Mecz jak krucjata
Sport - co widać na przykładzie mistrzostw, które się w Polsce odbywają - to wojna religijna. I to pod wieloma względami.
Któregoś dnia Mistrzostw Europy w piłce nożnej, na antenie Radia Zet Tomasz Lis powiedział, że - cytuję z pamięci - "kibice w świeckim stroju nie powinni być wpuszczani na stadion". Redaktor Lis wie, co mówi, bez względu na to, czy dobór słowa "świecki" było intuicyjne czy rozmyślnie zamierzone. Słowo "świecki" ma swoją naturalną językową opozycję. Skoro w danej dziedzinie jest jakaś świeckość, to siłą rzeczy jest też jakaś świętość, sakralność, by nie powiedzieć - religijność. Nie byłem na żadnym meczu, wszystkie oglądałem jedynie w telewizji. Nie wiem więc, czy na stadionach pojawiało się wielu "świeckich" kibiców. Wyraźnie dominowały jednak stroje biało-czerwone z najróżniejszymi dodatkami w takich samych kolorach. Rzec by można - stroje rytualne, które przywdziewali wszyscy: od prezydenta trzymającego szalik po zakonnice z biało-czerwonymi flagami namalowanymi na policzkach. Podobnie było w przypadku innych nacji.
Sport, zwłaszcza w takim masowym i ogólnonarodowym wydaniu, jest przejawem powszechnej potrzeby wielkiego, zbiorowego rytuału - idei jednoczącej ludzi. Sport sytuuje się gdzieś na skrzyżowaniu idei patriotycznych i religijnych. Odniesienia patriotyczne pojawiają się - co zrozumiałe - w oficjalnej retoryce sportowej, która wyraźnie nawiązuje do stylistyki batalistycznej. W trakcie Euro było to aż nazbyt widoczne. Każdy mecz to nie tyle sportowe współzawodnictwo, gra, zabawa, co raczej kolejna potyczka, bitwa w długotrwałej kampanii wojennej. Mecz Polska - Rosja był tego emblematycznym przykładem. Chcąc nie chcąc nabrał politycznych podtekstów. Mieliśmy więc dni narodowej dumy oraz dni narodowej porażki i żałoby. W tym znaczeniu przez kilka dni byliśmy na wojnie. Rozgrywki piłki nożnej stały się substytutem batalii, a narodowa drużyna to jakby skrzyżowanie GROMu z wojami Bolesława Chrobrego. Teraz pewno przyjdzie czas na dymisje, jak to bywa po przegranej bitwie.
Ale sport - co widać na przykładzie mistrzostw, które się w Polsce odbywają - to wojna religijna. I to pod wieloma względami. Najpierw dlatego, że rozgrywki, kibicowanie, postrzeganie drużyny sportowej nabiera cech religijnych. Red. Lis nie mylił się, gdy powiedział o świeckości strojów tych, którzy szli na mecz "po cywilnemu". Obecność na meczu domaga się stroju rytualnego. To nawet nie jest strój odświętny, który poprzez walory estetyczne podkreślałby inność świętego czasu. To jest strój w pewnym sensie liturgiczny, tzn. strój konieczny, by można było uzyskać zdolność do wzięcia udziału w rytuale. Taki strój jest niezbędny, by z kibica móc się przekształcić w wyznawcę.
Religijny wymiar sportu ujawnia się także w jego zdolności do całościowego, totalnego podporządkowania życia. Sport staje się dla wielu podstawową zasadą porządkującą egzystencję. Nie ma on oczywiście żadnego znaczenia zbawczego, ocalającego czy nawet pocieszającego. Widać to zwłaszcza w przypadku porażki, kiedy sport zawodzi, nie dając swoim wyznawcom żadnej siły do przetrwania. Pod tym względem bardzo znaczące były reakcje polskich kibiców po przegranej z Czechami, która poskutkowała odpadnięciem z turnieju. Część kibiców poczuła się zawiedziona w sposób analogiczny do rozczarowania natury religijnej. Podobnie się zdarza, kiedy naszą nadzieję łączymy bezpośrednio z Bożym działaniem, a nieziszczenie się tej nadziei rodzi w nas stan religijnej frustracji. "Bogowie" - to znaczy piłkarze, zawiedli. Teraz przeciwko nim może się obrócić niechęć zawiedzionych wyznawców. Ubocznym skutkiem quasi-religijnego uwielbienia dla sportowców jest bowiem quasi-religijna frustracja w przypadku przegranej. O wiele spokojniejsze i bardziej wyważone reakcje pojawiły się u tych, którzy mieli większy dystans do patriotyczno-religijnego wymiaru sportu i skupili się przede wszystkim na sporcie i kibicowaniu jako wspólnej zabawie. Owszem, też wychodzili ze stadionów zawiedzeni, ale było to rozczarowanie zupełnie innego kalibru. Zabawa był mniej udana, ale nie było czarnej, religijno-patriotycznej rozpaczy.
