Nie bij mnie swoją wiarą
Gdzie jest problem coraz luźniejszego podejścia do wiary? Kto jest winny temu, że coraz więcej młodych ludzi chętniej wybiera to, co jest ładne, kolorowe i grzeszne, niż to co przynosi człowiekowi największe szczęście, czyli życie z Jezusem Chrystusem? Dlaczego Kościół widzimy jako instytucję, a nie miejsce, gdzie można budować swoją relację z Chrystusem poprzez bycie z innymi? Moim zdaniem to tylko i wyłącznie nasza wina. Wina tych, którzy do tego Kościoła należą.
Mam 29 lat. Przez 24 lata nie wierzyłem w Boga. Przez 24 lata opowieści o Jezusie Chrystusie robiły na mnie takie samo wrażenie, jak przygody Kubusia Puchatka. Ot, taka bajka. Kościół utożsamiałem z jednej strony z wyzyskiem przez "czarnych", a z drugiej ze skrajną naiwnością i głupotą tych, którzy do Kościoła chodzą. Co ciekawe chodziłem tam też ja. Mało tego, byłem nawet ministrantem. Tu jednak zadecydowała wynajmowana przez księdza sala do grania w piłkę dla ministrantów, o co w tamtym czasie nie było łatwo. Kiedy tak sobie patrzyłem na moment przemienienia w czasie Eucharystii, to widziałem w tym jeden wielki cyrk. Stoi facet ubrany w sukienkę, trzyma w rękach wafla i mówi "czyńcie to na moją pamiątkę". Przecież nikt normalny nie może tego traktować poważnie.
Do spowiedzi nie chodziłem. Uważałem ją za kompletna bzdurę. Była dla mnie tylko i wyłącznie sposobem "czarnych" na trzymanie na smyczy swoich owieczek. Bierzmowanie potraktowałem jako dziwny rytuał, do którego przystąpiłem, bo wszyscy inni też poszli. Powiedzmy, że poszedłem za tłumem. W okresie licealnym raz na jakiś czas poszedłem do kościoła dla własnego świętego spokoju - ze względu na ciągniętą w domu tradycję. Raz wszedłem do tego kościoła, raz poszedłem sobie zapalić za kościół, innym razem posiedziałem na ławce z kumplami. Wiele osób próbowało bić mnie po głowie Dekalogiem, tradycją i moralnością. Kończyłem te rozmowy bardzo szybko. Wystarczył jeden tekst: "Nie muszę chodzić do kościoła, żeby być dobrym człowiekiem". Nikt, absolutnie nikt nie miał sposobu na to, żeby wzbudzić we mnie wiarę. Cały żelbeton gadający ciągle o moralności i grzechu, machający palcem i wskazujący, co jest dobre a co złe, był dla mnie śmieszny. Wszystko zmieniło się w 2009 roku. Wtedy to spotkałem w swoim życiu żywego Jezusa Chrystusa. Nie moralizującego. Nie pokazującego palcem, co jest dobre a co złe. Nie bijącego prawem po łydkach. Spotkałem miłosiernego Boga. Kogoś, kto wyciągnął do mnie rękę. Nie ciągnął na siłę. Nie gadał o in-vitro, aborcji i całym tym złym i bezdusznym świecie. Dał mi propozycję. Pokazał jak piękne może być życie z Nim. Pokazał mi, że to za mnie i moje życie oddał całego Siebie na krzyżu. Pokazał mi, że w Kościele nie chodzi o wymachiwanie palcem, ale o żywą relację z Jezusem Chrystusem. Zobaczyłem, że Bóg nie jest starym sknerą, który zsyła na ludzi nieszczęścia, żeby się zastanowili nad sobą. Jest miłosiernym Ojcem, który przyjmuje mnie takim jakim jestem i zawsze chce dla mnie dobra.
Żaden inny obraz Boga, żaden inny obraz wiary, nie spowodowałby tego, że wróciłem do Kościoła. Żaden uzbrojony po zęby w moralność Katowojownik, wymachujący mi przed nosem piekłem, nie zwróciłby mojej uwagi. Popatrzyłbym, pośmiał się, splunął i poszedł. Prawo, Dekalog i moralność jest częścią chrześcijaństwa, ale nigdy nie będzie jego początkiem i końcem. Początkiem i końcem chrześcijaństwa jest Jezus Chrystus. Dopiero po nawiązaniu z Nim relacji mogłem zrobić kolejny krok w stronę prawa i moralności. Czy ktoś, patrząc na Ciebie, na to jak żyjesz, czy też na to co piszesz, chce przyjść do Kościoła czy raczej z Niego wyjść? Warto nad tym pomyśleć.
Skomentuj artykuł