Odgłosy wojny docierają stłumione niczym odległe fajerwerki
Niewiele mówi się w mediach o strefie buforowej we Wschodniej Ukrainie, gdzie ludzie wciąż leczą świeże rany i próbują wrócić po wojnie do normalnego życia.
Marina uciekła z okupowanego Kramatorska, by zostawić syna w Kijowie u zupełnie obcych ludzi. Potem musiała wrócić, by pracować dalej w szkole, mimo że w klasach nie było już dzieci. Gdyby nie wróciła, straciłaby pracę. Była wiosna 2014 roku. Wracający do Kramatorska student został zatrzymany przez okupacyjne władze na dworcu, Nie spodobała im się błekitno-żółta wstążeczka, jaką miał przywiązaną do plecaka. Po roku ktoś wskazał rodzicom miejsce w lesie, gdzie zostało zakopane jego ciało.
Młode małżeństwo, które uciekło do Zaporoża przed pociskami "tych z drugiej strony" (tak nazywają tu separatystów), wróciło po miesiącu na jeden dzień do Kramatorska, by załatwić ważną sprawę urzędową. Zanim weszli do opuszczonego domu, trafił w nich pocisk artyleryjski. To tylko kilka z wielu historii, jakich słucham dziś w Kramatorsku.
(fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Przyjechałem tu wraz ze współpracowniczką, by mówić o modelu nowej szkoły, o wychowaniu i rozwiązywaniu konfliktów. Na konferencji dla nauczycieli zorganizowanej w Parku Biernackiego jesteśmy witani wierszem Tarasa Szewczenki deklamowanym po polsku przez młodzież jednej ze szkół. XIX wieczny poeta, który wzywa swój lud do powstania z kolan i zerwania kajdanów, żegna się z Ukrainą kończąc swój testament słowami "Mnie zaś w wielkiej już rodzinie, / W kraju wolnym, nowym, / Pamiętajcie wspomnieć czasem / Dobrym, cichym słowem".
W oddalonym o kilka kilometrów Słowiańsku przejeżdżamy przez dzielnicę położoną przy trasie Charków - Rostów nad Donem. Mijamy kikuty zbombardowanych budynków, a wśród nich postrzępione mury potężnego szpitala psychiatrycznego, który już od dawna przeżarty setkami koszmarów i psychoz dogorywa teraz w samotności po okrutnym ostrzale sprzed czterech lat.
Tak to wygląda
Opublikowany przez Wojciech Żmudziński Sj 12 maja 2018
"Co będzie dalej?" - pytam nauczycielkę języka ukraińskiego, która chciałaby dla swoich uczniów znaleźć w Polsce szkołę partnerską. Rozumie, że każdy się boi o swoje dzieci, ale czy jest inny sposób, by nowe pokolenie nie wzrastało w izolacji, by miało przyjaciół w innych krajach? Kiwam głową ze zrozumieniem wiedząc jednocześnie, że żadna szkoła w Polsce nie podejmie się takiej współpracy. Chyba, że na odległość. "Co będzie dalej?" - ponawiam pytanie. "Jest spokojnie" - odpowiada. "Od kilku lat nikt już tu nie strzela. Ale to jeszcze nie pokój, lecz czekanie aż prawdziwy pokój nadejdzie, aż ktoś przyniesie nadzieję?"
W niedzielę proboszcz greckokatolickiej parafii zaprasza nas na mszę do pięknego drewnianego kościółka. Głoszę kazanie i wołam słowami Hioba: "Za jakie grzechy? Dlaczego nam się to wszystko przydarza?". Czekanie na drugie słowo Boga, na to upragnione i pełne nadziei, wymaga cierpliwości. Wymaga zaufania. Czy starczy go wierzącym Ukraińcom?
Po mszy podchodzi do mnie grupka starszych kobiet deportowanych przez polskie władze. W latach 1947-1951 wydalono z naszego kraju około 700 tysięcy Ukraińców pozbawiając ich majątków i własnej ojczyzny. Jedna z nich płacze mi w rękaw powtarzając nazwę wioski pod Przemyślem: "Tam jest moja Ukraina. Niech ksiądz ucałuje ode mnie moją rodzinną ziemię". I jeszcze raz powtarza nazwę malutkiej wioski w obawie, że zapomnę. Nie pamięta wyrządzonych krzywd. Cieszy się na widok Polaków. Wie, że również my cierpieliśmy przez komunistów.
Ksiądz Wasyl pokazuje mi miejsce, gdzie przed czterema laty stał pod murem i patrzył w wycelowane w niego karabiny miejscowych separatystów. Żegnał się już z życiem, gdy tymczasem nadjechał samochód z rosyjskimi oficerami (wiemy, że ich oficjalnie nigdy tam nie było). "Co robicie!? - wrzasnęli. "Księdza chcecie zabić!?" Tak uratowali mu życie.
