Misja - czas cudów

(fot. Franco Volpato / Shutterstock.com)
Arleta Pabian, Dominika Oliwa-Żuk

Oto kilka poruszających historii z życia Marka, wolontariusza, świeckiego misjonarza, który pomaga wrócić do morza wyrzucane na brzeg rozgwiazdy. Nigdy nie dowie się, ilu osobom pomógł, ile osób zachwycił Bogiem i jak wiele pozostawił w sercach ubogich mieszkańców Afryki.

Misjonarze i wolontariusze misyjni często podkreślają, że na misjach znacznie bardziej niż gdziekolwiek indziej odczuwa się Boże działanie. Bywa tak, że o coś modlimy się, czekamy na znak i albo go nie dostajemy, albo go nie widzimy. Na misjach czas płynie inaczej, zwłaszcza gdy wyjeżdżamy na krótki czas, z konkretnym zadaniem do wykonania. Pan Bóg działa wówczas z niewyobrażalną siłą i łatwiej to Jego działanie dostrzec, nawet w codziennych, z pozoru prostych sprawach.

Marek Wołkowski od lat działa w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym - Młodzi Światu (www.swm.pl). Początkowo jako wolontariusz, obecnie jako pracownik. W Afryce był  czterokrotnie i za każdym razem jego misja była związana z projektem budowlanym.  W Zimbabwe budował szkołę, w Zambii przedszkole i szkołę. W lutym tego roku wrócił z Zambii po raz trzeci, tym razem z miejscowości Kazembe, gdzie przez trzy miesiące prowadził budowę holu młodzieżowego przy parafii salezjańskiej.

Marek razem ze swoimi młodymi pomocnikami, którzy w chwilach wolnych od szkoły mogą uczą się praktycznych umiejętności murarskich. (fot. archiwum Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego)

 Na misjach zawsze pojawiają się mniejsze lub większe trudności. Marek także ma za sobą podobne doświadczenia.

- Trzeba zawierzyć Bogu - mówi. - Tego nauczyłem się na poprzednich wyjazdach. Wcześniej zawsze chciałem wszystko załatwić sam. Potem odkryłem, że trzeba zrobić wszystko co się da, na sposób ludzki, ale zostawić również margines działania Bogu. To się sprawdza i teraz, w Kazembe, też tego doświadczyłem.

Boża sprawa

- O tym projekcie usłyszałem kilka miesięcy wcześniej i wiedziałem, że misjonarze skierowali prośbę, żebym to ja poprowadził tę budowę. Wówczas jednak ze względów osobistych nie mogłem wyjechać. Ten projekt był jednak widocznie przeznaczony dla mnie, bo później pewne wydarzenia w moim życiu i to, co w między czasie zdarzyło się na placówce misyjnej złożyło się w całość. Wichura zniszczyła szkołę przy parafii i trzeba było najpierw zająć się odbudową dachu, dlatego budowa holu została odłożona w czasie. Ten czas idealnie wpasował się w moja sytuacje życiową, bo kilka miesięcy później już mogłem pozwolić sobie na wyjazd - wspomina Marek.

Tradycyjnie już, jak przed każdym wyjazdem na misje obrał sobie patrona, któremu oddał pod opiekę ten czas.

- W dniu wspomnienia Jana Pawła II, w listopadzie, modliłem się rano za jego wstawiennictwem, aby Bóg coś zadziałał, czułem, że potrzebuję jakiejś zmiany i dokładnie tego samego dnia dostałem propozycję wyjazdu. Decyzję podjąłem od razu i oczywiście obrałam sobie JPII jako patrona tego wyjazdu - wyjaśnia.

(fot. archiwum Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego)

Podobny znak Marek dostał też przed jednym ze swoich wcześniejszych wyjazdów.

- Kilka dni przed wylotem pojechałem pożegnać się z moimi znajomymi. Miałem przy sobie  teczkę ze wszystkimi dokumentami: paszport, pozwolenie na pracę, szczepienia, plan projektu i inne potrzebne dokumenty. Idąc do mieszkania znajomych wziąłem je na wszelki wypadek ze sobą z samochodu, bo  były naprawdę ważne, bez nich nigdzie bym nie pojechał. Ponieważ zapomniałem numeru mieszkania, odłożyłem teczkę na skrzynkę na listy, aby wyjąć telefon i zadzwonić. Akurat ktoś wchodził do bloku, zrobiło się zamieszanie, szybko wszedłem, żeby drzwi się nie zamknęły, a teczka została na skrzynce. Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że nie mam dokumentów. Serce aż podeszło mi do gardła. Szybko zbiegłem na dół, ale oczywiście teczki już nie było. Wtedy pozostało tylko jedno. Zwróciłem się do Boga. Powiedziałem: teraz jest czas dla Ciebie, jak chcesz żebym wyjechał to te dokumenty się znajdą, a jeśli nie, to widocznie nie jest mi to przeznaczone. W pierwszym mieszkaniu, do którego zapukałem była moja teczka. Pewna starsza pani ją wzięła, bo pomyślała, że może jest w niej coś ważnego, więc wzięła ją, by ktoś nie ukradł. To był dla mnie znak, że ten projekt jest wolą Bożą, że jest przeznaczony dla mnie i że jakkolwiek będzie już na miejscu, jakie by nie były trudności i kłopoty, to zakończy się on pomyślnie, bo jest Bożą sprawą.

Takich znaków Bożej obecności Marek doświadczył jeszcze więcej po przyjeździe do Kazembe.

- Na miejscu okazało się, że kamień węgielny wmurowany przy drzwiach wejściowych kościoła w Kazembe był poświęcony przez Jana Pawła II. Wiedziałem, że jest ze mną wszędzie i że mi pomoże. Dodatkowo  dostałem pokój na wprost kaplicy. Codziennie drzwi do kaplicy były otwarte i za każdym razem, gdy wchodziłem czy wychodziłem z pokoju widziałem tabernakulum, widziałem zapaloną wieczną lampkę i mogłem spotkać się z Panem Jezusem, a przynajmniej spojrzeć. Wiedziałem też kiedy akurat jest prąd, w zależności czy lampka była zapalona, czy nie. Dzięki temu od razu mogłem zaplanować,  że tego dnia będzie można np. spawać albo, że trzeba zająć się czymś innym, co nie wymaga prądu.

Małe wielkie cuda

Cuda dzieją się na co dzień, trzeba tylko mieć serce i oczy szeroko otwarte, a przede wszystkim mocno wierzyć, że… się wydarzą.

- Bardzo dobrze pamiętam jedną sytuację. To były ostatnie dni przed moim powrotem do Polski i miałem mnóstwo rzeczy do załatwienia, a czas gonił. Brakował jednej części, aby dokończyć elektrykę. Pojechałem na targ do Kazembe, bardziej by mieć czyste sumienie, że próbowałem załatwić, bo byłem niemal pewny, że nie dostanę tego, czego potrzebowałem. Większość materiałów sprowadzaliśmy ze stolicy, ale wszystkiego nie da się kupić na zapas. Były tam trzy sklepy z narzędziami i sprzętem budowlanym. Jeden z  nich był zamknięty, w drugim nie było, poszedłem do trzeciego i zapytałem o potrzebne mi części elektryczne, na co sprzedawca odparł, że nie ma. Już wychodziłem, już byłem na progu i wówczas pomyślałem, że spróbuję jeszcze jednej rzeczy - ja już zrobiłem co w mojej mocy, więc teraz niech zadziała św. Jan Bosko, bo parafia była pod jego wezwaniem. Pomodliłem się chwilę w myślach: nie wiem co zrobisz, ale jak chcesz żeby udało się to skończyć, to pomóż żebym znalazł tę część. Wróciłem i poprosiłem sprzedawcę, żeby poszukał jeszcze raz i… znalazł, choć na innej półce niż powinna być! Znalazł chyba 10 części, a mnie potrzebnych było 8. Ale wziąłem wszystkie.

(fot. archiwum Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego)

Co po sobie zostawię?

Jedna strona wyjazdu to projekt - zadanie do wykonania, ale jest też druga, o wiele ważniejsza, wręcz fundamentalna, choć w natłoku zajęć czasem tak łatwo może umknąć. Projekt musi zostać wykonany - szkoła, czy przedszkole muszą stanąć i lekcje muszą się odbyć. Ale wolontariat misyjny to coś więcej niż odpowiadanie na najpilniejsze potrzeby bliźnich, to "Ewangelia w działaniu", czyli dzielenie się świadectwem chrześcijańskiego życia osoby świeckiej. Wolontariusze misyjni żyjąc wśród tych, do których są posłani wykonują konkretną pracę stając się żywymi świadkami miłości Jezusa Chrystusa. To w ich działaniu ludzie mają dostrzegać Bożą obecność i małe cuda dnia codziennego.

