Nie umiem się modlić
Mam przeczucie, że takie myślenie „e do kitu jesteś do kitu” to po części coś, z czym będziemy musieli mierzyć się całe życie. Najtrudniej jest nam przyjmować przebaczenie, uznawać to, że jesteśmy akceptowani, pozwalać się obdarować miłością przez Boga.
Jednak dziś, jutro i pojutrze muszę być w drodze, bo rzecz to niemożliwa, żeby prorok zginął poza Jeruzalem. Jeruzalem, Jeruzalem! Ty zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posłani. Ile razy chciałem zgromadzić twoje dzieci, jak ptak swoje pisklęta pod skrzydła, a nie chcieliście. Oto dom wasz tylko dla was pozostanie. Mówię zaś wam: nie ujrzycie Mnie, aż nadejdzie czas, gdy powiecie: „Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie
Łk 13, 33 – 35
Gdybym miała określić jakim jestem katolikiem, powiedziałabym, że marnej jakości. Jest tak, ponieważ jestem świadoma tak licznych słabości, upadków i wątpliwości w wierze. Mam wrażenie, że mój stan duchowy czasem warto określić słowem dosadnym, bardzo wymownym i pięknym w swej prostocie: KICHA (NO)! Takie Jeruzalem, które Bóg chce zagarnąć pod swe skrzydła, a ja Go odpycham. Wiem, że jest dla mnie przyszykowany luksusowy dom, ale nie chcę jeszcze w nim zamieszkać. Wydaje mi się, że trwam w pewnym letargu, czekając po prostu na tę moc, która pozwoli mi powiedzieć : „błogosławiony…”.
Ten fragment niesie dla mnie pocieszenie. Wskazuje mi na to, że jestem na takim etapie relacji z Bogiem, że dla mnie nie ma już opcji niż uważanie Jezusa za drogę, prawdę i życie. Świat bez Niego jest po prostu dla mnie marny, nieatrakcyjny, niezadowalający i niezdolny do zaspokojenia żadnych pragnień ludzkich. W tej części Pisma dopatruję się wskazówki, że te niezliczone pytania, ta chęć uzyskania tak wielu odpowiedzi, czasem jakaś złość czy zdenerwowanie, niedostateczna wiedza odnośnie tego, co się dzieje i jaką decyzję podjąć może być drogą ku temu, że wiara nie ugrzęźnie. Patrz: obraz Jezusa przemieszczającego się w nas dzisiaj, jutro, pojutrze, który dzięki tej aktywności nie zginie w nas.
Jeruzalem jest dla mnie obrazem pewnego przekonania, że osiągnęliśmy stan duchowy, który jawi się jako idealny i nie do zachwiania. Stajemy się pewni, że nasza wiara jest silna, mocna, po prostu zbudowania na skale. Myślimy o sobie jako gotowych do wyruszenia w świat by głosić Ewangelię, będącymi w najlepszym punkcie relacji z Bogiem, cechującymi się możliwie najkrótszym dystansem dzielącym nas i Jego. Maluje to pewną optymistyczną rzeczywistość, w której jako pewniak ukazuje się, że wyczekiwany Mesjasz będzie przez nas rozpoznany, przyjęty i wzniesiony na tron naszego życia. Tylko co jeśli to miejsce, które wydaje się najbardziej uświęcone, jest przyczyną przegapienia zbawienia? Jeśli nie istnieje taki stan czy taka pewność w wierze? Nie ma takiej bliskości z Bogiem, która nie może być pogłębiona? Że ta niezliczona liczba kryzysów i słabości w trwaniu przy Nim jest konieczna, byśmy nie stali się martwi lub nie znaleźli się w stagnacji?
Ruch, przemieszczania się z miejsca na miejsce Jezusa w naszym życiu to pewien „dziwny”, ale skuteczny warrant, że nie zaczniemy niszczeć, bo za długo tkwimy w miejscu. Zapobiega to zarastaniu, butwieniu, rozpadaniu się czy korodowaniu. Im więcej wycieczek pod górę i w dół, im więcej zakrętów i niebezpiecznych skrzyżowań tym lepiej musimy być naoliwieni i zadbani, by każdy mechanizm działał bez zarzutu.
Mam przeczucie, że takie myślenie „e do kitu jesteś do kitu” to po części coś, z czym będziemy musieli mierzyć się całe życie. Najtrudniej jest nam przyjmować przebaczenie, uznawać to, że jesteśmy akceptowani, pozwalać się obdarować miłością przez Boga. Nieustannie walczymy z tym, że my siebie mamy dosyć, więc Bóg też musi. Że ludzie dookoła się na nas wkurzają i irytują, więc jak w relacji z Nim może być inaczej? Codziennie uczę się nie tylko kochać, ale także pozwalać być kochaną. A kiedy przychodzi moment, że mam dosyć, jestem słaba doświadczam po prostu podtrzymania.
Delikatnego, subtelnego, pełnego czułości, nienachalnego.
Kiedy nie umiemy sami doświadczać Boga, On nas doświadcza. A im silniej, mimo naszych słabości, tego, że nie umiemy złapać kontaktu i się modlić, walczymy o Niego, to On tym bardziej nas nie zostawi, bo tym bardziej widzi, że Go potrzebujemy. Kiedy nie dajemy rady ciężko się nie się poddać, bo „jesteśmy do kitu”. Ale to jest ten moment największego zaufania Jemu, bo nie mamy nic, co możemy mu od siebie dać poza słowami „nie umiem, chroń mnie, bo nie umiem.”
Tekst pochodzi z bloga kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł