Świadectwo męczenników z Tibhirine
Parę lat temu do kin trafił głośny francuski film Xaviera Beauvois "Ludzie Boga". Wielu z nas wzruszył ten wizualnie piękny obraz opowiadający bez patosu epizod heroicznego chrześcijaństwa ostatnich czasów.
To już równo 20 lat, jak zginął Christian de Chergé, przeor klasztoru w Tibhirine, główna postać filmu, wraz z sześcioma współbraćmi trapistami. Trwa otwarty w 2007 roku na poziomie diecezji proces beatyfikacyjny 19 męczenników z Algierii zamordowanych w latach 1994-1996. W tym dokumencie napisano o nich - "Męczennicy ci, którzy zginęli podobnie jak wielu algierskich muzułmanów, "są przyczółkiem mostu dialogu i wspólnoty życia", czego tak potrzebuje dziś Kościół i świat.
Ale czy wystarczy wpisać ich na listę potencjalnych świętych męczenników i na tym poprzestać? Chciałabym przypomnieć parę spraw, które film w swojej narracji pominął, i nie mówię tego w formie krytyki, bo film jest znakomity. Ale myślę, że warto o nich przypomnieć, szczególnie w momencie naporu antyislamskich sentymentów.
Christian de Chergé (1937-1996), syn francuskiego generała z arystokratycznego rodu, z Algierią zetknął się jeszcze jako dziecko, gdzie mieszkał z rodziną przez kilka lat, po wybuchu II wojny światowej. Matka uczyła dzieci, że nie można kpić z muzułmanów modlących się do jedynego Boga i to utkwiło w pamięci Christiana na zawsze. W czasie późniejszego pobytu w Algerii, wysłany tam w 1959 w ramach przymusowej służby wojskowej w czasie wojny tego kraju o niepodległość, zaprzyjaźnił się z policjantem, ojciem wielodzietnej rodziny i głęboko wierzącym muzułmanininem, z którym prowadził długie rozmowy. W czasie groźnej konfrontacji z bojownikami o wyzwolenie Algierii ów Mohammed uratował mu życie, ale wkrótce potem, w odwecie, został za ten akt zamordowany.
Dopiero kilkanaście lat później Christian zdecydował się opowiedzieć współbraciom z Tibhirine o tym wydarzeniu: "Krew zaprzyjaźnionego człowieka, zamordowanego, dlatego, że nie chciał przystać na nienawiść, pozwoliła mi zrozumieć, że moje powołanie do pójścia za Chrystusem musi przybrać widomy wymiar, wcześniej czy później, w tym samym kraju, gdzie dano mi dowód największej miłości".
Zanim wstąpił do trapistów w 1969 roku, po święceniach kapłańskich przewidywano, że jako ksiądz diecezjalny czeka go wielka kariera. (Był wyjątkowo zdolny, w paryskich szkołach zbierał same nagrody.) On jednak rozpoznał w sobie powołanie do życia modlitwą w Algerii. Po okresie nowicjatu we Francji na własną prośbę znalazł się w klasztorze Matki Bożej z gór Atlasu w Tibhirine, założonym w 1934 roku, kiedy nic jeszcze nie wskazywało, że Algieria, od ponad stu lat francuska, przestanie być kolonią. Christian zaczął uczyć się arabskiego. Wysłano go na dwuletnie studia islamologii do Rzymu w Papieskim Instytucie Studiów Arabskich i Islamistyki .
Podczas gdy jedni doceniali "elegancję duszy", głębię i dar przyjaźni Christiana, inni uważali go za ekscentryka islamofila - pościł przecież w czasie ramadanu, zdejmował sandały przez kaplicą i witał przybyszów po arabsku. W 1979, w momencie psychicznego kryzysu postanowił szukać odosobnienia i ciszy w Asekrem, ostatniej pustelni ojca de Foucauld. Wrócił stamtąd z odnowionymi siłami i zamiarem jeszcze głębszego oddania się Bogu w codziennej pracy dla muzułmańskich sąsiadów. Zamiast prozelityzmu zajął się pomocą lokalnej społeczności poprzez wspieranie, leczenie i edukację. Dawanie świadectwa rozumiał jako "bycie tym, kim jesteśmy, pośród banalnej codzienności". To akurat widzieliśmy na filmie.
Wielkie wrażenie zrobiło na Christianie de Chergé spotkanie św. Jana Pawła II z młodymi muzułmanami w Casablance w 1985, dokąd Papież przyjechał na zaproszenie króla Hassana II, jednego z głównych religijnych przywódców islamu, bo katolicy w Maroku, wszyscy cudzoziemcy, stanowią zaledwie około trzy dziesiąte procenta ludności. Przemówienie Jana Pawła II, nacechowane szacunkiem dla islamu, było wielokrotnie przerywane długotrwałymi oklaskami. Francuski pisarz Maurice Druon, członek Akademii Francuskiej a zarazem Królewskiej Akademii Marokańskiej, napisał, że historia powinna uznać ów dzień w Casablance jako jeden z najważniejszych w XX stuleciu.
