Agata Adaszyńska-Blacha

Ostatnim razem rozmawiałyśmy, kiedy przygotowywała się do wyjazdu. W grudniu minęły dwa lata, które spędziła w Coroa de Logoa, jednej z dzielnic Simões Filho w stanie Bahia. Zostały jej resztki opalenizny i burza warkoczyków. Nie rozplatam ich, bo to taki ostatni fizyczny "ślad" mojego pobytu w Brazylii - przyznaje z uśmiechem. W głosie słychać tęsknotę.

Favela czyli dzielnica

DEON.PL POLECA

Poznaj początek tej historii

Kraj kontrastów - tak w skrócie określa miejsce, z którego wróciła. Piękne krajobrazy, jaskrawe kolory i świeża zieleń roślin obok porozrzucanych niedbale, gnijących śmieci przyciągających stada bezdomnych psów, szczury i karaluchy. Zapach egzotycznych owoców i świeżo palonej kawy mieszają się z dochodzącym ze ścieków fetorem. Nieustanny zgiełk. Śmiech dzieci, rytmiczna i skoczna muzyka wygrywana spontanicznie na bębnach, śpiewy dochodzące z kościoła, bzyczenie komarów i żywiołowe kłótnie sąsiadów.

Mieszkańcy to potomkowie białych kolonistów, czarnoskórych niewolników i Indian, którzy rdzennie zamieszkiwali te ziemie. Ponadprzeciętna uroda zwraca uwagę przyjezdnych. Kobiety podkreślają krągłości zmysłowym, skąpym strojem. Otwartość i radosne usposobienie miejscowych kontrastują z dużą przestępczością charakterystyczną szczególnie dla miejsca, w którym przyszło mieszkać wolontariuszom. To dlatego mieszkańcy miasteczka stronią od dzielnicy, w której położony jest Dom Serca Sagrada Familia, do którego trafiła Agnieszka.

Mało kto zapuszcza się w kręte uliczki położonej w kotlinie Coroa de Logoa. - Mieliśmy zaszczyt tam żyć i cieszyć się bogactwem ludzi i ich historii - opowiada. Pośród dojmującej biedy, cierpienia, chorób, samotności, strachu, które opisuje w listach, dwie kapliczki z Najświętszym Sakramentem. - Pan Jezus był w naszej faveli obecny i pozwalał nam się poznawać: w relacjach, w wydarzeniach, w małych cudach codziennego dnia - opowiada z przejęciem.

Święty Jan, forró i bolo de aipim

Z jej listów wyłania się także obraz egzotyki, jaka otaczała ją na co dzień. Właściwe miejscowej kulturze tradycje i potrawy. Nie tylko ten uładzony, pocztówkowy, przeznaczony dla turystów folklor, na który składają się zachody słońca w zatoce Wszystkich Świętych, capoeira, tancerki samby o nietuzinkowej urodzie i bajanki w tradycyjnych strojach. Także tradycje, które celebrują zwykli mieszkańcy, pośród których żyła. Huczne obchody urodzin, duże znaczenie Dnia Matki, uczta w Wielki Piątek, swego czasu jedyny dzień, kiedy niewolnicy nie pracowali. Dokładnie opisuje na przykład obchody wspomnienia św. Jana czyli São João, które przypadają 24 czerwca. Mieszkańcy przygotowują dekoracje z kolorowych lampionów i palmowych liści. Tańczą tradycyjne tańce: zabawną quadrilhę, która do Bahia przywędrowała z Francji, oraz popularny zarówno w dyskotekach, jak i na wiejskich potańcówkach forró.

Organizują przedstawienie tzw. Casamento caipira, czyli parodię ślubu wiejskiej dziewczyny i chłopaka z wyższych sfer. Agnieszka wylicza także tradycyjne przysmaki, jakie goszczą tego dnia na stołach: gotowane orzeszki, kukurydza przyrządzana na różne sposoby, bolo de aipim [ciasto z bulwy manioka jadalnego], słodkie ziemniaki i likier z jenipapo [tropikalny owoc powszechny w rejonie w Bahia]. Bliskość niedostępnej na co dzień egzotyki sprawia, że wiele osób komentujących wyjazd na misję, określa go mianem przygody.

- To nie tak - mówi Agnieszka - przygoda to coś, za czym się podąża, by doświadczyć silnych emocji, a czasem także by wzbudzić podziw lub zaszokować innych - tłumaczy. - Ja nie liczyłam, że podczas tych dwóch lat życia w Simões Filho odwiedzę inne miejsca, a jednak się udało! To, czego doświadczyłam, to splot różnych wydarzeń, spotkań i rozmów z rozmaitymi ludźmi, które nadawały niepowtarzalny charakter misji. To było coś więcej niż realizowanie marzeń o egzotycznych podróżach. Oczywiście chciałam być szczęśliwa, dlatego otwierałam się na to, co przynosił dzień. Co to będzie, dowiadywałam się na bieżąco. Odrzuca słowo "przygoda", by bez wahania przyjąć, że słowem, które znacznie lepiej określa całą jej misję jest "przyjaźń".

Zakasać rękawy i zacząć się przyjaźnić

Kiedy Agnieszka opuszczała Polskę, Domy Serca nie były jeszcze tak znane. Jechała z wielkimi ideami i wyobrażeniami o tym, jak będzie wyglądało jej życie. Wiedziała tylko tyle, że ma wielkie pragnienie być blisko najbiedniejszych i chce pośród nich odkrywać Boga. - Wiem, że są ludzie, którzy takie plany realizują na miejscu, ale moja droga musiała być właśnie taka. Miałam się tego nauczyć poprzez radykalne odcięcie od dotychczasowego życia: spakować walizkę i wyjechać w nieznane - tłumaczy. Wydawałoby się, że trudności dotyczyć będą przede wszystkim ludzi, do których adresowana jest misja. Prędko przekonała się jednak, że obietnica, którą złożyła podczas swojej Mszy Posłania, by natychmiast przebaczać pozostałym mieszkańcom Domu ich uchybienia i nie mówić o sobie nawzajem źle, to wymóg, który nie będzie łatwo realizować.

Dwa miesiące przed jej przyjazdem wolontariuszem Sagrada Familia został Eduardo, 24 - letni Francuz z Marsylii. Żeby przyjechać do Brazylii, porzucił pracę w rodzinnej winiarni. Duże gabaryty spowalniały jego ruchy, jednak, by realizować założenia misji, miał więcej energii niż wszyscy pozostali wolontariusze razem wzięci. Potrafił zmywać do późna, nie zważając na fakt, że cienkie ściany nie tłumią odgłosów jego żywiołowej pracy, które uniemożliwiają pokrzepiający sen innym, by już o świcie żwawym krokiem i trzaskaniem drzwi obwieszczać pozostałym, że za chwilę będzie adorował Pana przy akompaniamencie gitary. - Szybko przekonałam się, że wspólnota nie staje się rodziną automatycznie - opowiada Agnieszka - trzeba było zakasać rękawy i zacząć ciężko pracować nad przyjaźniami także w domu.

Odmienne kultury, ale także różnice w wieku i doświadczeniu, a przede wszystkim konieczność porozumiewania się po portugalsku, którym nikt nie posługiwał się biegle, tego nie ułatwiały. - Wszyscy mieliśmy dobre intencje, ale wizje tego, jak funkcjonować razem oraz jak podejmować zaangażowania względem okolicznych mieszkańców, często były odmienne - tłumaczy. To, co różniło ich na przykład w podejściu do dzieci, które odwiedzały dom, sprawiało, że świetnie się uzupełniali. Dobry i zły policjant. Dudu pozwalał na więcej swobody dzieciom, które skakały w jego potężne ramiona i uwieszały się na nim, Agnieszka pilnowała porządku i rytmu dnia, co pozwalało normalne funkcjonować mieszkańcom i gościom. - Najtrudniej kocha się ludzi, którzy są najbliżej nas, którzy nas poznają w codzienności i obserwują nasze małe sukcesy i porażki - wyjaśnia. - Szybko jednak odkryliśmy, że nasza misja rozpoczyna się od akceptowania siebie nawzajem.

Dziękuję, że jesteś teraz ze mną

Listy Agnieszki pełne są twarzy, wokół których koncentrują się także jej wspomnienia. Kto był dla niej szczególnie ważny? Uśmiecha się i rozkłada bezradnie ręce. - Trudno ograniczyć się do kilku osób - wyjaśnia. Już pierwszego dnia poznała Rosângelę. Młodą kobietę chorą na AIDS, raka kości i cukrzycę, która zmarła pół roku później. - Odwiedzałam ją prawie codziennie. Bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Była w moim wieku. Walczyła o życie do ostatnich chwil, chociaż jej organizm był zupełnie zniszczony chorobą. Sytuacja, w której znalazła się Rosângela była tragiczna, ale kobieta nie traciła nadziei. Może to jej mały synek Wedy dodawał jej sił do walki…? Ona otworzyła mi oczy na to, że misja nie będzie łatwa - opowiada i nie kryje wzruszenia.

