Berlusconi w starciu z włoskim Kościołem

Silvio Berlusconi (fot. wikipedia.com)
Piotr Kowalczuk

Włoscy biskupi i premier Silvio Berlusconi znaleźli się w stanie wojny. Należący do rodziny premiera dziennik "Il Giornale" uderzył poniżej pasa Dino Boffo, redaktora naczelnego "Avvenire", organu włoskiego episkopatu. Biskupi natychmiast zawyrokowali, że to atak na nich i cały włoski Kościół, i przystąpili do kontruderzenia.
 

W całej, wcale niejednoznacznej, sprawie Benedykt XVI uznał, że na szali leży zbyt wiele i powstrzymał szarżujących hierarchów. Dał im przy okazji do zrozumienia, że polityką w Kościele zajmuje się Sekretariat Stanu. A z punktu widzenia politycznej strategii i taktyki, grzeszny Berlusconi to we Włoszech jedyny poważny sojusznik Watykanu w walce o kształt rodziny, bioetykę, katolickie szkoły czy lekcje religii.

  

Sprawa Boffo

Bomba wybuchła 28 sierpnia. "Il Giornale" na pierwszej stronie dał tytuł: "Supermoralista skazany za molestowanie". Obok naczelny, Vittorio Feltri, wyjaśnił, że w świetle moralizatorskiej kampanii i niewybrednych ataków, którą włoskie media i opozycja od miesięcy prowadzą wobec Berlusconiego, zaglądając mu do sypialni, postanowił zdemaskować moralistów. Prawda o Boffo wraz z insynuacjami spływały ze stron "Il Giornale" przez kilka kolejnych dni.

Zacznijmy od ziarna. W 2004 r. sąd w Terni skazał Boffo na 6 miesięcy więzienia z zamianą na grzywnę za uporczywe telefony do kobiety od sierpnia 2001 r. do stycznia 2002 r., w których nawiązywał do stosunków seksualnych z jej partnerem. Między stronami doszło do ugody, ale w związku z tym, że w przypadku molestowania zgodnie z włoskim prawem sąd musi działać z urzędu, Boffo został skazany.

A teraz plewy: obok kopii wyroku "Il Giornale" opublikował rzekomą notę sądową, wyjaśniającą tło sprawy. Wynikało z niej, że znany policji homoseksualista Boffo miał romans z towarzyszem życia kobiety i telefonami chciał ją nakłonić do porzucenia partnera, bo pragnął mieć go całkowicie dla siebie. W końcu, by skandal nie wyszedł na jaw, Boffo miał wypłacić kobiecie sporą sumę pieniędzy. Problem w tym, że nie wiadomo, kto i dla kogo sporządził tę notę, bo nie był to sąd. Feltri popełnił więc dwa brutalne faule. Opublikował donos zawierający zarzuty, których wiarygodności nie sprawdził, a poza tym nie poprosił Boffo o wyjaśnienia przed publikacją. Czyli nie dał mu szans obrony.

 

Episkopat kontratakuje

Włoski episkopat stanął murem za swoim redaktorem. Nazwał atak "Il Giornale" haniebnym, niesprawiedliwym, niesłychanym. Poszczególni hierarchowie poszli jeszcze dalej, nazywając Feltriego ślepym wykonawcą poleceń swego pana, czyli Silvio Berlusconiego. Mówili, że to próba szantażu zapewniając: Nie damy się zastraszyć!, co zresztą powtórzył we wrześniu w obszernym wystąpieniu kard. Angelo Bagnasco na konferencji episkopatu.