Ks. Wasyl na zdjęciu drugi z lewej (fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Po mszy i krótkiej wizycie w domu księdza Wasyla wyruszyliśmy do Lisiczańska leżącego w obwodzie Ługańskim.
Za Słowiańskiem, na pierwszym posterunku wojsk ukraińskich, żołnierze przepuścili nas na hasło "nauczyciele". Po około dwudziestu kilometrach natknęliśmy się na objazd. Główna droga przez miasteczko Siewiersk była zamknięta. Tę, którą jechaliśmy, trudno nazwać drogą. To coś, po czym podskakiwał nasz samochód, prowadziło nas przez pola i jakieś opuszczone fabryki. Pola wydawały się komponować w miłą dla oka harmonię, równo zaorane, zasiane, zadbane. Wojna nie wojna - ziemia musi rodzić. Harmonię pól rozbijała podarta na strzępy i zarzucona kamieniami ścieżka. Jadąc nią czuliśmy się jak w potrząsanej przez kogoś klatce. Gdy trafialiśmy na kawałki asfaltu podziurawionego jak ser szwajcarski, samochód zmieniał się w turkoczący mikser.
Wreszcie zatrzymaliśmy się. Nie na kawę, o której w tym momencie marzyłem. Droga się po prostu skończyła. Przed nami zobaczyliśmy zerwany most. Zawracamy i znowu jedziemy polnymi ścieżkami oraz fragmentami zagajników. Widzę przez szybę pocisk leżący niespełna metr od przejeżdżającego koła. W oddali kolejna miejscowość i znowu szwajcarski asfalt. Podjeżdżamy pod drugi punkt kontroli. Żołnierze w kaskach i kamizelkach kuloodpornych, uzbrojeni niczym Schwarzenegger w "Terminatorze", machają z politowaniem głowami słysząc od kierowcy, że wiezie nauczycieli. Nie sprawdzają dokumentów. Nie zaglądają do samochodu. Każą jechać dalej. Do Lisiczańska wjeżdżamy po ponad dwóch godzinach drogi. To i tak dobry czas jak na 90 kilometrów.
(fot. Wojciech Żmudziński SJ)
Noc w hotelu w Lisiczańsku jest w miarę spokojna. Po wyludnionych ulicach przechadzają się bezdomne psy i tylko przed nocnym barem grupka mężczyzn robi sobie przerwę na papierosa. Idziemy spać dość późno i wstajemy wcześnie rano.
"Jak siostra spała?" - pytam naszą współorganizatorkę.
"Budziły mnie co jakiś czas fajerwerki" - odpowiada ziewając.
"To nie fajerwerki" - odzywa się portier.
Wszystko jasne. Nie kręcą tu filmu. Nie świętują żadnej rocznicy. Odgłosy wojny docierają stłumione niczym pohukiwanie odległych fajerwerków.
W ciągu dnia prowadzimy zajęcia dla nauczycieli z obwodu Ługańskiego i wieczorem wracamy do Charkowa. Podróż bezprzedziałowym pociągiem z leżankami trwa pięć godzin. Jedna wielka wspólnota podróżujących wydaje się być dobrze zorganizowana. Podczas postoju na stacji Krupiańsk robimy zakupy, a potem jemy w pociągu kolację. Stoliki zapełniają się suszonymi rybami, plackami z serem, kapustą i grzybami. Wagon przesiąka zapachami niewietrzonej gospody i zaraz po zmierzchu przeobraża się w oddział szpitalny leżących w pidżamach kuracjuszy.
Odwieczną mądrość, która mówi, że podróże kształcą, należałoby uzupełnić stwierdzeniem, że podróże zmieniają człowieka, otwierają mu oczy. Gdy po powrocie do Polski spotkam pracującego ciężko na chleb Ukraińca z Donbasu, będę chciał się z nim zaprzyjaźnić i poznać jego historię, mieć dla niego czas i otwarte serce. Tak jak tego doświadczyłem tutaj: w Kramatorsku, Słowiańsku i Lisiczańsku. Co będzie dalej ze Wschodnią Ukrainą? Czy ci, których tam poznałem, nie będą musieli znowu uciekać z własnych domów i szukać schronienia u nieznajomych ludzi? Nie mam żadnego wpływu na to jak potoczą się dalsze dzieje ludzi z Donbasu, ale mam przynajmniej nadzieję, że nie jestem już dla nich kimś obcym, tak jak i oni dla mnie.
Skomentuj artykuł