Okazuje się także, iż we właściwym przeżywaniu rozgrywek sportowych wcale nie pomaga nadmierna religijność kibiców. Bardzo dobrze było to widać w przypadku doszukiwania się religijnych odniesień w polskiej przestrzeni kibicowania. Modlitewne przyklęknięcie Przemysława Tytonia i obronienie przez niego rzutu karnego w meczu z Grecją zostało nazbyt prosto połączone w związek przyczynowo-skutkowy. Udana obrona bramkarza była interpretowana w kategoriach papieskiego wstawiennictwa i boskiej interwencji. Dla niektórych było wręcz jasne, po której stronie walczy Pan Bóg. Kreowanie tego rodzaju teologicznych związków jest bardzo niebezpieczne. W sposób naturalny bowiem rodzi pytania o boską interwencję i wstawiennictwo świętych - a raczej o ich brak - w przypadku przegranego meczu.
Ostatnie dni przyniosły nam jeszcze inne przykłady sugerowania, iż sport - jeśli tak można powiedzieć - jest w obszarze bezpośrednich boskich zainteresowań. W Kołomyi na Ukrainie zaprezentowano ikonę Matki Bożej, patronki piłki nożnej. Na kolanach Maryi siedzi Jezus, który swoimi dłońmi otacza piłkę nożną, a poniżej znajduje się miniatura stadionu z polskim i ukraińskich herbem po obu stronach boiska. Odniesienia do piłki nożnej pojawiły się także przy okazji Bożego Ciała. Internet obiegły zdjęcia ołtarzy na procesję, w których zamiast symboli eucharystycznych dominowały symbole futbolowe. I tak mieliśmy ołtarz ustawiony w bramce, gdzie monstrancję otaczał wianuszek flag - uczestników Euro, a nad wszystkim górowało hasło "Aby wszyscy stanowili jedno". Inny pomysłodawca udekorował ołtarz - również ustawiony w bramce - kwiatami w narodowych kolorach Polski i Ukrainy, a na postumencie pod krzyż powiesił koszulkę z napisem Polska.
Sama idea wydaje się zrozumiała. Z uaktualnianiem tajemnic wiary mamy do czynienia choćby w przypadku szopek i Grobów Pańskich. Wprowadzanie w przestrzeń stricte sakralną takich pomysłów, to jednak zupełnie nowa jakość. Wspomniane aktualizacje, czy to te dotyczące wezwań Maryi, czy też budowanych w kościołach grobów czy szopek, dotykały rzeczy ważnych i poważnych: życia, śmierci, pracy, wolności, a więc sfer, które w pewnym sensie są naturalnie sakralne. Sport do takich nie należy. Kojarzymy go rywalizacją, ewentualnie grą czy zabawą. To prawda, iż dzielenie rzeczywistości na sacrum i profanum nie jest do końca teologicznie usprawiedliwione, ale stopniowe "wyzwalanie się" sfer życia spod religijnej kurateli sprawia, iż ponowne dostrzeżenie religijnego wymiaru wielu ludzkich zachowań jest coraz trudniejsze. Tak jest właśnie w przypadku sportu, który w naturalnym odczuciu wielu przynależy do sfery profanum. Wprowadzenie tam Najświętszego Sakramentu może być przez wiernych odebrane jak wzywanie imienia Bożego do rzeczy czczych.
Odwoływanie się do sportowych metafor św. Pawła jako argumentu za tego typu pomysłami jest chybione. Paweł odwoływał się do sportu jako analogii. Co więcej, używał tej analogii w sposób krytyczny, demonstrując swój dystans do religijnego wymiaru ówczesnego sportu. Tutaj mamy do czynienia z czymś zupełnie innym - z pomieszaniem sfer. Czym takie gesty różnią się od zachowania kibiców zielonogórskiego Falubazu, którzy przystroili figurę Jezusa ze Świebodzina w szalik w barwach klubu? Niczym. Może jedynie tym, że w przypadku Falubazu, to była oddolna inicjatywa kibiców, w przypadku ołtarzy - bramek to zapewne inicjatywa księży. W przypadku wybryku kibiców Falubazu głosy oburzenia były dość powszechne, piłkarskie bramki spotkały się z bardziej podzieloną opinią internautów. Pewno dlatego, że był to pomysł autoryzowany przez Kościół w osobie miejscowego proboszcza.
Sport może się stać religią, czy też raczej może nabrać cech upodabniających go do religii, podobnie jak to jest w przypadku innych dziedzin życia. Religią może stać się ekonomia czy rozrywka. Staje się tak, gdy wszystkie inne dziedziny ludzkiej egzystencji zostają podporządkowane tej jednej. Jak każdy bożek - bożek sportu też jest zazdrosny i domaga się wyłączności. Rzadko jednak dochodzi aż do tak radykalnego ureligijnienia sportu, by stał się ersatzem dla prawdziwej religii. Częściej jest to postawa z gatunku "Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek". Oczywiście, nie sugeruję tutaj jakiejś diabelskości sportu. Chcę jedynie powiedzieć, że przejście od sportu do sportu traktowanego jak religia jest często niezauważalne. Tak jak w przypadku różańców zrobionych z miniaturowych piłek nożnych czy koszykowych, piłeczek tenisowych czy krążków hokejowych. Owszem, można takie sobie wziąć w październiku na nabożeństwo różańcowe do kościoła. Mam jednak wątpliwość dokąd powędruje myśl modlącego się.
Skomentuj artykuł