Czy cierpienie ma sens?
Rozmowa z dr. Kazimierzem Szałatą filozofem, etykiem, założycielem i kierownikiem Konwersatorium Etyki pod nazwą „Medycyna na miarę Człowieka”, prezesem Fundacji Polskiej Raoula Follereau, niosącej pomoc misjonarzom na całym świecie.
– „Cierpienie jest tak wielką łaską, że nikt z ludzi tego nie pojmie dostatecznie – powiedział Pan Jezus do Rozalii Celakówny – większą niż dar czynienia cudów, bo przez cierpienie dusza Mi oddaje, co ma najdroższego: swą wolę, ale przez cierpienie miłośnie przyjęte. Ona mnie kocha wówczas całym sercem. Tę nieocenioną łaskę daję tylko duszom szczególnie umiłowanym”. Pana córeczka Ania niewątpliwie do takich należała. Jak radziła sobie z cierpieniem, zmagając się z nieuleczalną chorobą: rdzeniowym zanikiem mięśni?
– Ania doskonale radziła sobie z cierpieniem, które było obecne w całym jej życiu. Już sam fakt, że od najmłodszych lat oglądała świat z wysokości wózka inwalidzkiego, wymagał wiele cierpliwości i pokornej zgody na ciągłe niedogodności. Kiedy jej koledzy i koleżanki uganiali się za piłką, podskakiwali z radości, Ania mogła tylko patrzeć na ich zabawy. Ale nigdy nie narzekała, a jej czarujący uśmiech zdawał się mówić: przecież to nieistotne, ważne, że inni mogą się cieszyć i bawić.
Trzeba mieć szczególną dojrzałość i łaskę, by przyjąć cierpienie. Inaczej, wcześniej czy później, pojawia się bunt, przeradzający się w rozpacz, niszczącą życie osobowe człowieka. Okazuje się, że dzieci potrafią bardziej niż my, dorośli, zaufać Panu Bogu i cieszyć się z tego, co im przynosi każdy dzień. Ania była doskonałym przykładem takiej dojrzałej postawy. Umiała z tej łaski korzystać, ciesząc się życiem, choć niektórzy załamywali ręce, widząc, jak bardzo trudna musi być codzienność dziecka pozostającego na wózku inwalidzkim.
– „Moja rodzina modliła się przez całą operację. Kiedy wreszcie się skończyła, okazało się, że mogłam sama oddychać. Lekarze myśleli, że będą z tym wielkie problemy. Po operacji jeszcze długo musiałam dochodzić do siebie… Ale Bóg był ze mną i uzdrowił mnie!” – to świadectwo wiary i bliskości Ani z Jezusem. W jaki sposób jej choroba wpływała na więzi rodzinne?
– Choroba, o której wspomina Siostra, nie tylko zmobilizowała i scaliła naszą rodzinę, ale wszystkich, którzy znali Anię. Wszyscy zdawali sobie sprawę z powagi sytuacji. Ania była przecież na granicy życia. Zdarzyło się nawet, że przestała oddychać. W takim stanie trafiła na operację, po której była tak słaba, że na kilka dni straciliśmy z nią kontakt. Później napisała w swym pamiętniku z niezwykłą szczerością, że Bóg był z nią i uzdrowił ją.
Myślę, że tym wyznaniem zawstydziła nas wszystkich, którzy tak bardzo baliśmy się już nie tylko o jej zdrowie, ale i o życie. Wbrew złym prognozom medycznym Ania bardzo szybko wróciła do zdrowia i z niezwykłą siłą podjęła naukę w nowej szkole, gdzie wkrótce została przewodniczącą klasy i wiceprzewodniczącą samorządu szkolnego. Mimo że choroba bardzo ją osłabiła, stała się niesłychanie aktywna, jakby wiedziała, że czasu jest mało, a tyle rzeczy do zrobienia… Była druhną ZHR i aktywną wolontariuszką Fundacji Polskiej Raoula Follereau.
