swój zapał? Gdzie podziały się dobre pragnienia towarzyszące mi na początku zakonnej drogi? I to najważniejsze pytanie: Co dalej?
Wtedy właśnie przeczytałem w „Życiu Duchowym” informację o trzydziestodniowych rekolekcjach ignacjańskich. Zrozumiałem, że to dla mnie ogromna szansa. Trzeba było tylko przekonać przełożonego. Tym jednak zajął się już sam Pan Bóg. I tak na początku lipca, gdy moi współbracia przygotowywali się do wakacyjnych wypraw, ja stanąłem przed Domem Rekolekcyjnym św. Józefa w Czechowicach-Dziedzicach, by rozpocząć przygodę, która, jak się potem okazało, miała odmienić moje życie.
2. Przyznaję, że od razu chętnie podjąłem wszelkie medytacje z pragnieniem wykorzystania wszystkiego, co Opatrzność dawała mi przez posługę organizatorów rekolekcji. Pierwsze dni pobytu w Czechowicach to bolesne otwieranie ran zadanych przez grzech tak osobisty, jak i cudzy, ale również doświadczenie mocy bezgranicznego Miłosierdzia Bożego.
Nowość spotkania z kochającym Ojcem polegała na tym, że tym razem zostałem zaproszony nie tyle do wypunktowania sobie popełnionych grzechów, ile do przyjrzenia się przede wszystkim korzeniom moich niemoralnych postaw. Nie miało ono jednak nic wspólnego z bezwzględnym obnażaniem mnie, czego niejednokrotnie wcześniej doświadczałem, przygotowując się do sakramentu pojednania. Teraz akcent został przeniesiony na kontemplację Bożej Miłości, która nie po to odsłania moją słabość, by mnie upokorzyć, ale by zaprosić do jeszcze większej ufności i zawierzenia.
Głębokie doświadczenie własnej słabości oraz wielkości Bożego Miłosierdzia pozwoliło mi wejść na drogę naśladowania Chrystusa. To tutaj odnalazłem przyczynę moich zakonnych trudności. Próba pójścia za Jezusem „na hurra” nie mogła się udać. Musiała napotkać przeszkody, gdyż była swego rodzaju kompromisem, jeśli nie z samym grzechem, to przynajmniej z tym wszystkim, co do niego prowadzi.
Tym razem, wspomagany łaską Bożą, pod czujną opieką kierownika duchowego, byłem w stanie zdobyć się na odrobinę pokory, aby przestać ciągnąć Jezusa tam, gdzie ja chciałem – wmawiając sobie nieustannie, że taka jest wola Boża – a zacząć iść do miejsc, gdzie On pragnął mnie zaprowadzić. Radykalne przesunięcie akcentu w życiu duchowym z „ja” na „Ty” doprowadziło do zdefiniowania na nowo takich elementarnych pojęć jak: świętość czy sens życia, oraz do przewartościowania wielu spraw.
Idąc za Jezusem, doszedłem pod krzyż. Tutaj powróciły, i to ze wzmożoną siłą, pytania o sens mojego cierpienia. Czy uzyskałem odpowiedź na pytanie: Dlaczego? Nie! Jednak tygodniowa kontemplacja męki Pańskiej przyniosła owoc, który przerósł moje najskrytsze oczekiwania. W głębi serca zrozumiałem, że każdy, nawet najmniejszy ból, niesprawiedliwość czy krzywda to zaproszenie Jezusa do wzięcia czynnego udziału w dziele Odkupienia. Dotarło do mnie, że nigdy nie będę w stanie zrozumieć swojego krzyża. Mogę go jedynie przyjąć jako Tajemnicę, wprowadzając w ten sposób moją relację z Jezusem na głębszy stopień zażyłości i intymności.
W moim doświadczeniu rekolekcji ignacjańskich, podobnie jak i w życiu Jezusa, krzyż nie miał ostatniego słowa. Po wielkosobotniej ciszy nadeszła chwila radosnego Alleluja! Jednakże nie było mi łatwo przyjąć z otwartym sercem nadziei nowego życia. Cóż, podobnie jak Apostołowie, potrzebowałem czasu, by zrozumieć, że ze Zmartwychwstałym można wszystko zacząć od początku.
3. Dzisiaj, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że miesięczny pobyt w Czechowicach-Dziedzicach to powrót do korzeni, do głęboko ukrytych pragnień, do pierwszej miłości. A wszystko dokonało się za pomocą prostych, wszystkim dobrze znanych środków, takich jak: ewangeliczna medytacja, kierownictwo duchowe czy przedłużona adoracja eucharystyczna. Ważną rolę w moim miesięcznym wędrowaniu za Chrystusem odegrała Jego Matka. Wcześniej moja więź z Maryją ograniczała się do wypełniania zaleceń pobożności ludowej. I dopiero na rekolekcjach ignacjańskich spotkałem się osobiście, bez pomocy gotowych formułek, z Tą, która pod krzyżem przyjęła mnie jako swoje dziecko.
Na koniec pozostaje mi podziękować organizatorom, bez których niemożliwe byłoby moje duchowe odrodzenie. Mam nadzieję, że ta piękna idea będzie rozwijać się w Polsce, przynosząc kolejne owoce.
Nie byłbym sobą, gdybym też nie zachęcił innych do uczestnictwa w trzydziestodniowych rekolekcjach. Przede wszystkim chciałbym obalić tezę, z jaką zetknąłem się w środowisku zakonnym, że rekolekcje ignacjańskie są jedynie dla przeżywających głębokie kryzysy lub będących na wysokim stopniu świętości. Sądzę, że dla każdego mogą one stanowić ważne doświadczenie duchowe. Ja osobiście polecam je takim jak ja – trzydziestolatkom z pokolenia JP II, którzy być może mają za sobą doświadczenie utraconego raju lub żyją, jak im się wydaje, w zgodzie z samymi sobą, ale w środku duszą się i czują się jak zmęczeni życiem staruszkowie po przejściach. Spotkanie z Jezusem może odmienić każdego z nas, bo przyczyną niejednej depresji wcale nie jest kryzys ekonomiczny czy zmiany klimatyczne, ale puste, spragnione Boga serce.
Skomentuj artykuł