"Odkryłam swoje kapłaństwo w seminarium"
"Kim jesteś? Diakonem?" - zapytał mężczyzna siedząc na swoim łóżku. Moja wizyta duszpasterska u niego trwała już około 20 minut. Diakon z jego parafii odwiedzał mężczyznę regularnie, odkąd ten zachorował.
Teraz ja weszłam w jego życie, w dodatku w roli szpitalnego kapelana, a on nie bardzo wiedział, co ze mną zrobić.
To nie był pierwszy raz, kiedy ktoś zadawał mi podobne pytanie. Czasem wciąż ktoś zapyta, czy jestem księdzem czy zakonnicą albo czy może mówić do mnie per "wielebna". Takie pytania z jednej strony sprawiają, że się uśmiecham. Z drugiej - przenoszą mnie wspomnieniami do czasów, kiedy nie wiedziałam, w jaki sposób chcę na nie odpowiadać.
Od urodzenia byłam katoliczką i wybrałam studia w protestanckim seminarium. Celowo zdecydowałam się na Zjednoczone Seminarium Teologiczne w Nowym Jorku - chciałam, żeby moje czesne było przeznaczane na finansowanie szkół, które będą przygotowywać kobiety do kapłaństwa. W dodatku jestem córką luteranki i katolika, którzy przyrzekli wychować swoje dzieci po katolicku. Studia w protestanckim seminarium dawały mi szansę wyjścia z mojej katolickiej strefy bezpieczeństwa i nauczenia się czegoś o tej drugiej, niekatolickiej części mojego duchowego dziedzictwa.
Wśród osób studiujących ze mną znalazło się kilka katolickich kobiet, które chciały zostać wyświęcone w innych chrześcijańskich obrządkach. Kiedy dowiedziały się, że jestem katoliczką, jedna po drugiej zaczęły zadawać mi kąśliwe pytania: "Jak możesz dalej trwać w Kościele, który odmawia kobietom święceń?".
W obliczu takich pytań nie potrafiłam wydusić z siebie słowa odpowiedzi. Tak jak te kobiety, ja również rozpoczęłam naukę w seminarium, ponieważ czułam się powołana do pracy duszpasterskiej. Ale planowałam realizować moje powołanie jako świecki duszpasterz katolicki. Czy nie mógł im wystarczyć sam fakt, że wybrałam naukę w seminarium, gdzie inne kobiety przygotowywały się do tego, aby zostać wyświęconymi? Dlaczego rzucały mi wyzwanie i chciały, żebym zrobiła jeszcze krok dalej? Zanurzałam się w seminaryjnym życiu, mając nadzieję, że odpowiedzi na te pytania same się znajdą.
* * *
Bardzo szybko pokochałam nabożeństwa uwielbienia, które odbywały się w dni powszednie w seminaryjnej kaplicy. Czułam niesamowite podniecenie, kiedy kobiety przejmowały funkcje, w których nie widziałam ich nigdy wcześniej. Pewnego dnia podczas wspólnie głoszonej homilii dwie kobiety wcieliły się w role Marty i Marii i przedstawiły feministyczną interpretację każdej z tych kobiecych postaci w obliczu ich spotkania z Chrystusem. Innego dnia kobieta z Afryki machała kolorowymi flagami, grała na bębnach, śpiewała w swoim rodzimym języku i tańczyła na chwałę Boga ku radości wszystkich zebranych.
Były momenty, które zapierały mi dech w piersiach. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy doświadczyłam konsekracji chleba i wina dokonanej przez świeżo wyświęconą kobietę, która wyraźnie była w ciąży. Kobiety głosiły słowo, przewodniczyły nabożeństwom i modliły się w miejscu, które przyjmowało ich duchowe dary. Sprawiały, że moja dusza ulatywała nad ziemię.
