Szczęście w nieszczęściu
O pacjentach zamieniających rany w perły oraz profitach czerpanych z cierpienia z kapelanem Powiatowego Szpitala w Wołominie, ks. Piotrem Krasuskim
– Staram się być w placówce siedem dni w tygodniu, przez 24 godziny na dobę – w przeciwnym razie nie zdążyłbym z posługą na nagłe wezwania. Nie mogę, jak księża służący w kościołach, prowadzić szkolnej katechezy albo zajmować się kancelarią parafialną. Obchody, wezwania i Msze św. to moje obowiązki. Dysponuję wybudowaną z ofiar darczyńców kaplicą szpitalną, ale księgą chrztów, zgonów i małżeństw, które są w każdej parafii, już nie. W związku z tym, sakramentów udzielam za zgodą proboszcza z pobliskiego kościoła, który wpisuje je do własnej dokumentacji.
Mimo że pacjenci najczęściej korzystają ze spowiedzi i Komunii św., zdarzają się również tacy, którzy na skutek wypadku albo choroby domagają się chrztu czy ślubu. O ten ostatni poprosiła mnie, żyjąca w konkubinacie, para starszych wdowców. „Narzeczony” leżał na OIOM-ie (Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej – przyp. red.) i był nieprzytomny, jednak na czas trwania sakramentu odzyskał świadomość. Z racji tracheotomii nie mógł mówić, ale mrugnięciami i kiwnięciami głowy odpowiadał na pytania. Ślub odbył się rano, a o godz. 15 ten człowiek już nie żył.
Jak pacjenci szpitala znoszą swoje cierpienia?
– Każdy inaczej. Jedni buntują się i pytają „dlaczego właśnie mnie to spotkało?”, a inni krok po kroku oswajają się z dolegliwościami.
Nigdy nie zapomnę pacjentki z neurologii, która chorowała na nowotwór głowy. Można sobie wyobrazić, jakie katusze przeżywała, gdy pielęgniarki – dla złagodzenia bólu – przyklejały jej plastry z potężną dawką morfiny. Kiedy wyznała mi, że „chyba jeszcze niedostatecznie cierpi”, osłupiałem z wrażenia. „Jest przykuta do łóżka, z bólu nie może się ruszać, zasnąć, i to ma być za mało?” – pomyślałem.
Okazało się, że ta kobieta dostrzegała w cierpieniu pewną naprawczą moc. Odkąd trafiła do szpitala, jej dwaj bracia alkoholicy weszli na dobrą drogę – skończyli z piciem i wrócili do żon. Odwiedzali ją na oddziale, widzieli, jak się męczy, aż w końcu zrozumieli, że życie jest kruche i nie warto marnować czasu na awantury i nałogi. „Gdyby Pan Bóg dołożył mi jeszcze trochę cierpienia, to może i trzeci by się nawrócił...” – wyznała mi w tamtej rozmowie. Przyznam, że kiedy to usłyszałem, miałem ochotę przed nią klęknąć.
Skąd ta schorowana kobieta czerpała siłę?
– Z sakramentów – ilekroć ją odwiedzałem, cieszyła się, że może przyjąć Komunię św., wyspowiadać się czy skorzystać z namaszczenia chorych. Wiara jest nieocenionym wsparciem w cierpieniu. Oczywiście katolicy podobnie jak ateiści buntują się na wieść o chorobie czy nadchodzącej śmierci, z tą różnicą, że w końcu dostrzegają w tych trudnościach jakiś głęboki sens. Ich ból nie idzie na marne, bo mogą – podobnie jak pacjentka z rakiem głowy – ofiarować go w intencji bliskiej osoby. Zauważyłem, że wierzący ludzie nie tylko szybciej godzą się z cierpieniem, ale i mają w sobie większą nadzieję na wyzdrowienie. Z reguły, mimo przykucia do łóżka i skrajnego wycieńczenia, zachowują uśmiech i pogodę ducha.
Psycholog Anselm Grün zachęca, żeby zamieniać rany w perły. Czy możliwe jest przeobrażenie choroby czy innej dolegliwości w dobro – coś cennego i wartościowego? Czy był ksiądz świadkiem takiej przemiany?
– Często dzieje się tak w przypadku osób, którym śmierć zajrzała w oczy, bo np. ocalały z tragicznego wypadku. Był taki mężczyzna, który z potężnej stłuczki wyszedł z połamanymi rękami i nogami. Lekarze mówili, że cudem jest to, że w ogóle przeżył, że nie ma zmasakrowanego kręgosłupa i pękniętej głowy. On sam opowiadał, że cudowne ocalenie zawdzięcza medalikowi Matki Boskiej, który na samochodowym lusterku zawiesiła mu kiedyś matka.
Z podobnym przypadkiem spotkałem się na chirurgii, gdzie leżał człowiek po tragicznej kolizji samochodowej. „Niesamowite!” – nie mógł nadziwić się swojemu szczęściu – „jednemu i drugiemu dziecku nic się nie stało, mnie tylko łeb rozcięło, a z samochodu kupa złomu została”. Chwilę później poprosił mnie o pierwszą od wielu lat spowiedź.
Innym razem śmierć matki otworzyła oczy jej synowi. Mężczyzna, który był informatykiem w prężnej firmie i zarabiał spore pieniądze, doszedł nagle do wniosku, że zmarnował ostatnie trzy lata życia. Zdawało mu się, że zapewnił matce wszystko, czego w tamtym czasie potrzebowała – zakupy, opiekunkę oraz całodobową opiekę lekarza i pielęgniarki. Dopiero po śmierci zrozumiał, że nie dał jej tego, co najwartościowsze – siebie samego. Nie miał czasu podzielić się z nią opłatkiem w Wigilię, wyznać miłości, pożegnać się. Pod wpływem tej śmierci przewartościował swoje życie.
Czy choroba może zmienić nastawienie cierpiącego do życia albo pogodzić jego skłóconą rodzinę?
– Widziałem, jak dzięki leżącej na OIOM-ie umierającej kobiecie jej skłócone od lat córki postanowiły się pojednać. Niesamowite było to, że matka odeszła dopiero w momencie, kiedy pogodzone już siostry przytuliły się i chwyciły ją – jedna za prawą, druga za lewą rękę. Co do spojrzenia na życie, myślę, że jeśli ktoś jest chory, to zaczyna doceniać każdy dzień. Często dochodzący do zdrowia ludzie cieszą się z rzeczy, które w przeszłości nie sprawiały im radości. Mało tego, zdarza się, że poważna choroba dodaje skrzydeł i to nawet tym pozornie słabym. Fizycznie są wątli i schorowani, ale widać w nich ogromną wolę walki. Bywają pacjenci, którzy przykuci do łóżek, dokonują niesamowitych rzeczy. Leżał u nas sparaliżowany mężczyzna, który mógł ruszać jedynie ręką i ustami, a oprócz tego, że opiekował się upośledzonym bratem i chorą na alzheimera matką, pisał wiersze oraz udzielał się społecznie i charytatywnie. Kiedy 30 lat temu lekarze postawili diagnozę, załamał się. Dziś ten tragiczny wypadek, który tak bardzo go odmienił, traktuje jak prezent, a nie przekleństwo.
A jaki wpływ na księdza miało doświadczenie choroby i związane z nią fizyczne cierpienie?
– Dzięki chorobie miałem okazję spojrzeć na życie z perspektywy szpitalnego łóżka. Ból i niepewność, które wtedy odczuwałem, pomogły mi bardziej zrozumieć chorych, z którymi dziś „współpracuję”. Dla kapelana szpitalnego takie cechy jak wrażliwość i otwartość na drugiego człowieka są na wagę złota. Zdarza się, że podczas spowiedzi ludzie wymiotują, załatwiają się, plują do ucha. Trudno jest znieść swąd spalonego czy zgniłego ciała, ale jeśli pacjent wyczuje, że się go boję albo brzydzę, nie złapię z nim kontaktu.
W Biblii czytamy: „Kogo Bóg darzy wielką miłością, w kim pokłada nadzieje, na tego zsyła wielkie cierpienie, doświadcza go nieszczęściem”. Jak rozumieć to kontrowersyjne zdanie?
– Na pewno nie dosłownie. Bóg nie zsyła cierpień, co najwyżej czasami je dopuszcza. I chociaż trudno w to uwierzyć, robi to z miłości. Jeśli zmagam się bólem, fizycznym lub psychicznym, tzn. że Bóg mi zaufał. Uznał, że mam w sobie siłę, by znieść taki ciężar. Jednak konkretniejszą odpowiedź na pytanie: „dlaczego człowiek cierpi?” znajdziemy dopiero po śmierci.
Tymczasem starajmy się zaakceptować krzyż i uwierzyć w jego głęboki sens. W przeciwnym razie tylko podwoimy swoje cierpienie, a w efekcie załamiemy się albo, co gorsza, stracimy ochotę do życia. Pamiętajmy też, by zarówno małe, jak i duże bolączki za pośrednictwem modlitwy składać w „banku cierpień”. Tam Bóg zamieniając je w dobro, spożytkuje do swoich zbawczych celów.
Świat traktuje cierpiących jak piąte koło u wozu, Kościół przeciwnie – nazywa ich skarbem. Co takiego dają nam ubodzy, załamani, upośledzeni czy niedołężni, czego nie może zaoferować nam zdrowy, silny człowiek?
– Bez chorych i potrzebujących bylibyśmy okropnymi samolubami. Przez pochylanie się nad cierpiącym człowiekiem pokonujemy egoizm, a więc podnosimy jakość naszego człowieczeństwa. Od niedołężnych uczymy się też wdzięczności. Kiedy moja choroba postąpiła, zacząłem mieć trudności z chodzeniem i musiałem przejść operację. Narzekałem wtedy na ból i na to, że w tak młodym wieku mogę wylądować na wózku. Dopiero gdy rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że można cierpieć o wiele bardziej, doceniłam to, co mam. Okazało się bowiem, że w porównaniu z niektórymi pacjentami jestem okazem zdrowia.
Cierpienie jest nieodłączną częścią życia – czy tego chcemy, czy nie, spotyka każdego z nas, bo wiąże się nie tylko z chorobą i szpitalem, ale w ogóle z codziennością. Każde pokonanie lenistwa czy egoizmu sprawia, że człowiek przekracza siebie, czyli robi coś wbrew swoim zachciankom. Czym skutkuje podejmowanie codziennych trudności, czym zaś uciekanie przed nimi w imię wygody i przyjemności?
– Nasze życie składa się zarówno z wesel w Kanie Galilejskiej, jak i z dróg na Golgotę. Bez względu na to, czy ktoś jest katolikiem, czy ateistą, nie zdoła uciec przed cierpieniem. Jeśli ominie jedną przeszkodę, i tak pojawi się kolejna. Współczesny człowiek stawia na rozrywkę – dogadza sobie, jednocześnie unikając wyzwań i trudności, licząc, że tym sposobem uczyni życie łatwiejszym, a siebie szczęśliwszym. Problem w tym, że nagminne unikanie cierpienia prowadzi do niezadowolenia z życia i pogardy wobec siebie, czyli tak naprawdę wcale nie do radości, tylko do smutku i frustracji.
Paradoksalnie, to właśnie walka ze sobą daje wewnętrzne poczucie szczęścia i satysfakcji. Najlepszym na to dowodem są pielęgniarki z mojego szpitala. Mimo że po dyżurze są wycieńczone, jeszcze nie słyszałem, żeby którakolwiek chciała zmienić pracę. A to dlatego, że ciężar psychiczny i zmęczenie rekompensują im radość i satysfakcja z wykonywanego zajęcia. Widzą, że to, co robią, ma sens, że ich wysiłek nie idzie na marne. Kiedy człowiek zrozumie, że każda trudność wiąże się również ze szczęściem, rzeczy, które do tej pory wydawały mu się nie do udźwignięcia, powoli tracą na wadze.
Cierpienie jest przepustką do prawdziwego życia. Możesz być nieszczęśliwym, tchórzliwym człowiekiem, który tylko je, pije, oddycha, a cierpienie i zranienia omija szerokim łukiem, ale możesz być również kimś, kto stara się „oddychać pełną piersią”, tj. z takim samym zapałem jasną, jak i ciemną stroną swojego życia.
Skomentuj artykuł