Msza to dla nas "must visit" podczas wyjazdów wakacyjnych
Podczas wakacji nieco poluźniamy obyczajowy gorset, skupiając się na realizowaniu tych aktywności, które są dla nas naprawdę ważne i które sprawiają nam przyjemność.
Zapewne zauważyliście, że katolickie internety mają swój specyficzny "rozkład jazdy". W chwili obecnej (jak zawsze w letnich miesiącach) na portalach katolickich można znaleźć mnóstwo tekstów dotyczących tego, czy na wakacjach musimy iść na mszę, czy można przyjąć komunię w cerkwi, co zrobić, jeśli nie rozumiemy języka, w którym sprawowana jest liturgia.
Nie twierdzę, że jest to zbędne - wręcz przeciwnie, pewne pytania po prostu wymagają precyzyjnej odpowiedzi. Myślę jednak, że temat "wakacji po Bożemu" warto rozpocząć od postawienia sobie dwóch fundamentalnych pytań: co sprawia, że planując urlop myślę (lub nie myślę) o Bogu? I co kontakt z Szefem podczas urlopu może mi dać?
Jaki urlop, taki cały rok (liturgiczny)
Przedstawiciele starszego pokolenia w okolicach Świąt Bożego Narodzenia zwykli mawiać, że "jakie święta, taki cały rok". Można, rzecz jasna, dyskutować, czy porzekadło to jest prawdziwe. Jedak, nieco nawiązując do ludowej mądrości, sądzę, że czas wakacji jest dość precyzyjnym "wskaźnikiem" stanu naszej duchowości i religijności.
Podczas wakacji nieco poluźniamy obyczajowy gorset, skupiając się na realizowaniu tych aktywności, które są dla nas naprawdę ważne i które sprawiają nam przyjemność. Jeżeli zatem udajemy się na urlop i absolutnie nie odczuwamy potrzeby modlitwy lub udania się na mszę, to wiedzmy, że chyba coś z się z naszą relacją z Bogiem dzieje - i nie jest to nic dobrego.
Być może uczestnictwo w nabożeństwach traktujemy jako element weekendowej rutyny, zwykłe przyzwyczajenie, coś, co należy odbębnić ku chwale rodzinnej tradycji. W takim przypadku warto zadać sobie pytanie: czy ja rzeczywiście chcę tego, aby w moim życiu obecny był Bóg? Czy moja wiara jest dojrzała? Czy przyswoiłem już (poznawczo i emocjonalnie) prawdę, że Bóg nie jest tajemniczym abstraktem, ale żywą Osobą?
Odkrycie, że z naszą wiarą jest kiepsko (lub zgoła fatalnie) może stać się zarzewiem nowego początku - tak samo jak kryzys w relacji małżeńskiej czy przyjacielskiej (jeśli odpowiednio go potraktujemy!) może być okazją do tego, by ta relacja "otrzymała" nową jakość.
My sami - jako ludzie, którzy w związku z Bogiem zaliczyli wiele zawirowań - przeszliśmy przez etap, kiedy to wyjście do kościoła (nie licząc chęci zwiedzania sakralnych perełek) podczas wakacji było dla nas czymś mało oczywistym, co ewentualnie - w bardzo napiętym harmonogramie turystycznego dnia - mogło się udać. Dziś sprawę czujemy inaczej - msza podczas wyjazdu jest swoistym must visit. I, jak sądzę, jest to znak, że w dziedzinie duchowości poszliśmy o kilka kroków do przodu.
Jeden i powszechny, czyli jaki?
Nie jestem chyba typem szalonego podróżnika z powieści Julesa Verne’a, ale kilka razy do roku zdarza mi się - zwykle wraz z mężem - wypuścić w podróż po Polsce i Europie. Można powiedzieć, że - z wyjątkiem wyjazdów, których celem jest na przykład górska włóczęga - osią naszych tripów jest coś, co nazywamy krajoznawczym churchingiem - poruszając się po różnych miastach, odwiedzamy głównie kościoły.
Zabytkowe i nowoczesne, urzekające pięknem i kiczowate - to właśnie te budowle są, według nas, w znacznej mierze odpowiedzialne za charakter miasta i kraju, w którym przebywamy. Nierzadko zdarza nam się także "załapać" na mszę lub nabożeństwo; w niedzielę i święta udajemy się na nie celowo.
I często doświadczam wówczas czegoś, co Szymon Hołownia za mistrzami duchowości nazywał szeptem aniołów - przychodzi na mnie coś w rodzaju duchowego olśnienia, poczucie dotykania niezwykłej tajemnicy. Udając się do kościoła w Bawarii, Wiedniu, Pradze, doświadczam na własnej, totalnie świeckiej skórze tego, czym jest jedność i powszechność Kościoła.
Liturgia jest w każdym kraju ta sama - to znaczy, mimo różnic językowych, ma ten sam, najgłębszy sens, a ludzie - niezależnie od pochodzenia - w ten sam sposób klękają przed ołtarzem i być może zanoszą do Boga podobne prośby, zmagają się z tymi samymi dylematami.
To z wielką siłą uzmysławia mi, że Kościół naprawdę jest jeden - pomimo dwóch tysięcy lat chlubnej i mniej chlubnej historii, podziałów, awantur, kryzysów i rewolucji. Z drugiej strony jednak mamy do czynienia z powszechnością, czyli także różnorodnością Kościoła. Niektóre zwyczaje i praktyki są odmienne w każdym z krajów Europy. Inne jest budownictwo, inny styl dekoracji świętych przybytków. Takie górnolotne zdania nie są do końca w moim stylu, ale kto blogerowi zabroni: urzekające jest to, że w tej całej różnorodności chodzi o chwalenie tego samego Boga.
Głos wewnętrznego krytyka
Ale wakacje z Bogiem - zwłaszcza te spędzane poza Polską - stanowią także okazję do gorzkich przemyśleń na temat stanu naszej rodzimej wspólnoty. Dwa przykłady: podczas gdy u nas w kraju szalała niechęć do przyjęcia uchodźców, kiedy narodowcy i "prawdziwi Polacy" usiłowali bronić nas przed muzułmańskimi dziećmi niczym Sobieski przed Turkami, a wielu ludzi Kościoła (niestety!) również chciało w ten sposób bronić "chrześcijańskiej cywilizacji", w jednym z kościołów w Niemczech napotkaliśmy wystawę, która poświęcona była tym, których podczas próby przeprawy do Europy pochłonęło Morze Śródziemne.
Odczułam wtedy palący gniew: dlaczego my, polscy katolicy, tak bardzo boimy się inności, dlaczego mainstreamowi katoliccy dziennikarze, często cytujący słowa JPII "Nie lękajcie się!", karmią odbiorców ich tekstów lękiem i niechęcią?
Kolejna rzecz: w wielu kazaniach i katolickich tygodnikach możemy usłyszeć bądź przeczytać, że Polska stanowi swoiste przedmurze chrześcijaństwa, że my - w przeciwieństwie do zgniłego Zachodu - wciąż jesteśmy wierni Ewangelii, praktykujemy chrześcijańskie wartości, dajemy opór lewactwu.
Tymczasem podczas wyjazdów za Odrę (za Bug zresztą też) byliśmy świadkami napełniania się kościołów przed mszami (także w tygodniu), widzieliśmy ludzi w każdym wieku, zaangażowanych w liturgię, obserwowaliśmy, jak żywe i barwne mogą być wspólnoty katolickie w innych częściach świata.
Nie, z pewnością nie jest prawdą, że my, Polacy, semper fidelis, że jesteśmy ostatnimi porządnymi katolikami w Europie. I nie ma sensu popadanie w tego rodzaju samozachwyt, którego drugą stroną jest demonizowanie Zachodu. Kościół żyje - i ma się całkiem dobrze! - nie tylko w kraju nad Wisłą.
Sądzę, że podróże nie tylko kształcą. One nas także kształtują - i to w sensie duchowym. Spędzanie urlopu w towarzystwie Boga może stać się okazją do refleksji nad sprawami, które wieki temu rozkminili już Ojcowie Kościoła, ale także do gniewu na to, co w polskiej, kościelnej rzeczywistości nie gra (lub usiłuje grać, ale jest mocno rozstrojone).
A ja głęboko wierzę, że zarówno duchowe olśnienia, jak i uzasadniona wściekłość, mogą stanowić drogę do autentycznej bliskości z Bogiem.
Tekst pochodzi z bloga katolwica.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł