Mury znaczone czerwienią [REPORTAŻ]
Do końca lat osiemdziesiątych o Albanii wiedzieliśmy niewiele. Panujący tam reżim odizolował kraj od reszty świata. Ludzie religijni byli prześladowani i skazywani na śmierć. Najwięcej wycierpieli ludzie mieszkający w katolickim regionie Mirdita.
Krew zmieszana z rdzą
Oprawcy i ich ofiary mieszkają w tym samym mieście, są sąsiadami i widują się w kawiarni, gdzie codziennie siadają, by napić się kawy, obejrzeć wspólnie mecz i poczytać poranną prasę. Prześladowcy i prześladowani żyją obok siebie. W środkowej Albanii, gdzie od wieków dziesiątki tysięcy mieszkańców przyznaje się do katolicyzmu, posługuje siedmiu księży. Podczas reżimu Envera Hodży wielu wiernych katolików zginęło z rąk swoich "braci w wierze" lub nigdy nie wróciło do zdrowia.
Udaję się z ojcem Michele do miejscowości Rubik, by odprawić Eucharystię w uroczystość świętego Józefa Robotnika. Tuż przed dotarciem do celu naszej podróży, przystaję na chwilę.
Kobiety ubrane na czarno podchodzą pod stromą skałę i zatrzymują się u wejścia na teren małego kościółka Chrystusa Odkupiciela. Na fragmencie muru, który był kiedyś benedyktyńskim, a później franciszkańskim klasztorem, widnieje krzyż namalowany czerwoną farbą. Staruszka opiera się o nierówną ścianę zbudowaną z wielkich kamieni i podnosi wysoko dłoń. Palcem rysuje po czerwonych liniach "w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego". Potem jej ręka wraca do pooranego zmarszczkami czoła i kreśli ten sam znak krzyża. Powoli. Z namaszczeniem. Czoło, serce, bezsilne ramiona. Na ziemi walają się fragmenty pordzewiałych zawiasów, a na skale przylegającej do murów dawnego klasztoru, wysokiej jak wieża kościoła, stoi stary, pęknięty dzwon. Przed osiemdziesięciu laty zwoływał jeszcze wiernych na liturgię, potem już tylko dawał sygnał do ćwiczeń przeciw oczekiwanemu przez dyktatora atakowi nuklearnemu.
(fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Legenda głosi, że pierwotnie chciano zbudować kościół o wiele niżej. Jednak gdy ludzie zaczęli znosić kamienie na miejsce budowy, gołębie porywały je i zanosiły na szczyt skały górującej nad miasteczkiem. Świat zwierząt zawsze miał na tym terenie wiele do powiedzenia. Ptaki zdecydowały, że pierwsze mury powstały tu już w X wieku, w miejscu gdzie od czasów starożytnych Ilirów oddawano cześć pogańskiej bogince Rubigo. Wierzono, że uratowała niegdyś mieszkańców od dziesiątkującej zbiory rdzy zbożowej i innych chorób rujnujących drzewa i rośliny uprawne. Do dziś to wspomnienie dawnych wierzeń miesza się z chrześcijaństwem. Rdza miesza się z krwią, a ruiny z pomnikami bohaterów. Historia wydaje się być obecna w gestach i zwyczajach, bez ideologii i wygórowanych oczekiwań.
Również historia kamieni, które według legendy wędrowały na szczyt góry na skrzydłach gołębi, ma swój dalszy ciąg w naszych czasach. Już nie ogromne głazy, lecz niewielkie kamyczki wnoszą dziś ubodzy wierni niemający nic innego do dania. Układają je we wnęce po zarekwirowanej przez reżim Hodży statuetce Chrystusa lub rzucają na tacę. Nie zarabiają i nie widzą na co dzień pieniędzy. Wymieniają się z innymi tym, co wyrośnie na polu lub urodzi się w kurniku. Wszystko co większe od kury to luksus. Przywykli do tego, że niewiele da się zmienić. Jest jak jest.