Wielu biskupów, w tym nawet dwóch bardzo ważnych polskich hierarchów (sic!), w bezwarunkowym odruchu zaatakowało Berlusconiego za rozwiązły styl życia, a jeden z nich porównał atak na Boffo z metodami stosowanymi przez SB. Oświadczenia goniły oświadczenia. Sekretarz stanu kard. Tarcisio Bertone wyraził solidarność z włoskim episkopatem. Planowane w dniu ataku "Il Giornale" spotkanie Bertone – Berlusconi zostało odwołane. Sekretarz stanu nie mógł się w tej sytuacji spotkać z premierem, nie dezawuując włoskich biskupów. Rozmowę telefoniczną z kard. Bagnasco odbył Benedykt XVI, a katolicka prasa trzęsła się z oburzenia. "Avvenire" codzienne zamieszczało bite strony listów czytelników z poparciem dla Boffo, atakami na Feltriego i naturalnie Berlusconiego. Nie inaczej było w artykułach redakcyjnych dziennika czy najpoczytniejszego włoskiego tygodnika "Famiglia Cristiana".

 

Boffo kluczy i rezygnuje

Najpierw w bardzo ostrej odpowiedzi na łamach "Avvenire" Boffo obrażał Feltriego, zarzucając mu kłamstwo, manipulację i mord dziennikarski na zlecenie. Twierdził, że jest niewinny, a w wyroku sądowym nie ma mowy o seksualnym tle molestowania. Już w dwa dni później sąd w Terni na żądanie mediów ujawnił dwie zaledwie strony dokumentów procesowych (reszta jest utajniona po wsze czasy), z których wynikało, że Boffo mija się z prawdą.

Wówczas Boffo jął tłumaczyć, że owszem, molestowano z jego służbowej komórki, ale korzystało z niej wiele osób i to nie on telefonował, a jego młodszy kolega, którego w odruchu dobrego serca postanowił do końca kryć. Sęk w tym, że młodszy kolega nie żyje, bo przedawkował narkotyki i nie może tego potwierdzić. Co więcej, te same tłumaczenia pięć lat wcześniej nie przekonały sądu w Terni, który uznał Boffo winnym. Wszyscy czekali, że skoro mleko się już rozlało, Boffo "stanie w prawdzie": powie, jak było, obalając niecne zarzuty "Il Giornale" albo uderzy się w piersi.

Nie doczekali się. Front biskupów stojących murem za Boffo zaczął się nieco kruszyć.

 

Pojawiły się głosy, by może w imię dobra Kościoła Boffo złożył rezygnację. Znany watykanista Vittorio Messori, zarzucając biskupom brak roztropności, oświadczył w wywiadzie dla "Corriere della Sera", że Boffo powinien zostać przesunięty na boczny tor już w 2004 r., gdy sąd wydał wyrok. Niedługo potem w tym samym dzienniku wypowiedział się redaktor naczelny "L’Osservatore Romano", Giovanni Maria Vian, krytykując linię polityczną "Avvenire" przyjętą przez Boffo. Uznał, że dziennik nie powinien zajmować się kwestią moralną Berlusconiego, bo Kościół piętnuje grzech, a nie grzesznika. Wreszcie Benedykt XVI zażądał szczegółowych wyjaśnień o sprawie Boffo od włoskiego episkopatu. W dwa dni później redaktor naczelny "Avvenire" złożył rezygnację, pisząc z tej okazji sążnisty list otwarty. Jak poinformował watykanista Andrea Tornielli, list ten został przedstawiony przedtem do aprobaty w Watykanie. Ponoć wrócił z wykreślonym fragmentem, w którym Boffo dziękował papieżowi za wsparcie. Włoscy watykaniści jak jeden mąż twierdzą, że dymisję Boffo wymusił papież. Dlaczego?

Dwuznaczność sytuacji Boffo i biskupów

Boffo w "Avvenire" (podobnie jak kilku biskupów) domagał się, by Berlusconi wytłumaczył się publicznie przed narodem ze swoich grzechów ciała, ale gdy sam znalazł się w nieco podobnej sytuacji, schował głowę w piasek. Pracodawcy, czyli episkopat, też go do tego nie zachęcali. Boffo powinna bronić prawda, a dopiero potem episkopat. Inaczej powstaje podejrzenie, że była to prawda zbyt niewygodna, by ją ujawnić. Skandal z Boffo naraził krytykujących Berlusconiego hierarchów i katolickie media na zarzuty o stosowanie podwójnej miary, jeśli nie o hipokryzję. No bo jeśli kompromitujący styl życia premiera należy, ich zdaniem, piętnować, to trudno zrozumieć, dlaczego nie wolno piętnować Boffo, w końcu wyrokiem niezawisłego sądu skazanego za molestowanie na tle seksualnym. Skoro ujawnienie wyroku na Boffo godne jest potępienia, to dlaczego z podobnym oburzeniem włoskich hierarchów nie spotkało się ujawnienie skandali Berlusconiego?

