Bóg to sobie ukochał artystów

Fot. Bogusław Zdebski
Dariusz Regucki / Życie Duchowe

Czym dla Pana jest sztuka i jaka powinna być?

Dobra sztuka powinna poruszyć, ale nie może być jedynie prowokacją i happeningiem. Ze sztuki powinno coś wypływać. Nie mam tu na myśli morału, bo ludzie najczęściej tani moralizm odrzucają. Sztuka powinna uwrażliwiać na piękno, sprawiać, że zaczynamy sobie zadawać ważne pytania. Nie może natomiast ranić i pozostawiać po sobie pustki. Jeśli z jakiegoś wydarzenia artystycznego widz niczego nie wyciśnie dla siebie oprócz "fajerwerku", który relacjonowało piętnaście stacji telewizyjnych, to to jest pustka. Przyszliśmy, zobaczyliśmy, przez chwilę było nawet fajnie, a później tylko pies szczeka… Pustka.

Sztuka powinna działać na człowieka, na jego serce, na jego wrażliwość. Niech wyzwala emocje, absolutnie! Może się podobać lub nie, ale twórca powinien swoim dziełem coś proponować. To jest podstawowe pytanie dla artysty: Co proponujesz i dlaczego? Sztuka to nie tylko realizacja artystycznej myśli autora. Owa realizacja musi mieć jakiś cel, jakieś uzasadnienie.

DEON.PL POLECA

Czy dobra sztuka nie wymaga poświęcenia? Czy nie ma w niej pewnej konsekracji życia - poświęcenia się czemuś, co chce się przekazać? Czemuś ważnemu.

Tworzenie na pewno wymaga poświęcenia. Czasem mówimy nawet o bólu tworzenia. Taki ból musi być. Bez trudu, bez wysiłku nie powstanie nic autentycznego. Jeśli wkładam w coś wysiłek, to czuję, że to jest prawdziwe.

Jakiś czas temu z okazji siedemset pięćdziesiątej rocznicy lokacji Krakowa przez rok komponowałem potężne oratorium Cracovia est. Włożyłem w to naprawdę wiele wysiłku. Nie chodziło nawet o komponowanie, bo z tym nie mam problemu, a inwencji twórczej i pomysłów jest pod dostatkiem. To była rzecz o Krakowie, więc musiałem się zagłębić w historię miasta. Przez wiele miesięcy pracowałem intelektualnie: szukałem fachowej literatury i opracowań historycznych. Zacząłem też szukać głębiej, uruchamiając sferę duchową. W ten sposób punktem wyjścia dla utworu stała się maksyma: "Sprawiedliwość bez miłosierdzia jest okrucieństwem".

Te słowa pracowały we mnie, zadawały mi pytania. Jak odnaleźć się w tych słowach w przestrzeni Krakowa? Miasta od tysiąca lat budowanego przez ludzi, którzy się tu rodzili, żyli, tworzyli, modlili, robili też rzeczy straszne, a potem umierali. Może się to wydawać na granicy mistycyzmu, ale dla mnie Kraków to tygiel niesamowitych ludzkich emocji, obecnych również w architekturze, w sztuce. Idąc przez Kraków, zwłaszcza nocą, dotykasz muru i czujesz, że on jest ciepły, że pracuje, że to omodlone od wielu wieków miasto ma ci coś ważnego do powiedzenia.

Ale sztuka to nie tylko ludzki wysiłek. Tak naprawdę wszystko jest łaską, darem i nie mam prawa tego, co tworzę, przypisywać sobie. To Bóg dał mi oczy, ręce, wrażliwość, serce, talent… Jestem narzędziem w rękach Boga i mogę jedynie odpowiedzieć Mu "tak" albo "nie". Zrozumienie tego pomaga zwłaszcza w chwilach trudnych, kiedy w procesie twórczym człowiek się zatrzymuje i nie wie, co począć dalej. Wtedy można tylko powiedzieć: "Panie Boże, oddaję Tobie mój talent, jest Twój, a teraz pomóż mi wyjść z tego impasu". Tak się czasem modlę i… to naprawdę działa. Mówi to facet, który był daleko od Kościoła.

Co Pana do niego przybliżyło?

Właśnie sztuka i moja przyszła żona. Kiedy odwiedziłem Halinkę pierwszy raz, w jej pokoju zobaczyłem gitarę, a na stole Biblię. Ja grałem na gitarze, komponowałem i było dla mnie czymś interesującym spotkać dziewczynę wrażliwą na muzykę. Widząc Pismo Święte, pomyślałem: "Kurka, ale mi się trafiło". Byłem wtedy absolutnie poza Kościołem, ale zakochałem się w Halince od pierwszego wejrzenia. Świat mi się zamknął w osobie mojej przyszłej żony, a ona powiedziała jasno: czystość przedmałżeńska i ślub kościelny. Ja byłem z innej bajki, ale moja przyszła żona była niezwykle konsekwentna. Przed ślubem trzeba było się wyspowiadać.

To była już poważniejsza sprawa. Trafiłem jednak na fantastycznego spowiednika, ojca Stefana Rożeja, paulina. Na spotkanie z nim poszedłem uzbrojony w różnego typu "amunicję" antykościelną i zacząłem z niej strzelać do ojca - najpierw z kapiszonów, później wytoczyłem ciężkie działa. Ojciec Stefan przez cały czas mojej tyrady milczał. I kiedy w końcu zdarłem sobie już gardło, przytulił mnie i powiedział: "Wiesz co, Pan Bóg to sobie ukochał artystów, bo sam jest największym z twórców. Zobacz, jaki ten wszechświat jest piękny". Popłakałem się wtedy. Doświadczyłem zupełnie innego Kościoła niż ten, jaki miałem w swojej wyobraźni. Doświadczyłem Kościoła kochającego i pełnego miłosierdzia.

To była naprawdę łaska od Boga, że spotkałem takiego kapłana. Ktoś inny pewnie by mnie wyrzucił. Ojciec Stefan stał mi się niezwykle bliski. Od tego momentu o sprawach duchowych chciałem rozmawiać już tylko z nim. Pan Bóg posłużył się tym paulinem, który pokazał mi piękne oblicze Kościoła. Dla mnie to było coś niesamowitego. A później była też wspólnota neokatechumenalna, o której na początku mojej znajomości z Halinką nic nie wiedziałem.

To właśnie z neokatechumenatu wyjechali Państwo na misje do Kazachstanu. Jak zrodził się ten pomysł?

Złożyło się na to kilka kwestii. Po pierwsze, absolutne zawierzenie Bogu. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że nie mogę sam planować swojego życia. Kiedy się żeniłem, miałem jakieś wyobrażenia o tym, jak ma wyglądać moje życie małżeńskie i rodzinne. Zakładałem na przykład, że w naszej rodzinie kiedyś pojawi się dziecko - jedno, może dwoje… Kiedyś. Tak się jednak stało, że pierwsze nasze dziecko zmarło. Wtedy odbyłem swoją pierwszą mocną rozmowę z Panem Bogiem. Zrozumiałem, że sam nie chwycę swojego życia w garść i nie wyrzeźbię go sobie, jak mi się podoba. To nie ja jestem Panem życia i śmierci. Gdyby Bóg pozwalał każdemu człowiekowi tworzyć świat na jego obraz i podobieństwo, świat by nie istniał.
Kolejny kontekst to poważny kryzys małżeński, jaki przeżywaliśmy z żoną. Oczywiście z mojego powodu. Przez rok miałem bardzo trudny czas. Nie wiedziałem, co się działo wtedy w naszej rodzinie, z moimi dziećmi. Któregoś ranka obudziłem się i w drzwiach pokoju zobaczyłem mojego wówczas siedmioletniego syna. Uświadamiam sobie, że nie pamiętam, jak on przez ten ostatni rok rósł. Powiedziałem wtedy: "Ja tak dłużej nie chcę. Panie Boże, proszę Cię, pomóż mi". I stał się cud. Chciałem zmiany.

Cud jednak nie stał się sam z siebie. Dopiero później dowiedziałem się, że przez ten trudny dla mnie okres moja żona codziennie modliła się za mnie, za nasze małżeństwo z naszymi dziećmi Koronką do Miłosierdzia Bożego. Bycie w Kościele, we wspólnocie daje inną optykę. Moja żona nie patrzyła na mnie jak na grzesznika godnego potępienia, ale jak na kogoś, kto potrzebuje pomocy. Jezus pokazał mi prawdziwą miłość, która przyjmuje grzesznika, oddaje za niego życie, przebacza. Tego doświadczyłem w moim małżeństwie.

Wtedy wydarzyło się coś naprawdę pięknego - odbudowaliśmy naszą małżeńską jedność. Poczułem namacalnie, że Bóg mnie kocha, że dał mi żonę i dzieci. Wszystkie nasze dzieci, a mamy ich czworo, rodziły się przez cesarskie cięcie. I kiedy urodził się nasz pierwszy syn, lekarze powiedzieli, że żona nie może zajść w kolejną ciążę, bo umrze, a Halinka zawsze chciała mieć dużo dzieci. Był strach, ale przemodliliśmy tę sprawę i wiedzieliśmy jedno: to nie my decydujemy o życiu i śmierci. Pewnie w jakimś sensie to było wariactwo, ale powiedzieliśmy: "Panie Boże, my nie możemy Ci stawiać ograniczeń. To Ty prowadź naszą historię".

Szczęśliwie mamy dziś czwórkę dorosłych dzieci, dwójkę wnucząt i jedno w drodze. Pan Bóg jakoś poprowadził tę historię. To historia cudowna i piękna, ale też niepozbawiona krzyża i cierpienia, które jednak ma sens. To abc chrześcijaństwa, a ja to odkryłem, wychodząc z kilkuletniego kryzysu. I tą odkrytą prawdą chciałem się dzielić z innymi.

Stąd wyjazd do Kazachstanu?

W tym czasie padło pytanie, czy któreś z małżeństw chciałoby wyjechać na misje w dowolny zakątek świata, czy czuje takie powołanie. Ja jakbym czekał na to. Powiedziałem: "Halinko, to jest pytanie do ciebie i do mnie". Chciałem wtedy zostawić wszystko, wyjechać i mówić innym, co Chrystus zrobił w moim życiu, jak złożył je na nowo z tych poszarpanych elementów, niczym patchwork. Chciałem o tym opowiadać, bo wielu ludzi cierpi i nie wie, że cud odrodzenia jest możliwy.

Żona w pierwszej chwili była sceptyczna: "Ale jak to tak wszystko zostawimy, pracę, dom? Jak zabrać dzieci i jechać tak gdziekolwiek". Powiedziałem, że właśnie takie jest wołanie: "Gdziekolwiek!". Dużo się modliliśmy w tej intencji. Gdy człowiek doświadcza darmowej miłości od Boga, wtedy ma pragnienie, a nawet przynaglenie, aby o tej miłości mówić innym.

Czy poprzedziły je jakieś przygotowania?

Oczywiście, nic nie działo się tu w sposób magiczny. Przez dwa lata Kościół badał nasze intencje. Czy to nie był taki mój artystyczny zryw, bo miałem jakąś wizję ewangelizowania gdzieś w Afryce. Odbywały się na przykład różnego rodzaju spotkania przygotowujące nas do tej misji. Co pół roku padało pytanie, czy potwierdzamy naszą gotowość do wyjazdu. Kościół działa powoli. Ważna była też jedność naszego małżeństwa i wiek dzieci. Nasz najstarszy syn miał wówczas dziesięć lat i to była pewna granica. Rodziny ze starszymi dziećmi nie mogły wyjeżdżać, bo to wiązało się z wyrwaniem dziecka z jego środowiska, do którego już w jakiś sposób wrosło.

