Moja droga doświadczenia wiary była kręta, długa i stroma. W pewnym momencie byłam tak rozpędzona podczas zbiegania z górki własnych emocji, ran, przeżyć, że tylko szykowałam się na ścianę, która jako jedyna mogła by mnie wtedy zatrzymać. W mojej głowie był już zarysowany scenariusz pozbawionej tchu, całkowicie przygniecionej impetem pędu nic nieznaczącej dla tego świata, jednej z wielu osóbki. Widziałam siebie leżącą na ziemi – obolałą, obitą, połamaną, ledwie mającą siłę by wyciągać na kilka milimetrów w kierunku ludzi rękę. Choć oni i tak przeszli by obojętnie nad moim ciałem. Całkowicie pozbawiona kontroli nad sytuacją, nieumiejąca znaleźć hamulca mającego spowolnić to nieustające nabieranie prędkości, szukająca jakiegokolwiek źródła siły oporu, która pozbawiła by mnie tak ogromnego pędu. Zamiast tego była coraz większa stromizna, która dyktowała coraz to szybsze tempo. Człowiek musiał się temu poddać. W przeciwnym razie potknięcie na ścieżce usłanej wystającymi, ostrymi kamieniami nieuchronnie prowadziło do bolesnego doświadczenia spadzistości terenu. Koziołkowanie, szorowanie twarzą i kończynami po żwirze, zdzieranie skóry do kości. Hamowanie własnym ciałem całkowicie niewspółmierne do bólu, który trzeba przyjąć, by podnóże góry nie zbliżało się tak nieuchronnie i szybko.
Była to przerażająca perspektywa bez żadnej drogi ucieczki. Czekałam tylko na finał sprawy. Nie przyjmowałam, że rozstrzygnięcie może być zwycięskie. Okazało się, że się myliłam. Na końcu spotkałam Boga, który porwał mnie w ramiona, chroniąc przed zderzeniem ze ścianą i ratując przed potknięciem. Zapobiegając tragedii w ostatnim, możliwym momencie. Nieskończony w cierpliwości, czekający tylko na jedno słowo. Ratuj.
Zadziałał tak subtelnie, delikatnie, z taką czułością, że zaparło mi dech – z zachwytu zderzenia się ze ścianą Jego miłości.
Od tego czasu trwa moje nawrócenie. Postawiłam wszystko, co miałam na Niego. Jedni powiedzą, że nie posiadałam wiele. Ale dla mnie był to mój jedyny skarb. Moim wdowim groszem było życie. Nie ofiarowałam mu nic więcej. Teraz wiem, że w Jego oczach nie ma nic, co nie mogło być piękniejsze i nie mogło by Go bardziej wzruszyć. Wymiotłam z siebie wszystkie miejsca, które były zaśmiecone (głównie przez ten świat). Przeszłam generalny remont serca, dokonałam odkrycia zakurzonych skrzyń pełnych piękna w dawno zapomnianej piwnicy, załatano we mnie wszystkie dziury i zatamowano wszystkie przecieki, z których ulatywało życie. Odrestaurowanie, odnowienie. Coś co wydawało mi się tak opustoszałe, cechujące się taką samotnością, okryte tak nudną szarością i spowite w takim mroku nagle zaczęło tętnić pełnią życia, promieniować światłem rozgarniającym jakąkolwiek ciemność, jawić się kolorami nadziei, miłości, wiary. Zamiast płakać godzinami przed snem, tak by nikt nigdy nie widział, zamykać się w klatce negatywnych, przytłaczających emocji, próbując samemu opatrzeć sobie rany pomimo wyczerpania i poczucia bezsensu w podejmowanych próbach leczenie człowiek nagle zaczyna cieszyć się z każdej drobnostki uśmiechając się najszerzej jak może, doceniając tak silnie jak mocno czuł braki, dostrzegając tyle dobra, ile wcześniej widział zła.
Po takim doświadczeniu odnajduję siebie w każdym fragmencie Ewangelii poruszający tematykę cudu uzdrowienia.
W tamtym momencie stałam się organizmem, w którym biją dwa serca. Jedno Jego, drugie moje – nigdy więcej samotne i na zawsze ukochane. On stanął obok mnie jak wartownik, gotowy by egzekwować porządek, spokój, chronić i bronić przed tymi, którzy chcą powrócić w to miejsce. Bo dalej w mojej codzienności są ci, którzy nie mogą znieść tego dobra i piękna. Czyhają tylko na moment, gdy łącze między Nim, a mną choć na chwilę osłabnie. Mają się na baczności, gotowi wbić wszystkie możliwe szpile w nawet jedną, wąską odsłoniętą część na ciele.
Moje słabości nie odeszły i nigdy nie odejdą. To On nauczył mnie, jak sobie z nimi radzić. Pragnienia nie wygasły, a zeszły na drugi plan tłumione przez Jego światłość. Pewna część samotności, jaką normalnie próbujemy zapchać obecnością innych, a tak naprawdę będąca na zawsze daną nam indywidualną przestrzenią, by móc Jego spotykać, nie zmalała ani nie znikła. Została wypełniona Jego miłością. Przestałam polegać na własnej ocenie siebie, świata, innych, a zaczęłam w końcu słuchać, uczyć się i pozwalać Jemu się prowadzić. Zostałam postawiona przed zwierciadłem pokazującą prawdę o mnie. To pozwoliło mi dostrzec rany, odkryć źródło pragnień, dostrzec własne piękno i wybaczyć sobie swoje niedociągnięcia, słabości i upadki. To nie moje życie się zmieniło, a mój duch, wnętrze i postrzeganie świata.
Dlatego gdy relacja z Bogiem się sypie wracamy do punktu wyjścia sprzed nawrócenia. Bo codzienność nie może być dobra czy zła, a po prostu przeżyta z Nim lub bez Niego. Ostatnie przeżycia boleśnie mi przypomniały o tym, jak ja po prostu potrzebuję Jego obecności by żyć. Jak łatwo można się zgubić, zastać znowu swój dom bez znaku życia, opustoszały, zniszczony. Nieunikniony upadek na kolana, schowanie twarzy w dłoniach i tak silna jak kiedyś rozpacz, ból, cierpienie. Dominuje w tobie tak przytłaczające poczucie samotności, płonie w tobie tak gorąca tęsknota, której nie umiesz ugasić. Wołasz o ratunek, a nikt nie przychodzi. Szukasz we wszystkich zakątkach, ale nikogo nie znajdujesz. Masz przed sobą tylko zgliszcza, ponownie zalegający kurz i tę bezdenną ciemność, która chce wciągnąć.
Jeśli jedno z tych serc bijących serc pozbawisz tlenu umierają oba. Ale jedno z nich już zmartwychwstało i przyobiecało ci, że będzie żyć na zawsze. Dlatego stając przed tą pustką, człowiek znajduje w sobie jednak te okruchy siły, by zrobić kilka kroków w tył i uciec.
Nieważne jak bardzo czuję się sama, jak trudno mi odnaleźć kontakt z Bogiem, jak bardzo rezonuje we mnie rozżalenie, zdenerwowanie, lęk, smutek, jak ogromny ciężar jest tego krzyża, Ktoś mnie mimo wszystko pcha do przodu. Nie pozwala mi stanąć. Mówi – ja nie umarłem. Chodź za mną. Tak delikatnie, subtelnie, z taką czułością jaką zrobił to na początku. Z pełnią szacunku wobec mojej ewentualnej decyzji. Ale ona już wcześniej zapadła. Raz ofiarowane Mu życie, na zawsze pozostanie Jego. Taka jest moja codzienna decyzja i jest to niezależne od tego, jak ogromne spustoszenie robią we mnie złe duchy. Miłość jest zawsze silniejsza od zła. Trwa dalej, bo jako jedyna ma swoje przedłużenie w śmierci.
Im więcej buduję w swoim życiu w miłości, tym więcej cierpienia uczę się przyjmować. Bo tylko przez cierpienie i ból w pełni jesteśmy w stanie doświadczyć istoty ofiary złożonej z siebie przez Jezusa. Jak silne musi być miłosierdzie skoro doświadczyło ciężaru grzechu każdej i każdego z nas i nie zostało przez nie pokonane. On poczuł jak ciężkie jest brzemię cierpienia i braku nadziei. Nie odrzucił tego, mimo, że mógł. Nie poddał się, mimo, że trzy razy upadł. Przyjął je z pokorą, ufnością i miłością wobec każdego z nas. Dopełnił to wszystko słowami „przebacz im, bo nie wiedzą co czynią”. W tym nie ma wykluczenia, ocenienia, potępienia. Wyłącznie pragnienie uratowania tych, których miłuje się najbardziej na świecie.
Tekst pochodzi z bloga kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł