Studia to idealny czas na rozprawienie się z tym problemem. Czego potrzeba do przełomu?
To bolało. Cholernie mocno bolało. Wstyd, nieumiejętność wyrażania swoich emocji, nazywania problemów, rozpoznawania pragnień. To był tylko początek.
Kiedy byłam małą dziewczynką nie miałam przyjaciół. Jedni śmiali się ze mnie, bo dobrze się uczyłam. Drudzy popychali, bo byłam najmniejsza w klasie. Trzeci mścili się za wybryki mojego rodzeństwa. Byłam w jakiś sposób naznaczona i osamotniona.
Wtedy tego nie widziałam, ale dostrzegam to teraz - nikomu o tym nie mówiłam. W domu nie było przestrzeni do rozmów o problemach, mimo, że moja mama jest najwspanialszą kobietą na świecie. Ja jednak potrzebowałam ojca, tatusia. A tatuś był taki, że chciałam by zniknął.
Gdy poszłam na studia i spotkałam wiele równie mocno poranionych kobiet, zaczęłam mówić.
Jeden z jezuitów z DA powiedział nam kiedyś, że studia to taki idealny czas na rozprawienie się ze swoim dzieciństwem - jest na to czas i przestrzeń, gdy swoich zranień nie przeniosło się jeszcze np. na własne dzieci.
Wzięłam sobie jego słowa do serca. Pamiętam, jak poprosiłam go o rozmowę, a on czekał na mnie z pięknie podaną herbatą. Zatkało mnie wtedy, żaden mężczyzna wcześniej nie starał się tak dla mnie.
Warstwa po warstwie, krok po kroku - widziałam, jak za szkłem co we mnie jest. To bolało. Cholernie mocno bolało.
Wstyd, nieumiejętność wyrażania swoich emocji, nazywania problemów, rozpoznawania pragnień. To był tylko początek. Na mojej drodze pojawiło się jednak grono mądrych ludzi, którzy krok po kroku uczyli mnie żyć na nowo.
Poznałam też kobiety takie jak ona - bita i wyśmiewana przez matkę. Nie lubiła kobiet, dystansowała się jak tylko mogła. Gdy zobaczyłyśmy, co się w niej dzieje, zaczęła się otwierać. Dziś jest szczęśliwa - pozwoliła światu dać sobie to, czego nie dała jej własna rodzicielka.
Jest też inna - molestowana. Ciągle w terapii - już dziesiąty rok. Jeszcze w drodze.
Niemożność bycia szczerym i trzymanie innych na odległość wcale nam nie pomagało - nie potrafiłyśmy jednak inaczej.
Ta mała dziewczynka w nas potrzebowała przytulenia i miłości. Akceptacji i afirmacji. Potrzebowała mieć prawo by być.
Dziś wiele z nas jest już innymi osobami - kobietami, które przytuliły te małe dziewczynki w nas. Kobietami po terapii, towarzyszeniu duchowym i z mądrymi przyjaciółmi.
Jeśli jesteś kobietą, która miała matkę jędzę i ojca pijaka albo czujesz i widzisz, że nie chcesz jeszcze raz przeżywać swojego dzieciństwa - zadbaj o to dziecko w sobie. Wiem, że to wystawanie się na ponowny ból. Niezagojona rana jednak będzie się ciągle odzywać - znowu i znowu.
Czego trzeba, by dokonał się przełom?
Nie wiem. Myślę, że droga każdej z nas jest inna. Wielu osobom polecam terapię, mimo że sama z niej nie korzystałam (choć byłam kiedyś u psychiatry z epizodem depresyjnym). Wiem jednak jak wiele można przerobić z mądrym doradcą bądź terapeutą.
Osobom wierzącym polecam znalezienie mądrego spowiednika i kierownika duchowego. Zachowaj jednak czujność by Twoje serce nie uciekło w niebezpieczne rejony. Julia Płaneta świetnie pisała o tym TUTAJ (w końcówce felietonu).
Daj zadbać o siebie swoim bliskim. Nie odrzucaj ich, przyjmij wyciągniętą dłoń. Jeśli jej nie widzisz, znajdź ją. Ona jest. Nie jesteś sama. Ta mała dziewczynka w Tobie też nie jest sama i nigdy nie była. Pozwól jej odejść w spokoju byś mogła rozkwitnąć w pełni swojej kobiecości.
Tekst pochodzi z bloga niezawodnanadzieja.blog.deon.pl.
Skomentuj artykuł