Christian coraz bardziej zangażował się w dialog w myśl zalecenia Papieża w Casablance i nie tylko, aby "wszędzie budować mosty". Uczestniczył w organizowanych co dwa lata spotkaniach chrześcijan, którzy pracują w świecie muzułmańskim, w tzw. "Dniach Rzymskich". Podczas prezentacji z tej okazji w 1989 roku określił mnichów z Tibhirine jako "ludzi, którzy modlą się wśród tych, którzy się modlą". Wskazywał na pięć filarów pokoju - patience, poverty, presence, prayer, pardon (cierpliwość, ubóstwo, obecność, modlitwa i przebaczenie).
Tymczasem sytuacja polityczna w Algierii stopniowo się pogarszała. W 1992 roku doszło do otwartej wojny domowej po zwycięstwie muzułmańskich fundamentalistów w wyborach parlamentarnych. W związku z unieważnieniem wyników tych wyborów do walki z rządem przystąpiła Zbrojna Grupa Islamska GIA. Krwawa wojna ciągnęła się przez 10 lat, pojawiły się nowe siły partyzanckie.
W 1993 wszystkim obcokrajowcom kazano kraj opuścić. Zintensyfikowane działania GIA przynosiły coraz to nowe ofiary. Mimo to mnisi trwali na swoim miejscu w myśl odwiecznej chrześcijańskiej zasady, że "Kościół powinien być wszędzie obecny".
25 marca 1996 roku w nocy z klasztoru porwano siedmiu zakonników z Christianem de Chergé włącznie. Muzułmanie z Paryża wydali fatwę - potępienie aktu brutalnego porwania. Cytowali piątą surę Koranu, wiersz 32: "Kto zabija człowieka, który sam nikogo nie zabił i nie popełnił gwałtu na ziemi, będzie uważany za takiego, kto zabił wszystkich ludzi, a kto ratuje jednego człowieka, będzie uznany za tego, który uratował wszystkich ludzi". Nie zdało się to na nic. Po blisko dwu miesiącach, w maju, terroryści wydali kolejny komunikat informujący o egzekucji siedmiu mnichów.
I teraz dochodzimy do sedna świadectwa życia Christiana. Pozostawił on po sobie coś w rodzaju listu otwartego, zaadresowanego do matki i rodziny, do przeczytania po jego śmierci. Dokument ten nazwano później jego testamentem. Wyjawił w nim na wstępie, że przewiduje, iż może stać się ofiarą "terroryzmu, którego fala zalewa obcokrajowców mieszkających w Algierii". Prosi o modlitwę i rozważenie tej ofiary wraz z wieloma innymi, równie gwałtownymi, choć zapomnianymi i anonimowymi. Nie czuje się bezgrzeszny i prosi Boga o miłosierdzie, sam zaś z całego serca przebacza temu, kto wymierzy mu śmiertelny cios.
Zaznacza, że nie pragnie takiej śmierci, czegoś, co ktoś mógłby nazwać" łaską męczeństwa", szczególnie jeśli algierski zabójca powoływałby się na własną interpretację islamu. Nie cieszy go bowiem fakt, że ludzie, których kocha, będą oskarżeni o morderstwo. "Jestem świadom drwin, jakich bez końca doświadczają Algierczycy. Zdaję sobie sprawę z karykatur islamu, do których zachęca pewna forma islamizmu. Za łatwo byłoby jednak uspokajać swoje sumienie utożsamiając tę religię z fundamentalistycznymi ideologiami ekstremistów. Dla mnie Algieria i islam to coś innego - to ciało i dusza. (...) Mogę podejrzewać, że moja śmierć posłuży za argument tym, którzy pochopnie uważają mnie za naiwnego lub idealistę: ‘Teraz niech nam powie, co o tym sądzi!’. Ale niech wiedzą, że moja wielka ciekawość będzie zaspokojona. Wtedy bowiem, jeśli Bóg tak zechce, będę mógł zatopić wzrok w spojrzeniu Boga i z Nim kontemplować Jego islamskie dzieci. Zobaczę, kim są w Jego oczach."
Tuż po zamordowaniu zakonników, w niedzielę Zesłania Ducha Świętego 26 maja 1996 r. Jan Paweł II dziękował Bogu za złożone przez nich świadectwo miłości. Wspólnotę chrześcijan z Algierii prosił o przebaczenie oprawcom.
No cóż, byli i będą tacy z nas, którym się taka postawa nie podoba. Ale taki wymagający przekaz zostawił nam Jezus Chrystus i żebyśmy nie wiem jak próbowali, nie będziemy w stanie tego zanegować.
Skomentuj artykuł