Odwiedzając ją jeszcze w szpitalu, poznała Bárbarę. Pacjentkę z łóżka obok, także chorą na raka. Wyróżniała ją energia i radość. Chętnie pomagała wolontariuszom odwiedzającym Rosângelę, udzielając wszelkich niezbędnych wskazówek odnośnie funkcjonowania szpitala, który znała jak własną kieszeń. Opowiadała im także o swoich marzeniach, żeby nauczyć się angielskiego i podróżować. Fascynowali ją jako przedstawiciele innych kultur, które chciała poznawać. Kiedy Rosângela zmarła, Agnieszce nie było łatwo wrócić do szpitala. Przemogła się, bo dowiedziała się, że Bárbara o nią pytała. Tego dnia kobieta była świadkiem kolejnej śmierci na swojej sali. Staruszkę z sąsiedniego łóżka otaczała jej rodzina. Słychać było powolną agonię, a następnie rozpacz bliskich zmarłej. - Trzymałam Bárbarę za rękę. Czułam się bezsilna i skrępowana. Widziałam dojmujący smutek na jej twarzy. Nie miałam pojęcia, co mogę powiedzieć, jak zareagować. Wtedy spojrzała na mnie i powiedziała: "dziękuję ci, że jesteś teraz ze mną". Widziały się wtedy po raz ostatni. Wkrótce także Bárbara umarła.

Twój mąż umarł i zostawił ci dziecko, jedno, drugie, trzecie...

Zanim Rosângela trafiła do szpitala, leżała w swoim obskurnym mieszkanku, gdzie odwiedzali ją wolontariusze. Nieodłącznym towarzyszem był jej dwuletni synek Wedy. Po jej śmierci zaopiekowała się nim ciotka. Kiedy Agnieszka opisuje spędzoną na misji Wielkanoc, przywołuje wizerunek Dzieciątka Jezus przybitego do krzyża, który jest umieszczony w ołtarzu kościoła w wiosce Domów Serca, niedaleko Simões Filho. Ma symbolizować cierpienie dzieci, do których posłani są misjonarze. Nie zawsze wynika ono z takich tragedii, jak ta, która dotknęła Wedy’ego. Zapytana o powód niedoli najmłodszych, wskazuje na warunki, w jakich przyszło im żyć. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, nie wynikają z biedy. Raczej dramatycznie krótkiego dzieciństwa lub nawet jego braku, w tym znaczeniu, że ktoś nad nimi czuwa i wyznacza granice. Zaczynają bez perspektyw na to, że ich życie może wyglądać inaczej niż ich krewnych i sąsiadów. Niektórzy spośród nich, zniechęceni ciężką pracą, wchodzą w konflikt z prawem, trafiając do przemytu lub handlu narkotykami, czego dzieci są świadkami. Analfabetyzm, który wielu dorosłym uniemożliwia normalne funkcjonowanie, bo trudno odnaleźć im się w autobusie, w urzędzie, czy u lekarza rozpoczyna się, gdy czasem pod byle pretekstem dzieciaki unikają szkoły. - Tłumaczą, że deszcz pada, że farda, czyli koszulka szkolna nie wyschła po praniu, zdarza się jednak, że muszą zajmować się młodszym rodzeństwem, lub... swoimi dziećmi - wylicza Agnieszka.

Przyjemność seksualna to jedno z niewielu dóbr dostępnych bez względu na to, ile kto zarabia. Swobodę korzystania z niej mieszkańcy ucinają stwierdzeniem: - ty tego nie rozumiesz, bo nie jesteś z Brazylii. Dzieci mieszkają z dorosłymi na małej przestrzeni. Brakuje intymności. Naśladują te wzorce. W rezultacie dziewczynki, które na początku misji Agnieszki, przychodziły z nią układać puzzle, malować, wygłupiać się, były już matkami, gdy Agnieszka opuszczała kraj. Najmłodsza z nich miała wtedy 12 lat. Nawet jeśli początkowo żyją w jakichś związkach, nikt prawie nie zawiera ich na dłuższy czas. Wśród mieszkańców dzielnicy popularne jest przekonanie o tym, że jedyną miłością, która nie mija, to miłość rodzicielska.

Większość rodzin to samotne matki z gromadką dzieci, które same muszą utrzymać i dopilnować. Nie dziwi więc, że nie są w stanie same stawić czoła tak wymagającym zadaniom. Koło się zamyka. Małe dziewczynki, kręcąc na ulicy skakanką, śpiewają: mąż umarł i zostawił ci dziecko, jedno, drugie, trzecie..., za każdym razem przeskakując sznurek i tak, aż do tzw. skuchy. Popularna zabawa, dobrze pokazuje codzienność dzieciaków wychowywanych bez ojca. - Moje spostrzeżenia dotyczą oczywiście pewnego wycinka rzeczywistości - dzielnicy, w której żyłam. Błędem byłoby uznać, opisane zjawiska, jako charakterystyczne dla całej Brazylii - zastrzega Agnieszka.

Tutaj jest lepiej niż na ulicy

- Nazywani byliśmy "Przyjaciółmi dzieci". Staraliśmy się być dla nich dyspozycyjni, obecni. Żyjąc we wspólnocie jak rodzina, próbowaliśmy pokazać, że relacje można budować inaczej - w oparciu o wzajemny szacunek, troskę o siebie nawzajem, wrażliwością na potrzeby drugiego człowieka. Przyjaźń z dziećmi często była początkiem do przyjaźni z ich rodzinami. Świętowaliśmy z nimi urodziny, zapraszaliśmy na obiady, towarzyszyliśmy w drodze do szkoły, pomagaliśmy im w lekcjach i dawaliśmy sobie pomagać, na przykład podczas gotowania czy sprzątania domu. Czasem wystarczyło wykazać się inicjatywą, której nie mieli ich rodzice. To była kwestia kupna biletów autobusowych, by zabrać kilkoro z nich na jedną z pięknych okolicznych plaż, z których słynie rejon Bahia - tłumaczy. - Takie wyprawy wspominane były potem przez długie tygodnie!

Każdego popołudnia Dom Serca stoi dla dzieci otworem. Mogą wpaść, pobawić się, porozmawiać albo po prostu napić Si wody, żeby łatwiej znieść upał. Marcelo, który mieszka w sąsiedztwie, Dom zna od lat. Bywał w nim jeszcze jako nastolatek. Różne opinie krążą o nim w dzielnicy, ale większość mieszkańców, już dawno postawiła na nim krzyżyk. Ciąży na nim historia jego dwóch braci. Sam jest najstarszy z pięciorga rodzeństwa. Najmłodszy z nich zaginął. Ciała nie odnaleziono do tej pory, ale najprawdopodobniej zamordowano go podczas mafijnych porachunków. Taki los spotkał także Adriano, trzeciego z braci. Agnieszka była na jego pogrzebie. - Na cmentarzu Marcelo stał gdzieś na uboczu. Pamiętam jego twarz. Nie wyrażała żadnych emocji. Kilka miesięcy później powiedział mi: "mój brat zginął, bo wyszedł poza swój teren, poza swoją favelę". Zupełnie, jakby to było naturalne, że za błąd płaci się życiem. Nie potrafiłam zaakceptować tej zgody na jawną przemoc, z którą nikt w mieście sobie nie radził - wspomina. Dla wolontariuszy nie było jasne, na ile Marcelo poszedł w ślady swoich braci, ale kiedy kilka miesięcy po pogrzebie Adriano został postrzelony, to po dzielnicy krążyła opinia, że, gdyby nie szukał problemów, to by ich nie znalazł. Dona Marta, jego matka, odprowadza syna do drzwi, błogosławi go i patrzy za nim zalęknionym wzrokiem, ilekroć Marcelo opuszcza dom, by później czekać na niego z obiadem. - Nie ocenialiśmy go, nie próbowaliśmy dociekać, dlaczego żyje tak, jak żyje. Nie wiedzieliśmy, jakich wyborów dokonalibyśmy na jego miejscu - tłumaczy Agnieszka. W Domu Serca zjawiał się zawsze nieoczekiwanie. Pomógł w czymś, pomalował ściany, posprzątał ogród. Czasem był smutny, zjadał z wolontariuszami obiad (z umiarem, musiał przecież zostawić sobie trochę miejsca na fasolę swojej mamy), poukładał puzzle, żeby zająć głowę czymś innym. Czasem żartował, wykrzykiwał coś pod oknami, innym razem mówił niewiele. Kiedyś zamyślił się i powiedział Agnieszce: - Tia [portugal. ciociu, tak przyjaciele zwracali się do wolontariuszek] tutaj jest lepiej, niż na ulicy". Nic mu nie daliśmy, żadnej złotej recepty, może chodziło mu o spokój, a może o to, że otaczali go ludzie, którzy nie dawali mu rad, nie oceniali go - opowiada. Tuż przed wyjazdem Agnieszki, przyszedł nieoczekiwanie, żeby się pożegnać i zapewnić, że będzie jej im brakowało. - To było dla mnie ważne, gdyż wobec takich osób jak Marcelo, często czuliśmy się bezsilni. Nie wiedzieliśmy jak okazać im naszą troskę. Opuszczając Coroa da Lagoa zostawiłam tam ludzi, którzy z zupełnie mi obcych stali się moją rodziną, zostawiłam tam część swojego serca. Dobrze było przekonać się, że ta przyjaźń miała znaczenie również dla nich - stwierdza.

Żeby wyjechać, rzuciła pracę. Teraz zaczyna od nowa. Zapytałam, czy wpisała sobie misję do CV. - Oczywiście - zapewnia - Pragnienie Boga nie jest mniej ważne niż potrzeba rozwoju czy edukacji. To, czy mi się przez ten czas odkładały składki w ZUS ma już znaczenie drugorzędne...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

U Boga Brazylia
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.