Dlaczego Kazachstan?

Kazachstan wylosowaliśmy na spotkaniu we Włoszech. Kiedy zobaczyłem na naszym losie "Kazachstan", pomyślałem, że to tam, gdzie zsyłano i mordowano Polaków, gdzieś na końcu świata. Później było spotkanie z Janem Pawłem II. Papież wręczył naszej rodzinie krzyż misyjny. Pamiętam, że powiedziałem wtedy: "Ojcze Święty, boję się tego Kazachstanu". A Papież położył mi rękę na ramieniu i pobłogosławił, mówiąc: "Nie bój się, ja codziennie modlę się za Kazachstan".

I to papieskie zapewnienie o modlitwie utwierdziło mnie w decyzji. Człowiek nie może w taką misję udawać się sam, bez Bożego wsparcia. To jest decyzja na serio, na poważnie i trzeba być do niej przygotowanym. Oczywiście nie jest tak, że nie mieliśmy już żadnych wątpliwości. Jakaś niepewność została, znaleźliśmy się przecież w zupełnie nowej sytuacji. Jednak kolejny raz zaufaliśmy Panu Bogu.

Gdzie dokładnie Państwo wyjechali?

Wyjechaliśmy do Aktiubińska. To był rok 1995. Rodziła się na nowo państwowość Kazachstanu. W mieście działały wówczas wszelkie możliwe sekty, a rzeczywistość Kościoła katolickiego to kilkanaście starszych parafianek niemieckiego pochodzenia, jedna Msza w tygodniu i ks. Guido Becker z Niemiec, emerytowany kapłan, który był proboszczem parafii. Wikariuszem był ks. Tadeusz Smereczyński z Polski. My przyjechaliśmy razem z hiszpańskim małżeństwem, ich pięciorgiem dzieci. Ksiądz Tadeusz opiekował się nami duszpastersko. Spowiadaliśmy się u niego i raz w miesiącu odprawiał w naszym domu Mszę świętą. To był piękny czas: mogliśmy rozmawiać z dziećmi właśnie przy stole eucharystycznym. Wspaniałe doświadczenie, które budowało jedność naszej rodziny.

Jak Pan wspomina tę misję?

W pamięć zapadły mi różne rzeczy. Wtedy dla nas to było zetknięcie z innym światem, z inną kulturą, z mentalnością daleko inną niż mentalność człowieka Zachodu. Musieliśmy się też zmagać z trudnymi warunkami pogodowymi i bytowymi. Na przykład na zakupy trzeba było czasem iść po kilka kilometrów. W mieście nieustannie brakowało prądu i wody. Do tego dochodziło wiele sytuacji, które po prostu nie mieściły się nam w głowie, jak choćby warunki sanitarne.

W zetknięciu z taką rzeczywistością w człowieku rodzi się najpierw pewna pogarda do żyjących tam ludzi - że są tacy niekulturalni, że plują, że na każdym kroku kłamią, że umawiają się z tobą i oczywiście nie przychodzą, że mają cię za agenta Watykanu, który przyjechał do Kazachstanu robić biznes… Na początku wszystko było na "nie". Dopiero po roku zrozumiałem, że przecież przyjechałem do nich, by pokazać im miłość i że moją postawę zawsze ostatecznie zweryfikuje miłość bliźniego, a nie kultura osobista, wykształcenie czy wiedza.

Nie było nam tam łatwo żyć, ale nigdy wcześniej nie było w naszej rodzinie takiej jedności. Kiedy dziś rozmawiamy z naszymi dorosłymi już dziećmi o tych dwóch latach w Kazachstanie, to wspominamy je dobrze, choć nie brakowało też sytuacji dramatycznych, kiedy na przykład Halinka zachorowała, a my jesteśmy trzy tysiące kilometrów od domu i znikąd pomocy, bo nie można sobie było tak po prostu pojechać do doktora, który cię zbada i powie, co się dzieje. W Kazachstanie były dwie metody leczenia: dzieci dostawały sok z malin, a dorośli spirytus, bo spirytus jest dobry na wszystko.

W takiej przestrzeni trudno się poruszać człowiekowi z Zachodu. Mógłbym naprawdę przytoczyć tu wiele "obyczajowych obrazków", chociażby ze szkoły, do której poszły nasze dzieci i w której nauczyciele uważali, że Polska to część Rosji. Mieliśmy nawet taką mapę z Polską jako republiką rosyjską. Kiedy nasze dzieci mówiły, że jesteśmy misjonarzami, słyszały w odpowiedzi: "Ale przecież Boga nie ma. Gagarin i kilku innych byli w kosmosie i Go tam nie widzieli".

Dzieciom było szczególnie trudno. Nie znały języka rosyjskiego, to rodziło dla nich wiele upokorzeń. Dopiero później zdałem sobie sprawę z ich cierpienia, ale uświadomiłem sobie też, że wyjazd do Kazachstanu z nimi był błogosławieństwem, bo do naszych dzieci lgnęły miejscowe dzieciaki. Przychodziły do naszego domu, a później chciały też przyjść do kościoła i zobaczyć, co się tam dzieje.

Jak wyglądała prowadzona przez Was ewangelizacja?

W mieście, do którego przyjechaliśmy, było niewielu katolików, była też niewielka liczba prawosławnych, muzułmanie i wspomniane sekty. Bardzo zniszczone było tam małżeństwo, rodzina i właśnie do nich chcieliśmy dotrzeć przede wszystkim. Wieczorami ja, moja żona, wspomniane hiszpańskie małżeństwo i ks. Tadeusz chodziliśmy od domu do domu i chcieliśmy dawać tym ludziom świadectwo, niczym pierwsi chrześcijanie. Nie było to łatwe z różnych względów.

Po pierwsze proszę sobie wyobrazić, że wieczorem w mieście gasły wszystkie światła i poruszaliśmy się po ulicach w całkowitej ciemności, a ulice były pełne dziur i wertepów. W blokach wejście po schodach graniczyło z cudem, tak zły był ich stan techniczny, a ludzie mieszkali za stalowymi drzwiami, bo żyli w ciągłym strachu. I myśmy w te stalowe drzwi walili, mówiąc, że przychodzimy do nich z Dobrą Nowiną, i zapraszając ich do naszego kościoła.

Czy te drzwi się otwierały?

Spotykaliśmy się z różnymi reakcjami. Nieraz słyszeliśmy tylko stek przekleństw, ale często się otwierały. Przeżyliśmy tam naprawdę wzruszające chwile. Kiedyś na przykład zaprosiła nas do swojego mieszkania kobieta. W domu bieda aż piszczy. Z garstki mąki kobieta przygotowywała właśnie jakieś podpłomyki dla dzieci, ale dzieci ich nie dostały. Gościnność nakazywała kobiecie poczęstować przybyłych. I nie wypadało jej odmówić. Musieliśmy skosztować tych placuszków, choć mnie osobiście paliły podniebienie.

Oprócz wieczornego ewangelizowania pomagaliśmy też w przygotowywaniu do sakramentów chrztu, bierzmowania czy małżeństwa przede wszystkim mieszkańców pochodzenia niemieckiego, którzy w tym czasie wyjeżdżali z Kazachstanu do Niemiec i przed wyjazdem chcieli uregulować swój stosunek do Kościoła. Niejednokrotnie byli to już starsi ludzie, zawsze punktualni, po niemiecku przygotowani, bardzo przy tym pokorni.

Ksiądz Guido poprosił mnie kiedyś, bym zawiózł go do miasta leżącego sto kilometrów od Aktiubińska, bo będąc tam kilka miesięcy wcześniej, obiecał jakiejś niemieckiej rodzinie, że przyjedzie do nich z Panem Jezusem. Tymczasem przyszła zima i nie wolno było wyjeżdżać z miasta ze względu na zasypane drogi. Zima w Kazachstanie nie przypomina zim w naszym kraju. Tam nie ma odśnieżonych dróg, są za to śnieżne burze, bezkresny, zasypany step, dochodzące do dwóch metrów zaspy i widoczność równa zeru. Służby miejskie nie wypuszczały z miasta, zwłaszcza cudzoziemców. Mówiono nam: "Wy, innostrancy, pojedziecie sobie, my was odkopiemy na wiosnę i będzie skandal dyplomatyczny". Ale ks. Guido powtarzał tylko: "Ja im obiecałem, oni tam czekają na Pana Jezusa".

Pojechaliście?

Pojechaliśmy i bez przygód dotarliśmy na miejsce, ale w drodze powrotnej dopadła nas burza śnieżna i zaczynało nam brakować paliwa. Przyszła myśl, że to już koniec. Był taki moment, że wzajemnie przygotowaliśmy się do spotkania z Panem Bogiem. To zdumiewające, ale nie bałem się śmierci, martwiłem się tylko, jak moja żona poradzi sobie z czwórką dzieci, jak wyjedzie z Kazachstanu, bo dostać się tam jest trudno, ale wyjechać jeszcze trudniej. W jakiś niewytłumaczalny po ludzku sposób udało się nam jednak wrócić. Takich historii było więcej, ale poprzestanę na tej jednej.

Jak Pan ocenia ten wyjazd do Kazachstanu?

Bardzo dobrze. Dopiero po powrocie uświadomiłem sobie, że ten wyjazd był tak naprawdę potrzebny mnie i naszej rodzinie. Takiej jedności w małżeństwie, z dziećmi i tego głębokiego poczucia, że jesteśmy na ręce Boga, nie miałem nigdy wcześniej. Udało się nam dotrzeć do wielu ludzi i nasza obecność wśród nich miała na pewno sens. Braliśmy udział w rzeczy nieprawdopodobnej - widzieliśmy na własne oczy rodzący się tam Kościół. Z czasem ludzie sami zaczęli przychodzić do nas i pytać o Pana Boga. Tam zobaczyłem bardzo wyraźnie, że nieważne, gdzie człowiek żyje i w jakich warunkach. Że każdy pragnie kochać i być kochanym. Dekoracje się zmieniają, ale pragnienie człowieka jest zawsze to samo. Nie było łatwo, ale robiliśmy, co w naszej mocy i co było możliwe.

Po dwóch latach musieliśmy wrócić do Polski. Okazało się, że nasza córka absorbowała metale ciężkie. Dostawała krwotoków i trzeba było jak najszybciej wracać do Polski, by ją leczyć. Na początku nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale potem wszystko stało się jasne. W okolicy naszego miasta było bardzo duże zanieczyszczenie. Dzisiaj w Aktiubińsku nastąpiło wiele zmian. Ksiądz Tadeusz, który tam cały czas pracuje, opowiadał mi, że miasto tak wypiękniało, że bym go nie poznał. Przy parafii działa Caritas, stołówka, ambulatorium, łaźnia i pralnia dla ubogich. Nie ukrywam, że czasem chcielibyśmy z żoną tam pojechać, nawet na krótką chwilę. Powrót do Polski sprawił jednak, że przeżyłem kolejny kryzys.

Dlaczego?

Pytałem: "Panie Boże, co ja mam robić?". Oddałem się Kościołowi, a moja ofiara została odrzucona. Chciałem mówić Panu Bogu, co jest dla mnie lepsze. W końcu zrozumiałem, że tym, co mogę robić, jest dzielenie się z innymi swoim talentem, wykorzystywanie go do pracy dla innych, dla rodzin, dla młodzieży i nigdy przeciw Kościołowi. Powiedziałem Bogu: "Panie, dałeś mi talent, pozwól mi się realizować w nim, ale wykorzystaj go jako swoje narzędzie". I Pan Bóg otworzył wiele furtek. Nakręciłem kilkadziesiąt filmów, napisałem mnóstwo scenariuszy, powstało wiele moich kompozycji. Teraz pracuję nad filmem kinowym Bóg w Krakowie, który wejdzie na ekrany w 2016 roku.