Abstrahując od niegodnej formy ataku "Il Giornale" i towarzyszącej mu politycznej motywacji, z oburzenia włoskich biskupów wynika, że Feltri, natrafiając na rewelacje o Boffo, powinien sprzeniewierzyć się zasadom i naturze swego zawodu i zamieść aferę pod dywan. Jak to zrobił episkopat.

Trudno bowiem uwierzyć, że we włoskim Kościele nikt nie wiedział o wyroku na Boffo. Najpewniej dlatego sprawę udawało się utrzymać w tajemnicy przez pięć lat. Tylko w tym kontekście można uznać, że atak na Boffo był atakiem na cały włoski Kościół. Poza tym włoscy biskupi, sugerując, że za "akcją Boffo" stał Berlusconi (Nie damy się zastraszyć!), chyba świadomie, w polemicznym zacietrzewieniu, minęli się z prawdą. I trudno nie uznać tego za próbę skierowania nieprzyjemnej dyskusji o Boffo na boczny, ślepy tor.

Dla każdego, kto śledzi włoskie media, jest jasne, że Vittorio Feltri, dojrzały, niezależny dziennikarz o centroprawicowych poglądach, na zlecenie wykonania "medialnego mordu" zareagowałoby dymisją, a w chwilę potem pogrążył zleceniodawcę we wszystkich włoskich telewizjach. A jeśli Berlusconi w chwilę po ukazaniu się ataku na Boffo zmienia plan dnia i zwołuje swoich najbliższych współpracowników na naradę, by wydać potem oświadczenie, w którym ten atak kategorycznie piętnuje, to też jest jasne, że wyskok Feltriego nieprzyjemnie go zaskoczył. Poza tym wytrawny polityczny strateg Berlusconi, po uszy tkwiący w kłopotach z powodu skandali obyczajowych, zdaje sobie doskonale sprawę, że, wojując z Kościołem, kopałby sobie polityczny grób, a trudno go podejrzewać o skłonności samobójcze.

Boffo ofiarą

Tak czy inaczej, Boffo padł ofiarą politycznej wojny rozpętanej przez włoską lewicę, a wcale się na nią nie wybierał. Lewica przegrała z kretesem wybory trzy razy z rzędu (parlamentarne, do Parlamentu Europejskiego i lokalne). Do dziś nie ma jasnego programu ani poważnego przywódcy. Gdy w maju wyszło na jaw, jak źle prowadzi się premier, próba delegitymizacji Berlusconiego ze względu na tzw. kwestie moralne stała się jedynym celem, jedyną strategią i taktyką walki politycznej włoskiej lewicy. Niewybredna kampania, w której już oskarżono Berlusconiego o pedofilię i narkomanię, trwa do dziś.

Najpoważniejsze włoskie gazety i programy publicystyczne w telewizji zaczęły przypominać najwulgarniejsze niemieckie czy brytyjskie tabloidy. Publikowano szczegóły intymnych rozmów premiera z damą, z którą spędził noc, zastanawiano się, czy Berlusconi wspiera jurność zastrzykami. I to nie obok, a zamiast doniesień i komentarzy o sprawach naprawdę ważnych w kraju czy zagranicą. Poza lubieżnym premierem, bohaterkami włoskich mediów zostały luksusowe prostytutki i ich otoczenie. "Avvenire", w porównaniu z innymi włoskimi mediami, naprawdę zachowywało dystans. Pomijając dwuznaczność skandalu, jeśli atak "Il Giornale" miał być zemstą za krytykę Berlusconiego, był niesprawiedliwy, bo nie było się za co mścić.