W niedziele odkładałam te wszystkie sprawy na bok i wracałam do mojego katolickiego świata, do jezuickiej parafii, w której się udzielałam. Świeccy liderzy tej parafii byli bardzo charyzmatyczni, duch wspólnoty był tak żywy, że aż zaraźliwy, a dary, którymi dzieliły się kobiety, były szanowane. Modlitwy i rytuały tej wspólnoty, które od dłuższego czasu stanowiły moją duchową strawę, były dla mnie coraz ważniejsze.
Jednak w tym samym czasie stawałam się coraz bardziej świadoma ograniczeń, jakie wiązały się z rolą, którą kobiety mogły pełnić w Kościele katolickim.
Dotarło do mnie, że nie mogę dłużej odkładać pytania o moje święcenia.
* * *
Czy rzeczywiście byłam powołana do prowadzenia życia świeckiego duszpasterza jako katoliczka? Czy raczej prawdziwą naturą mojego powołania były święcenia? Droga do święceń w protestanckim seminarium była otwarta i wiele osób zachęcało mnie, aby nią pójść. Wielu widziało we mnie duchowe dary, które sprawiały, że byłam odpowiednią osobą do tej posługi. "Byłaby to wielka szkoda, gdyby takie dary się zmarnowały" - mówili.
Ich głosy były silne i zniewalające. Wiedziałam, że cały proces prowadzący do wyświęcenia protestanckich kobiet nie jest łatwy. Ale nie mogłam zaprzeczyć temu, że Bóg formuje mnie jak glinę w swoim ręku, i nie byłam pewna, czy w tej nowej formie jestem w stanie wcisnąć się w ramy tradycji katolickiej.
Przestałam uciekać przed pytaniem o święcenia i zaczęłam się z nim zmagać.
Niedługo potem pojawiła się we mnie nowa wątpliwość. Niektóre z kobiet powołanych do kapłaństwa, które kiedyś były katoliczkami, nie zdecydowały ostatecznie, do jakiej denominacji protestanckiej chcą należeć. Niektóre rozważały Kościół kongregacyjny, inne episkopalny lub luterański. To wydało mi się bardzo dziwne. Czy powołanie do święceń nie powinno wyrastać z wiary, którą się znało i kochało w Kościele, w którym czujesz się jak u siebie? Czy pierwszym krokiem nie powinno być odnalezienie duchowego domu i tylko wtedy - w ramach danej tradycji - powinno się dążyć do święceń?
W tym okresie moich studiów badałam dokumenty Soboru Watykańskiego II. Pewnego dnia przeczytałam coś, co zupełnie mnie zaskoczyło: "Ochrzczeni bowiem poświęcani są przez odrodzenie i namaszczenie Duchem Świętym, jako dom duchowy i święte kapłaństwo" (Konstytucja dogmatyczna o Kościele, nr 10).
Te słowa poruszyły we mnie czułą strunę. Wciąż powracały do mojego serca jak mantra. Być może w ten sposób Bóg próbował przyciągnąć moją uwagę.
Zaczęłam kontemplować duchowy dom, w którym zostałam ochrzczona i zdawać sobie sprawę, jak wiele jest w nim rzeczy, które można pokochać.
Mieściły się tam wspólnoty religijne, których charyzmat i świadectwo były lampami oświecającymi drogę świętości w moim życiu. Byli tam mistycy i mnisi, poszukujący i święci, wprowadzający pokój i prorocy, których słowa i mądrość przemawiały do głębi mojego serca. Były tam praktyki duchowe, które łączyły mnie z Bogiem i wspólnotami modlitwy. Był tam skarb Nauki Społecznej Kościoła - skarbnica tak bogata, że moi protestanccy profesorowie wciąż do niej powracali podczas swoich zajęć.
Za każdym razem, kiedy to robili, wskazywali (często najpierw przepraszając niekatolików), że to katolicy mają najgłębsze studnie, z których można zaczerpnąć, jeśli chodzi o nauczanie w sprawie sprawiedliwości społecznej i że tak pojęta sprawiedliwość ma szansę zmienić świat, w którym żyjemy.