- Jeden ksiądz misjonarz powiedział mi, że nie ważne jest to co wybudujesz, tylko to, co pozostawisz w sercach ludzi - mówi Marek.

Czasem wolontariusz, czy misjonarz ma to szczęście, że dane jest mu zobaczyć efekt swojej pracy, nie tylko wybudowaną szkołę, czy kościół, ale tę przemianę, która zaszła w sercu i życiu konkretnego człowieka.

- Dawida poznałem kilka lat temu, podczas budowy przedszkola w Mansie - wspomina Marek. Potem ściągnąłem go na kolejną budowę do Kapiri Mposhi, przyuczyłem na brygadzistę, bo był nadzwyczaj zdolny, i został na tej placówce. Jest zatrudniony na stałe przy szkole prowadzonej przez Siostry Świętej Rodziny. Podczas ostatniego pobytu miałem okazję go odwiedzić. Z rozmowy z nim oraz ze słów przełożonej placówki, siostry Angeliki wiem jak bardzo jest zadowolony, że tu przyjechał, że kiedyś Bóg "zetknął" nas razem i to nie pozostało bez śladów. Kiedy kilka lat temu wyjeżdżałem z Kapiri po ukończeniu budowy szkoły, załatwiłem mu kolejną pracę, wykonanie muru i ogrodzenia dla księży. Pamiętam, jak się bał tej budowy, bo miał ją wykonać sam, chciał abym mu wszystko napisał na kartce, bo to tej pory był przy mnie i robił wszystko według wskazówek, wiedział, że zawsze może zapytać. Okazało się, że budowa poszła mu bardzo dobrze, wykonał zadanie szybko, sprawnie i solidnie - nie zmarnował danej mu szansy. Poczułem ogromną dumę, kiedy dowiedziałem się, że sam wybudował sobie dom. Potem postawił jeszcze dwa pomieszczenia szkolne i siostry są bardzo zadowolone z jego pracy. Dawid jest człowiekiem bardzo zdolnym, uczyłem go też jazdy samochodem. Bardzo szybko to złapał i zdał egzamin, choć nie chodził na żaden kurs. Dowiedziałem się, że założył rodzinę, ma żonę i dwójkę dzieci, które uczą się w szkole, w której on pracuje. Pierwsze o co chciałem go zapytać, to czy ma ślub kościelny, bo w Afryce nie jest to takie oczywiste. Wielu ludzi nie rozumie znaczenia sakramentu małżeństwa i niechętnie do niego przystępuje. On nie miał tego ślubu, ale kiedy z nim rozmawiałem był w trakcie załatwiania formalności. Tuż przed moim wyjazdem zadzwonił i oznajmił, że ma dla mnie niespodziankę - w sobotę za tydzień będzie brał ślub kościelny. Bardzo chciałem być na tym ślubie, ale odległość z Kazembe do Kapiri i obowiązki nie pozwoliły mi na to.

Wolontariat misyjny można porównać do chłopca na plaży pełnej rozgwiazd, z opowiadania Bruno Ferrero. Chłopiec wrzucał z powrotem do wody wyrzucane przez fale na brzeg rozgwiazdy. Widząc to napotkany starzec stwierdził, że praca chłopca nie ma sensu, gdyż rozgwiazd jest tyle, że nigdy nie zdoła uratować ich wszystkich. Na to chłopiec wrzucając kolejną rozgwiazdę odpowiedział: wszystkich nie, ale tej jednej właśnie pomogłem. Każdy, kto był na misjach z pewnością ma wiele takich rozgwiazd, czasem widzi jak wpadają do wody, a często tylko rzuca je w kierunku morza, ale nigdy nie dowie się, czy zdołał je uratować. Zawsze istnieje ryzyko, jedyne co można zrobić to próbować podnosić ich jak najwięcej, a resztę zawierzyć Bogu i Jego prowadzeniu.

(fot. archiwum Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego)

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Misja - czas cudów
Komentarze (2)
AK
Agata Klimiuk
21 czerwca 2016, 11:36
Dając więcej otrzymujesz, piekne.
20 czerwca 2016, 22:51
To jest niezwykle budujące, wspaniale się czyta takie historie.