Uzurpacje włoskiej lewicy

Naturalnie włoska lewica podchwytywała każdy głos krytyczny włoskich hierarchów i katolickiej prasy pod adresem Berlusconiego, by tryumfalnie ogłosić: Kościół z nami! Ba! Gdy tylko Benedykt XVI wypowiadał się o znaczeniu moralności w prowadzeniu biznesu czy polityki, co zdarza mu się z racji światowego kryzysu siłą rzeczy dość często, lewica, cytując jego słowa, twierdziła, że to aluzja do sytuacji we Włoszech i zawoalowany atak na Berlusconiego. Tego rodzaju nieuprawnione egzegezy wystąpień papieskich czy artykułów w "L’Osservatore Romano" potrafiły się ciągnąć w lewicowej prasie całymi stronami.

 

Po te argumenty pełnymi garściami sięgali politycy opozycji. Najczęściej ci, którzy co chwila podnoszą krzyk, że Watykan i włoski Kościół niedopuszczalnie ingerują w sprawy świeckiego włoskiego państwa. Zrozumiałe więc, że Watykan zepchnięty wbrew własnej woli na pozycję sojusznika lewicy w wojnie z Berlusconim nie czuł się tam wygodnie. Co więcej, jak często bywa, niektóre krytyczne wypowiedzi włoskich hierarchów czy wręcz antyberluskońska linia najpoczytniejszego włoskiego tygodnika "Famiglia Cristiana" wydawanego przez paulistów szły też na rachunek Watykanu. Nic więc dziwnego, że Stolica Apostolska musiała się z tego narożnika delikatnie wyboksować, sugerując przy okazji, jak choćby Vian w wywiadzie dla "Avvenire" i tekstach w "L’Osservatore Romano", by włoski Kościół zrobił to samo.

Ofensywa Sekretariatu Stanu

Jak twierdzi przytłaczająca większość włoskich komentatorów, dymisja Boffo i delikatne przygany Viana to też efekt strategicznych zmian, do jakich dochodzi na linii Watykan – rząd włoski, od czasu gdy na stanowisku przewodniczącego konferencji biskupów kard. Ruiniego zastąpił kard. Bagnasco. Przedtem nad tymi relacjami czuwał kard. Ruini, bardzo blisko związany z Janem Pawłem II, niejako z pominięciem Sekretariatu Stanu. Teraz, jak sądzą włoscy watykaniści, sytuacja wraca do normy, bo sprawy wziął w ręce watykański "szef rządu" kard. Tarcisio Bertone, co zresztą zapowiadał zaraz po nominacji w 2006 r. Teoria spiskowa lansowana w wielu włoskich dziennikach powołujących się na anonimowe źródła za Spiżową Bramą mówi, że rezygnacja Boffo, zaufanego człowieka kard. Ruiniego i mającego spore wpływy we włoskim Kościele, jest również symbolem i wymuszoną ofiarą tych zmian.

Wszyscy podkreślają, że w tej chwili we Włoszech z punktu widzenia Watykanu na linii Kościół – państwo dzieją się sprawy zbyt ważne, by pozostawić je wyłącznie w rękach włoskich biskupów. Inna teoria spiskowa, wyznawana przez znanego watykanistę Marco Politiego z "La Repubblica", mówi, że Benedykt XVI, zdając sobie sprawę z postępującej sekularyzacji w Europie Zachodniej, postanowił przystąpić do „rekonkwisty”, a poletkiem doświadczalnym i początkiem ofensywy mają być właśnie Włochy, które Joseph Ratzinger świetnie zna i ma dosłownie za oknem. Praktycznie jednym z najważniejszych aspektów "rekonkwisty" ma być walka z liberalną ofensywą lewicy, która chce w ustawach zapisać niezgodne z nauką Kościoła regulacje dotyczące bioetyki, rodziny czy nauki religii, a więc kwestie z punktu widzenia Watykanu najwyższej wagi. W obliczu tych wyzwań, wojna Berlusconi – włoski Kościół mogłaby się skończyć klęską Berlusconiego i Watykanu, i to bez względu na to, czy teoria Politiego jest prawdziwa. Tak czy inaczej, Watykan postanowił zdusić ją w zarodku. Z wielu powodów.

 

"Dorośli katolicy"

Watykan ma kłopot z włoskim Kościołem, bo lewicowa frakcja, historycznie nazywana katokomunistami, ma w nim spore wpływy. Nie tyle chodzi o hierarchów, choć i tacy się zdarzają, ile o wiernych, i to na szczytach polityki. Bo oczywiście nie jest tak, że włoscy katolicy głosują hurmem na centroprawicę. Lewicowi katolicy, którzy przed rozpadem chadecji na ogół potrafili się odnaleźć w jednej z jej frakcji, w 1992 r., gdy skandal korupcyjny zdmuchnął ze sceny politycznej chadeków (i socjalistów), znaleźli się bez politycznego domu. Błąkali się po różnych partiach, by w 2000 r. przybić do przystani Margherita. Partia mogąca liczyć wówczas na 15% głosów sprzymierzyła się z postkomunistami i dziś razem stanowią trzon opozycyjnej lewicowej Partii Demokratycznej. Politycznie najbardziej wpływowym katokomunistą był dwukrotny premier Włoch Romano Prodi.

W 2005 r., gdy kard. Ruini i Watykan wezwali do, jak się potem okazało skutecznego, bojkotu referendum w sprawie liberalizacji ustawy o sztucznym zapłodnieniu (nie było kworum), Prodi poszedł głosować "za", stwierdzając, że jest dorosłym katolikiem. Od tej pory tym terminem określa się niemałą i wpływową grupę włoskich wiernych, którzy uważają się za skrzydło postępowe, a z racji domniemanej dojrzałości i intelektualnego wyrafinowania, mogą brać nie do końca serio i poddawać pod dyskusję wiele elementów nauki Kościoła. Według tej koncepcji, istnieje "katolicyzm dziecięcy", czyli naiwny, przyjmujący bezkrytycznie każde stanowisko Kościoła i "dorosły", który może sobie pozwolić na inne zdanie. Naturalnie Watykanowi z "dorosłymi katolikami" nie jest po drodze, ale przecież nie może dla nich zabraknąć miejsca we włoskim Kościele. Oczywiście "dorośli katolicy" są zagorzałymi przeciwnikami Berlusconiego. W tej sytuacji jest jasne, że na włoskiej scenie politycznej jedynym pewnym i poważnym sojusznikiem Watykanu w walce o kształt interesującego Kościół ustawodawstwa jest właśnie Berlusconi, pod tym względem semper fidelis, nawet na forum Unii Europejskiej, gdzie bezskutecznie walczył o uwzględnienie tradycji i wartości chrześcijańskich w preambule Konstytucji dla Europy.

 

Szkoły katolickie

Są solą w oku włoskiej lewicy. Ta tłumaczy, że Kościół prowadzi tam religijną indoktrynację, a na dodatek korzysta z dotacji państwowych, okradając w ten sposób obywateli świeckiego przecież państwa. Te zarzuty lewicy, od lat stanowiące propagandowy oręż w walce z Kościołem, w kontekście włoskiej rzeczywistości są czystą demagogią.

Po pierwsze, lekcje religii w szkołach katolickich nie są obowiązkowe i sporo uczniów nie bierze w nich udziału. Stopnie stawia się za wiedzę o religii, a nie za pobożność. Po drugie, subwencjonowanie przez państwo szkół katolickich tylko z pozoru wygląda na przywilej wymuszony na państwie przez Kościół. Z 9 mln włoskich uczniów niemal milion uczęszcza do szkół katolickich. Uczeń szkoły publicznej kosztuje państwo 6 tys. euro rocznie, szkoły katolickiej, gdzie trzeba płacić czesne – 10 razy mniej. Cofnięcie dotacji państwowych praktycznie zmusiłoby włoski Kościół do zamknięcia swoich szkół. A gdyby tak się stało, państwo, w ramach konstytucyjnego obowiązku zapewnienia ich uczniom bezpłatnej edukacji, musiałoby wykładać 5 mld euro rocznie, a nie pół miliarda jak obecnie, nie mówiąc o konieczności budowy i utrzymania kilku tysięcy szkół.