Czerwone krzyże namalowane na ruinach dawnego klasztoru przypominają o męczeństwie ich bliskich, o ojcach i dziadkach, którzy nie ugięli się w obliczu prześladowań. Gdy żaden religijny symbol nie miał prawa w Albanii istnieć, kościółek na skalistej górze, ogołocony z krzyża, stał niewzruszony. W latach osiemdziesiątych XX wieku płacz kobiet był tu jedyną dozwoloną pieśnią religijną. Wszyscy znali tę melodię.
Zabrano stąd franciszkanina ojca Leona Kabashi, artystę i konserwatora zbytków, którego skazano później na 10 lat więzienia i na przymusowe roboty. Wywieziono setki rodzin i wykonano dziesiątki publicznych egzekucji.
Służby bezpieczeństwa reżimu Hodży internowały nawet kobiety i dzieci. Dwie z nich, które przeżyły obozowe katorgi, odnalazły w 2005 roku ciałka swoich dzieci zagłodzonych przez obozowych kapo i zakopanych w zbiorowej fosie. Media dostały ciekawy materiał, ale sąd odmówił wszczęcia dochodzenia. Dzieci miały po wielu latach godny pogrzeb i spoczęły w rodzinnych grobach. Nikt nie dochodził sprawiedliwości. Nikt nie prosił o przebaczenie.
Obóz koncentracyjny
Rozmawiam z Lekiem Shtią, synem Nikkoli Bairaktari. Zakazano mu używać nazwiska ojca, gdyż wskazywało ono na lidera szanowanego od wieków rodzinnego klanu w regionie Mirdita. W dokumentach wpisano mu nowe nazwisko “Shita", które nosi do dziś.
Bairaktari byli przywódcami dwunastu rodzinnych klanów w regionie Mirdita, którzy nigdy nie zaakceptowali komunizmu. Musieli za to zapłacić wysoką cenę. Dnia 9 sierpnia 1949 roku aresztowano 96 osób, głównie z rodzin, które rządziły tu przed wojną. Jednym z aresztowanych był ojciec Leka - Nikkoli. Po sześciu dniach od aresztowania wydano 14 wyroków śmierci, a 10 osób skazano na długoletnie więzienie. Egzekucję wykonano 17 sierpnia 1949 roku na oczach 400 osób, aby sterroryzować lokalną społeczność. Dwa dni przed egzekucją aresztowano rodziny skazanych oraz członków stu dwudziestu innych rodzin. Wszystkich internowano do obozu w Tepelena. Do dziś nie upubliczniono listy wywiezionych.
- My byliśmy dużą rodziną, liczącą 28 osób - wspomina Lek Shita. - Zabrali osiemnastu z nas, w tym moją 30-letnią mamę, mnie jako dwumiesięczne niemowlę i trójkę mojego rodzeństwa. Najstarszy brat miał 10 lat. Mama opowiadał mi, że poprosiła o 5 minut, by ubrać dzieci.
"Nie ma czasu" - krzyknął jeden z funkcjonariuszy i tak kopnął malutką kolebkę, w której leżałem, że całkowicie się rozleciała. Mama wzięła dachówkę, a wtedy dachówki przypominały przeciętą na pół rurę, ułożyła mnie w niej i przywiązała ubraniami, jakie miała pod ręką. Tak rozpoczęła się nasza podróż do obozu w Tepelena.
- Dziś dużo mówi się o tym obozie, ale bezpośrednim świadkom nie pozwala się opowiedzieć swojej wersji wydarzeń. Niektórzy historycy, powiązani z dawnym reżimem, próbują usprawiedliwiać twórców obozów takich jak ten, do którego nas zabrano. Tłumaczą, że były humanitarne, że nie było w nich terroru, a ludziom zapewniano godne warunki, pomoc medyczną i rozrywki kulturalne. To najbardziej boli - kontynuuje Lek, ale na chwilę przerywa. Zakrywa dłonią drżące wargi. - Jeśli ktoś neguje popełnione zbrodnie, tragedia staje się jeszcze większa. Jak można usprawiedliwiać to, co się tam działo?
(fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Najłatwiej było ukryć zmarłe dzieci
Ten obóz można porównać do hitlerowskiego obozu zagłady. Podczas, gdy hitlerowcy zabijali gazem, w Tepelena głodzono ludzi na śmierć. Obóz był pełen kobiet, starców i dzieci. Otoczony był drutem kolczastym, a więźniów nazywano azylantami. Wszyscy tłoczyli się w hangarach przeznaczonych niegdyś na magazyny. Najmniejszy z nich mieścił około dwustu osób. Nie było żadnych łóżek ani posadzki. W sumie stało tam 14 potężnych hangarów. Życie w obozie przypominało makabryczny film. Ludzi się nie szanowało, torturowało, głodziło. Gdy ktoś umierał, starano się to jak najdłużej ukryć, by dalej dzielić się jego porcją żywności. Najłatwiej było ukryć zmarłe dzieci.
Mama opowiadała mi jak w naszym bloku kobieta zaczęła rodzić. Wtedy wszystkie kobiety stanęły wokół niej kołem i podnosząc swoje rozłożyste, tradycyjnie spódnice, utworzyły szczelnie zamkniętą "salę porodową". Wtedy urodził się Gjon Kaci, który do dziś żyje. Nie wszystkie dzieci miały szczęście przetrwać do zlikwidowania obozu. Zmarło ich ponad 300.
Pogrzeby były proste. Zakopywano zmarłych we wskazanym przez strażników miejscu. Po jakimś czasie kazano ich odkopać i przenieść gdzie indziej. Ostatecznie zakopywano i odkopywano swoich drogich zmarłych trzykrotnie, aż wreszcie przyjechały koparki i spychacze, by zepchnąć zwłoki do rzeki.
Lek powrócił po czterech latach do rodzinnego domu zdewastowanego i ograbionego przez funkcjonariuszy policji politycznej Sigurimi. Ukończył szkołę, zdał maturę, lecz na studia nie mógł już się dostać. Rodzina była naznaczona piętnem wrogów ludu. Uczył się więc samodzielnie. Dużo czytał i zgromadził w domu pokaźną bibliotekę. Przez jakiś czas pracował na roli, a potem został wysłany na roboty do kopalni w Kulme, gdzie pracowali mężczyźni skazani za pospolite przestępstwa. Spotkał tam między innymi tłumacza angielskiej literatury, który został szybko odizolowany od reszty pracowników. Miał zbyt duży wpływ na tych, z którymi rozmawiał. Również Leka, który zaczytywał się w "dekadenckiej", czyli klasycznej literaturze, uważano za niebezpiecznego.
Po upadku komunizmu pracował w archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Nic nie mógł stamtąd wynieść więc czytał. Wertował z niedowierzaniem setki akt, o których mówi dziś krótko: piekło Dantego. Bo jak można nazwać historię matki, która szpiegowała i donosiła na własnego syna, a potem opłacana dalej przez Sigurimi odwiedzała go w więzieniu? Takich nieprawdopodobnych historii było o wiele więcej.
Świadectwo wiary na partyjnym wiecu
W Rubiku mieszka sześćdziesięcioletni Zef Peter Lleshaj, który zgodził się opowiedzieć mi historię swojej rodziny. Jego ojciec Peter był wojskowym i walczył na niejednym froncie w latach trzydziestych i czterdziestych. Matka o imieniu Peshke, czyli "Pascha", była nauczycielką i założycielką szkoły. Nie zniechęcała jej wrogość, jaką przejawiali względem szkoły zwolennicy partii politycznej przeciwnej rządzącemu wówczas królowi Zogowi. Któregoś dnia obcięli ją na łyso, by zmusić do zamknięcia szkoły. Nie poddała się. Chustką zakryła oszpeconą głowę i wróciła do nauczania.
Tuż po II wojnie światowej, gdy władzę przejęli komuniści, wysłano do Rubiku dwóch rządowych emisariuszy z zadaniem uświadamiania ludzi, że religia jest szkodliwym zabobonem, opium dla ludu. Ich zadaniem było zdestabilizowanie Kościoła i zlikwidowanie katolicyzmu, do którego przyznawało się 100% mieszkańców. Zaczęli od filozoficznych polemik i buntowania ludzi, z nadzieją, że sami zniszczą swoje kościoły, zdemontują kapliczki i wyzbędą się religijnej literatury. Był rok 1966. Zorganizowano w miasteczku spotkanie, którego tematem była relacja państwa do Kościoła. Wszyscy mężczyźni musieli uczestniczyć w tym swego rodzaju wiecu, który szybko przeobraził się w publiczne przesłuchania. Szkalowano księży, rzucano oskarżenia, a lokalni delikwenci chętnie wznosili antyreligijne hasła. Zrobiono z nich później przywódców kierujących niszczeniem symboli religijnych.
Podczas wiecu poproszono także ojca mojego rozmówcy, by powiedział publicznie, co myśli o Kościele. Był wojskowym, inteligentnym, oczytanym człowiekiem. Spodziewano się z jego strony ostrej krytyki religii, a tymczasem Pjeter Lleshaj zwracając się do zgromadzonego tłumu powiedział głośno i dobitnie: "Zawsze wierzyłem w Boga. Tak mnie wychowano i nigdy nie zawiodłem się na Bogu. Ja i moja rodzina zawsze pozostaniemy przy Kościele". Zaczęto więc go publicznie obrażać wyciągając najbardziej prywatne fakty z życia. Potem wezwano na przesłuchanie żonę. Setki zgromadzonych ludzi przyglądało się temu przedstawieniu i co jakiś czas ktoś głośno wymyślał przesłuchiwanym.
- Jest towarzyszka nauczycielką, więc powinna wiedzieć, że religia jest oznaką ciemnoty i rodzi przemoc. Czy podtrzymuje to, co powiedział mąż?
- W naszej rodzinie przestrzegamy przykazań i będziemy ich dalej przestrzegali - powiedziała. Wy natomiast chcecie zastąpić Dekalog dziesięcioma punktami opisującymi obowiązki komunisty. Co Bóg ustanowił niech człowiek nie waży się zmieniać.
Natychmiast podjęto decyzję o ich internowaniu, jako osób niebezpiecznych i wrogo nastawionych do programu partii.
(fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Czyn społeczny
Na drugi dzień przyjechało po nich kilku funkcjonariuszy Sigurimi. Ojciec, ubrany w wojskowy mundur, stanął u drzwi ze szpadą.
- Temu, kto wejdzie, by mnie stąd zabrać, obetnę głowę - wrzasnął.
Odpuścili i wyjechali. Którejś niedzieli wezwano ludzi na czyn społeczny do sadzenia drzew. Wszyscy mężczyźni musieli się stawić. Dobry moment dla Sigurimi, by wtargnąć do domu i wywieźć kobietę z dziećmi. Trzech uzbrojonych funkcjonariuszy podjechało pod dom.
- Nie ma męża w domu! - krzyczy matka do próbujących wywarzyć drzwi mężczyzn. - Przyjdźcie, gdy wróci!
Rygluje drzwi i każe starszemu bratu zabrać siostrzyczkę i przejść do drugiego pokoju, zabezpieczyć okno i przygotować się na ewentualną ucieczkę. Najmłodszy Zef zostaje z mamą. Funkcjonariusze obchodzą dom dookoła i próbują dostać się przez okno. Dzieci płaczą. Słychać ciężkie narzędzia uderzające w mur i całe okno wraz okalającymi je cegłami zwala się do pokoju. Dziewczynka woła mamę. Funkcjonariusz używa szabli. Dziecko krwawi. Mama chowa się z Zefem do łazienki. Drugi z funkcjonariuszy rozwala siekierą drzwi. Starszy syn bierze garść naboi i wrzuca je do rozpalonej kuchenki. Naboje zaczynają wybuchać, jeden po drugim. Wreszcie do domu wbiega ojciec. Widząc funkcjonariuszy dewastujących wszystko dokoła, pyta ze stanowczością oficera:
- Kto tu dowodzi!?
Jeden z nich podchodzi i każe mu zabrać rodzinę, a potem wsiąść do samochodu.
- Gwarantuję ci - mówi ojciec - że zapamiętam twoją twarz. I zapamiętam także twarze tych, którzy są z tobą.
Długo się szarpał, aż go unieruchomili, związali mu ręce i doprowadzili do auta. Za nim szła żona z dziećmi. Po chwili nadjechał kolejny samochód z innymi aktywistami policji partyjnej.
- Zmiana rozkazu. Nie wieziemy ich do Lushnji, lecz do ich rodzinnej wioski. Niech tam sczezną w biedzie.
Do samochodu zabrali najpotrzebniejsze rzeczy, trochę jedzenia i kozę, jaką podarował im kiedyś ojciec Leon Kabashi.
- Ta koza to było prawdziwe błogosławieństwo - wspomina Zef Lleshaj. - Już pierwszego roku urodziła się trójka koźląt. Następnego roku znowu trójka i po trzech latach mieliśmy spore stadko. Zaczęło nam się powodzić.
Dopiero w latach dziewięćdziesiątych Zef Lleshaj dowiedział się, że jego kuzyn, który pracował wówczas dla partii, został zapytany o to, gdzie wywieść Petera Lleshaja i jego rodzinę, by mieli za swoje. "Jeśli zawieziecie go do Lushnji, to wróci jako milioner, bo to człowiek zaradny" - miał powiedzieć wiedząc, że w Lushnji mogą nie przeżyć. "Wywieźcie ich na wieś, tam skąd pochodzą, gdzie nic nie ma, tylko pola. Swoi i tak będą bali się ich przyjąć". Wzięli to za dobrą monetę i stwierdzili, że kuzyn przeszedł partyjny test lojalności.
Zadaję mu pytanie, które nie dawało mi spokoju.
- Mówił pan, że pański ojciec zapamiętał twarze tych, którzy wywieźli rodzinę. Co się z nimi stało, kim teraz są i gdzie żyją?
- Mieszkają tu w Rubiku. Któregoś dnia przyszli prosić mnie o przebaczenie. Powiedziałem im: "popatrzcie co się stało z waszymi rodzinami, co się stało z waszym życiem, trudno nazwać takie życie szczęśliwym". Nie ja was będę sądził lecz Bóg. Przebaczam wam to co zrobiliście mojej rodzinie. Idźcie w pokoju.
Musiał to być bolesny moment, bo widać było, że gdy o tym mówił, walczył, by nie płakać.
Przecinające się spojrzenia
O wielu świadectwach przebaczenia można przeczytać na kartach nielicznych książek, które wydano po albańsku w ostatnim dziesięcioleciu. Kilka wzruszających świadectw słyszałem osobiście z ust ludzi, którym zniszczono młodość i zabito najbliższych. Skąd mają tyle siły, by podarować tak wielkie zbrodnie?
I jeszcze przytoczę fragment jednej świeżej historii, której dalszy ciąg pisze życie. Może ktoś ją kiedyś opowie do końca.
We włoskiej restauracji w Tiranie spotykam się z ofiarą brutalnych prześladowań, siostrą zakonną, której cała rodzina przeszła prawdziwą gehennę. Do naszego wspólnego posiłku zaprosiłem osiemdziesięcioletniego staruszka, żyjącego samotnie w jednym z bloków milionowej stolicy, niegdyś ministra w rządzie Envera Hodży. Właściciel lokalu podaje nam menu. W ciszy wpatrujemy się w listę potraw. Po chwili podnoszą wzrok i spoglądają na siebie. Czy usłyszę prośbę o przebaczenie?
Skomentuj artykuł