Z czasem zdałam sobie sprawę, że duchowy dom, w którym mieszkałam od dzieciństwa, ukształtował moją wiarę i stał się moją twierdzą. Moja wiara katolicka przechowywała duchowość, która mnie ożywiała i pociągała mnie bliżej do serca Chrystusa.
Aż do tamtej pory nie wiedziałam, że należałam już do świętej godności ukrytego kapłaństwa, którą otrzymałam na chrzcie. Jeśli uczyli tego na moich zajęciach z katechizmu, to musiałam to przegapić.
Kiedy dowiedziałam się o tym świętym kapłaństwie, zaczęłam widzieć sprawy w zupełnie innym świetle. Dzieliłam kapłaństwo ze wszystkimi kobietami i mężczyznami ochrzczonymi we wspólnocie katolickiej, a w tej wspólnej więzi była ogromna moc. Należałam do parafii wraz z osobami, które uznawały swoje kapłaństwo i żyły nim w sposób, który znacznie poszerzał rozumienie świeckiego duszpasterstwa. Byłam członkiem rosnącej liczby katolickich kobiet wplatających dary swojego kapłaństwa w kanwę wiary katolickiej.
Odkrycie, że jestem kapłanem poprzez łaskę chrztu, nie zdjęło ze mnie wyzwania życia moim powołaniem w Kościele, który nie udziela święceń kapłańskich kobietom. Ale odnowiło we mnie wezwanie, które już było uświęcone, i kapłaństwo, które było już błogosławione i któremu nikt nie może zaprzeczyć. Czy to wystarczy do wspierania mojego życia w świeckim duszpasterstwie? Czy to wystarczy, aby móc dać wytchnienie dręczącym mnie pytaniom o święcenia?
Po ukończeniu seminarium zdecydowałam się odbyć rekolekcje z kierownictwem duchowym. Pewnej nocy, kiedy było już bardzo późno, poszłam sama do kaplicy, uklękłam, ofiarowując Jezusowi moją modlitwę i obietnicę, że będę Mu służyć w pracy duszpasterskiej. Kiedy się modliłam, łzy zaczęły miękko spływać mi po twarzy. Nie poczułam nałożenia rąk - gestu, który ma miejsce podczas święceń kapłańskich. Ale czułam ciepło Ducha Świętego w moim sercu. Kiedy tam klęczałam, bardzo mocno odczułam, że podjęłam dobrą dla mnie decyzję.
* * *
Dziś - wiele lat po tamtym zdarzeniu - wciąż wzrastam w moim powołaniu duszpasterskim. Czasem ludzie nie wiedzą, co ze mną zrobić, czasem nie pasuję do tej formy duszpasterstwa, do której są przyzwyczajeni.
Kiedy tak się dzieje, przypominam sobie przymierze, które zawarłam z Jezusem. On przeżywał swoje kapłaństwo na wiele niekonwencjonalnych sposobów. On nie pasował do tej formy mesjasza, której wszyscy oczekiwali. On pogłębiał ludzkie rozumienie tego, jak wygląda duszpasterstwo. Jako Jego uczeń próbuję podążać Jego śladami i uczyć się od tych, którzy czynią podobnie. Jestem jedną z wielu katoliczek, które korzystając ze swoich duchowych darów, pogłębiają konwencjonalny model duszpasterstwa.
Wszyscy jesteśmy zaproszeni do uczestnictwa w tym pogłębianiu, bo wszyscy - dynamicznie i na różne sposoby - żyjemy swoim kapłaństwem otrzymanym na chrzcie. To pogłębianie może być czasem niewygodne. Ale to przez nie wzrastamy i robimy miejsce po to, aby dary innych osób mogły rozkwitać w tej duchowej budowli, którą nazywam domem.
Nancy Small - jest kapelanem i kierowniczką duchową w hospicjum. Wraz z mężem są oblatami benedyktyńskimi przy opactwie sióstr benedyktynek z Erie. Tekst ukazał się pierwotnie w America Magazine
Skomentuj artykuł