 

Lekcje religii

Innym kierunkiem natarcia lewicy na Kościół są naturalnie lekcje religii. Zdaniem włoskiej lewicy, w imię świeckiego charakteru państwa najlepiej byłoby ten przedmiot znieść. Ale zrealizować ten plan trudno, bo ponad 90% włoskich rodziców i ich dzieci chce lekcji religii, i to w szkołach. To oczywiście lewicowym ideologom nie przeszkadza. Nie przeszkadza im też, że nie jest to przedmiot obowiązkowy, ani to, że zazwyczaj szkoły państwowe oferują alternatywne zajęcia i przedmioty: od etyki przez naukę egzotycznych tańców po strzelanie z łuku. Uszczęśliwianie na siłę w imię ideologii realizowane jest więc w ramach zmyślnej strategii rozmiękczania.

 

Niedawno 24 organizacje ateistyczne, islamskie, judaistyczne i wyznań niekatolickich wniosły pozew do sądu administracyjnego, skarżąc się, że szkoły oferują wyłącznie nauczanie katolickie, dyskryminując uczniów innych religii i wyznań. Dlatego zażądali, by ocena z religii nie była wliczana do średniej ocen, nie miała wpływu na wyniki egzaminu maturalnego, a katecheci nie mogli na pełnych prawach uczestniczyć w posiedzeniach rad pedagogicznych, na których oceniane są postępy uczniów. I sąd przyznał im rację, motywując decyzję prawem do wolności sumienia i swobodą wyznania.

Wyrok wywołał głośne protesty rodziców i uczniów, którzy twierdzą, że to właśnie oni są dyskryminowani przez krzykliwą, zideologizowaną i marginalną mniejszość. Minister edukacji zdecydowała, że żadnych zmian nie będzie i zaskarżyła wyrok do Rady Stanu. Jako że kard. Zenon Grocholewski w liście do episkopatów skrytykował próby rugowania religii lub obniżania jej rangi w szkołach, tuba włoskiej lewicy "La Repubblica" w artykule redakcyjnym napisała: Watykan chce, byśmy mieli państwo katechetów lub wręcz ministrantów.

 

Bioetyka

W tej chwili w decydującą fazę wkraczają prace nad ustawąo tzw. testamencie biologicznym, czyli prawie do eutanazji. We Włoszech eutanazja jest zakazana, ale dzięki niejasnemu prawodawstwu i kruczkom prawnym zwolennikom "słodkiej śmierci" udało się w majestacie prawa wysłać na lepszy ze światów Piergiorgio Welbiego, a w lutym tego roku Eluanę Englaro, o czym szeroko donosiły światowe media. Proponowany obecnie kształt ustawy, która ma rozwiązać złożony problem, jest w zasadzie po myśli Kościoła. Uznaje sztuczne odżywianie i nawadnianie pacjenta za niezbywalną część leczenia, z której nie można zrezygnować, nawet gdyby pacjent sobie tego życzył lub zapisał wcześniej w testamencie biologicznym. Lewicowe i liberalne eutanazyjne lobby jest mocne, nawet w łonie Ludu Wolności, partii Berlusconiego. A Gianfranco Fini, obecnie przewodniczący Izby Deputowanych, chce, by w głosowaniu nad ustawą, tak w komisji legislacyjnej, jak i w parlamencie, nie obowiązywała dyscyplina partyjna, co nie wróży dokumentowi najlepiej.

Podobnie, choć z punktu widzenia Kościoła nieporównanie gorzej, mają się sprawy z tabletką poronną RU 486. Włochy są jednym z niewielu krajów w Europie, gdzie jeszcze nie została ona dopuszczona do użytku, jeśli pominąć eksperymenty. Przeszła jednak wszelkie możliwe testy i pewnie już trafiłaby do włoskich aptek, gdyby nie ostatnia przeszkoda, którą postawiła rządząca większość Berlusconiego. Zażądała opinii komisji parlamentarnej, czy stosowanie tabletki jest zgodne z ustawą o aborcji. Póki co, wygląda to na grę na czas, ale szanse na delegalizację RU 486, choć małe, istnieją.

Trzecia batalia na tym polu toczy się o sztuczne zapłodnienie. Póki co, obowiązuje restrykcyjna ustawa, która nie dopuszcza do śmierci zarodków, a zezwala na zabieg jedynie małżeństwom w wieku płodnym. Lewica już raz próbowała liberalizacji tej ustawy w referendum i z pewnością nie powiedziała w tej sprawie ostatniego słowa.

 

Geje

Włoska lewica, podobnie jak jej współwyznawcy zagranicą, za jeden ze sztandarowych celów uznali walkę z homofobią. Chce doprowadzić do prawnego uznania związków nieformalnych (nie tylko gejowskich), co zrównywałoby je, choć nie do końca, bo nie ma zgody na adopcję dzieci, z małżeństwami. To wszystko można wyczytać w manifestach i programach lewicy wydanych z okazji wyborów tak w 2006 r., jak i rok temu. Za rządów Prodiego powstał już projekt odpowiedniej ustawy, wzorowanej nieco na regulacjach francuskich, ale lewicowa koalicja upadła zbyt szybko, by sprawę przeprowadzić przez parlament. Koalicja Berlusconiego, podobnie jak Kościół, uważa, że obecny system prawny wystarczająco chroni nieformalne związki przed dyskryminacją w ramach praw przysługujących jednostce i nie zamierza niczego w tej sprawie zmieniać.

 

Pax Vaticana

Nic więc dziwnego, że Watykan, biorąc pod uwagę ten cały katalog ważnych spraw, powstrzymał szarżujących na Berlusconiego włoskich biskupów. Gdyby do władzy doszła lewica, prędzej czy później załatwiłaby je po swojemu. Oczywiście w tej chwili włoska lewica jest na to zbyt słaba. Jednak zmasowany atak Kościoła na Berlusconiego, wraz z niesłabnącą kampanią lewicy, decyzją Trybunału Konstytucyjnego, która, odbierając premierowi immunitet, stawia go przed sądem w procesach o korupcję, a też wewnętrznej opozycji wywodzącej się z Sojuszu Narodowego, mógłby zmusić go do rezygnacji. Skutków takiego kataklizmu przewidzieć nie sposób, bo Berlusconi tak zdominował prawą stronę włoskiej sceny politycznej, że jego odejście musiałoby skończyć się implozją. Powstała w ten sposób próżnia mogłaby wessać nieprzewidywalne siły polityczne.

Z tych wszystkich względów Watykan, biorąc pod uwagę obecny układ sił we Włoszech, niejako skazany jest na dyskretne wspieranie Berlusconiego i rozładowywanie konfliktów z włoskim Kościołem. W tym właśnie kluczu interpretowane było spotkanie papieża, wylatującego do Czech, na rzymskim lotnisku z wracającym z Nowego Jorku Berlusconim, który również potrzebował tego gestu jak powietrza. Zresztą obie strony zdążyły już wielokrotnie podkreślić, że stosunki na linii Watykan – włoski rząd są znakomite. Takich deklaracji nie składa się bez celu.

I wreszcie 7 października doszło do spotkania Berlusconiego z sekretarzem stanu kard. Bertone z okazji otwarcia artystycznej wystawy w Rzymie "Władza i łaska". Obie strony podkreśliły doniosłość chrześcijańskich korzeni Europy, a kard. Bagnasco i Berlusconi uścisnęli sobie ręce. Tego samego dnia Trybunał Konstytucyjny kontrowersyjną decyzją odebrał Berlusconiemu immunitet i rzucił go sądom na żer. Nazajutrz zarówno "L’Osservatore Romano" jak i "Avvenire" wyraziły pewne wątpliwości co do decyzji Trybunału, a co ważniejsze, opowiedziały się za trwaniem tego rządu, czyli Berlusconiego. O wymowniejszy dowód na to, że Pax Vaticana wszedł w życie, trudno.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Berlusconi w starciu z włoskim Kościołem
Komentarze (4)
G
Grzegorz
24 listopada 2009, 00:17
Artykuł trafnie przedstawia sytuację polityczną we Włoszech. Jest dziś wielu katolików negatywnie nastawionych do Berlusconiego, a pozytywnie do lewicy, dlatego nie ma tam miejsca na walkę na argumenty. Sam doświadczyłem tego, kiedy krytykowałem marksizm i socjalizm. Uważali, że mam skrzywiony obraz socjalizmu, bo nam nie wyszło. ...Im wyjjdzie?... A poglądy antykatolickie lewicy w dziedzinie moralności?
Patryk Stanik
23 listopada 2009, 16:24
 W świetnym tekście zaskakuje tylko podział na katolików "dojrzałych" i "dziecinnych", "naiwnych", o którym z ironia pisze autor. Warto dowiedzieć się, czy ci "dojrzali" katolicy, bardziej oświeceni czy lepiej wykształceni, rzeczywiście arogancko za takich się uznają czy tylko zostali za arogantów uznani przez ludzi inaczej myślących o Kościele. Biorąc pod uwagę polskie poletko, tj. podział na "Kościół łagiewnicki" i "Kościół toruński" można mieć wątpliwości co do szczerego opisania włoskich zwolenników "kościoła otwartego", którym niebezpośrednio autor artykułu zarzuca paternalizowanie wiernych katolickich i wynoszenie się ponad nauczanie Kościoła.
Patryk Stanik
23 listopada 2009, 16:24
Bardzo dobry artykuł. Sprawa Boffo i możliwego zamieszania w nią premiera Berlusconiego okazuje się o wiele bardziej skomplikowana, niż można było to wyczytać w prasowych notkach. Autor artykułu świetnie nakreśla szeroki horyzont, na którym dzieło Kościoła operuje. Wątpliwości co do szczerości Boffo zakończyły się jego rezygnacją, co wydaje się słuszne. Dziwi cały czas ta watykańska pobłażliwość względem Berlusconiego, o którego obrzydliwych wyczynach czytała cała Europa. Kowalczuk jednak wspaniale pokazuje, ze Papież i jego współpracownicy w Watykanie muszą patrzeć na cały obraz nie tylko Włoch, ale całego świata chrześcijańskiego. Rekonkwista Benedykta XVI jest, uważam, nie tylko bardzo ważna, ale tez dobrze przemyślana. Papież, poprzez pokazanie korzeni cywilizacji europejskiej, tworzy obraz naszego kontynentu bardzo spójny - tym spoiwem ewidentnie było chrześcijaństwo (nie tylko, co Benedykt XVI także zauważa). Jeśli rekonkwistę Papież, bardzo odważnie, zaczyna od swojej okolicy, czyli Włoch (z którymi łączą Watykan stosunki o wiele bardziej skomplikowane niz. z innymi krajami, nawet tymi z katolicką większością), pomoc prawicy wydaje się być nieoceniona. Płaszczyzny rozmowy o pochodzeniu Europejczyka i o drodze, którą zmierza, Kowalczuk w oględny sposób ujął w swoim artykule. Na tych płaszczyznach, jak uczy doświadczenie, same argumenty nie będą miał tak dużego znaczenia jak ideologie. Lewica z zasady będzie atakowała katolicką myśl np. dotycząca bioetyki, odpór uczonych kardynałów może być nieznaczący - dlatego Watykan musi podawacz rękę Berlusconiemu - bo chce myśleć o roli człowieka na sposobi katolicki. Jak daleko może taki kompromis sięgać? To szalenie trudne pytania.
S
Sylwek
23 listopada 2009, 12:04
a to ci heca!