Na koniec chciałbym jeszcze zapytać o modlitwę w Pana życiu, w życiu artysty.

Myślę, że modlitwę najlepiej opisał ks. Józef Tischner na przykładzie pewnego górala, który klęczał przed krzyżem. Na pytanie, co robi, odpowiedział: "A ja się tak patrzę na Niego, a On patrzy na mnie". To nieco dowcipna, ale bardzo głęboka myśl. Można w modlitwie używać wielu słów, sięgać po wiele metod, ale chodzi przede wszystkim o intymną relację z Jezusem, o modlitwę serca, o trwanie przed Bogiem. By jednak wejść w taką modlitwę, trzeba przez wiele lat się do niej przygotowywać i uczyć. Do takiej modlitwy się dojrzewa.

Tak też było w moim przypadku. W ciągu wielu lat modlitwy osobistej, modlitwy wspólnotowej zdobywa się pewne doświadczenie, a z niego rodzi się w sercu pragnienie, by na serio obcować z Panem Bogiem cały dzień. Dlatego rano wstajemy i modlimy się brewiarzem, odmawiam różaniec, w południe - Anioł Pański. Czasem wchodzę do kościoła, by usiąść i pomodlić się chwilę. To przychodzi w sposób naturalny. Modlitwa jest dla mnie niczym pokarm. Gdybym jej zaniechał, czegoś by mi brakowało, źle bym się czuł.

Poza tym modlitwa daje mi pewien punkt odniesienia, jeśli chodzi o życie, rodzinę, problemy, jakie przeżywam, pokusy, które przychodzą. Przez modlitwę otwieramy się na łaskę Boga, który pomaga powstawać nam z upadków. Modlitwa, pokorna modlitwa, to jedyny sposób wejścia na drogę nawrócenia. "Jezu Chryste, Synu Dawida, ulituj się nade mną grzesznikiem" - cóż więcej możemy powiedzieć Panu Bogu? Czuję, że Bóg wszedł w moją historię, czuję Jego miłość i modlę się, bym nie stracił tego Bożego dotknięcia.

Jak go nie stracić?

Mam żonę i dzieci. Skoro Kościół pobłogosławił moje małżeństwo, to dał mi obietnicę, że o mnie nie zapomni, że będzie obecny w życiu naszej rodziny, także wtedy gdy nie jest łatwo. Bo przecież nie jest łatwo być mężem, żoną, ojcem, matką. Zwłaszcza kiedy przychodzą problemy i mnóstwo spraw do ogarnięcia. Ale obietnica Bożego błogosławieństwa, Bożej obecności to niejako konsekracja naszej historii, naszego małżeństwa. To pomaga, bo uświadamia, że to, co dzieje się w naszym życiu, jest święte - przez sakrament wchodzi w to Bóg i kładzie na tym swoją pieczęć.

Bóg w moim życiu był zawsze wierny. Nigdy się na Nim nie zawiodłem. Ja nie jestem twardzielem i ortodoksem religijnym - jestem biedaczkiem, który przez historię swojego życia uczy się pokory w spojrzeniu na innych ludzi. Często mnie zdumiewa, że Pan Bóg nie gorszy się mną, że chce się mną posługiwać. Że każdego dnia daje mi białą kartkę, którą mogę na nowo zapisywać. Mam przy tym dużo pokoju i radości. Cieszę się życiem.

Jak to pogodzić z grzesznością człowieka, kiedy można by się spowiadać trzy razy dziennie (mówię oczywiście o sobie)? To walka, którą trzeba toczyć każdego dnia. Sakrament małżeństwa pomaga w tej walce, bo skoro to jest świętość, skoro w tym jest Bóg, to pewnych rzeczy po prostu nie wypada robić.

Życie Duchowe

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Bóg to sobie ukochał artystów
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.