Bieda, pomoc i zbawienie
To działo się trzydzieści lat temu, na przełomie marca i kwietnia, o czym przypomniał mi niedawno ks. Wacław Hryniewicz. Człowiek-nikt po ponad dwóch latach trwania „na wielkiej górze” zaczął doświadczać czegoś dziwnego. Niebawem miał znów – ledwie na kilka miesięcy – stać się Edwardem Stachurą.
Wcześniej jednak – 3 kwietnia 1979 roku, około godziny 6.30 rano, świadomie czy nie, znalazł się na torach w Bednarach pod Łowiczem. Elektrowóz zmiażdżył mu cztery palce prawej dłoni. Po niespełna dwóch miesiącach, 28 maja Stachura zapisał z wielką ocalałą lewą ręką w swoim dzienniku:
Nigdy nie lubiłem jego utworów. Jakimś cudem ominęła mnie faza egzaltacji z lat 80. i początku 90., gdy wielu młodych wrażliwców bez końca pogrążało się w stachurowych głębiach. Chyba jednak nie bez powodu na jego trop zaprowadził mnie teraz właśnie ks. Wacław Hryniewicz – niezłomny teolog nadziei powszechnego zbawienia, dla którego nadzieja ta wiąże się z bezgranicznym współczuciem.
Być może dopiero w perspektywie najbardziej optymistycznej eschatologii takie zapiski Stachury nabierają sensu:
Stachura popełnił samobójstwo 24 lipca 1979 roku.
Gdzież w tym miejsce na nadzieję? Mądry ksiądz mówi mi o wymianie dóbr, o świętych obcowaniu. Być może wtedy tylko słowa Stachury – zapisane w ostatnich miesiącach życia – stają się głębokie i wyraziste:
Pisał przed laty ks. Tischner, powołując się na Lévinasa:
Czy trzeba się trzymać dotkniętych biedą tylko na tym świecie?
Skomentuj artykuł