– Córeczka była wielokrotnie operowana i cudem przywracana do życia… Gdy miała 11 lat, została potrącona wraz ze swoją mamą przez nieodpowiedzialnego młodego kierowcę na przejściu dla pieszych…
– Chociaż od wypadku upłynęło już osiem lat, trudno mi wracać do tamtych wydarzeń. Kiedy przypominam sobie relacje tych, którzy rozmawiali z Anią zaraz po wypadku, gdy leżała kilka metrów od swojej mamy, zawsze zdumiewa mnie jej niezwykła dojrzałość i zaufanie do Pana Boga, nawet w tak dramatycznej sytuacji. Przecież miała niespełna dwanaście lat… i z całą świadomością mówiła: „Boże, ja mogę nie żyć, żeby tylko mama żyła”…
Kiedy Ania zmarła na izbie przyjęć szpitala dziecięcego przy ul. Niekłańskiej, wiedziałem, że jej modlitwa o ocalenie mamy została wysłuchana, że została przyjęta jej ofiara. Miałem pewność, iż moja żona, pomimo ciężkich obrażeń, niepewnych rokowań, wyjdzie z tego wypadku i będzie żyć. I dzięki Bogu tak się stało.
– „Cierpienie jest znakiem – znakiem, że Bóg nas kocha (…). Poprzez cierpienie, ból, krzyż, chorobę i śmierć dochodzi się do życia, do zmartwychwstania” – powiedziała bł. Matka Teresa z Kalkuty. Ania zaś na pytanie pewnej pani, czy będzie kiedyś chodzić, odpowiedziała: „Będę chodzić w niebie, bo aniołowie też nie stąpają po ziemi, a są szczęśliwi”. Czy zauważa Pan Doktor dzisiaj w swoim życiu pomoc Ani?
– Tak, zarówno ja, jak i moi bliscy; wszyscy się uczymy od Ani. Cierpienie jest tajemnicą skrywającą głębię osobowego życia człowieka. O tym nie da się opowiedzieć. Tego trzeba doświadczyć poprzez cierpienie własne albo kogoś bliskiego. Ania, jak powiedział ks. prof. Patrick de Laubier: „miała w oczach całe niebo”. Potrafiła zobaczyć i pokazać innym – w pierwszym rzędzie najbliższym – co jest ważne. W ten sposób wyprowadzała nas z naiwnych wyobrażeń o życiu szczęśliwym, pokazując, że to kochający Bóg jest źródłem szczęścia, a nie nasze sprawności, które przecież są tak kruche. To oczywiście pomaga mi dziś w ocenie tego, co istotne w życiu. Ale Ania wspiera nas na co dzień. Słyszę to od wielu ludzi, wciąż zauroczonych tą uśmiechniętą dziewczynką z inwalidzkiego wózka, która jest moją córeczką. Od ośmiu lat, w rocznicę śmierci Ani, w Zielonce spotykają się niepełnosprawne dzieci z różnych stron Polski, by idąc za przykładem Ani, rozwijać jej małe dzieło Misyjnego Apostolstwa Niepełnosprawnych Dzieci.
– W jednym z wywiadów powiedział Pan Doktor: „Cierpienie nas peszy i przeraża. Zamiast spędzać z ojcem jego ostatnie chwile, uciekamy na szpitalny korytarz i dzwonimy do kolejnych lekarzy, znów myśląc przede wszystkim o sobie, żebyśmy «mieli pewność, że zrobiliśmy wszystko, co można». Nie umiemy po prostu być – wziąć za rękę, pomilczeć”. Czego według Pana Doktora najbardziej potrzebują chorzy?
– Chorzy najbardziej potrzebują naszej obecności. Zwłaszcza wtedy, gdy wiemy, że medycyna niewiele już może zrobić, by poprawić funkcjonowanie organizmu, ograniczając się do łagodzenia bólu i stworzenia warunków do ustabilizowania, na ile to możliwe, zaburzonych funkcji ciała. Chory potrzebuje obecności bliskich, którzy będą razem z nim się modlić, wspominać albo po prostu milczeć. Wcale nie chodzi o to, by go pocieszać, czasem naiwne pocieszanie może nawet drażnić lub ranić chorego. Do tego potrzebna jest dojrzałość oraz pokora, czyli wewnętrzna zgoda na przyjęcie prawdy, że nie jesteśmy cudotwórcami i musimy pogodzić się z faktem choroby, cierpienia, a nawet nieuniknionej śmierci. Dzięki zdobyczom współczesnej farmakologii możemy dziś skutecznie walczyć z bólem, cierpienia uniknąć się nie da. Nawet chrześcijaństwo nie ma recepty na neutralizację cierpienia. Ale Chrystus, łącząc udręki z miłością, która zaprowadziła Go na krzyż, pokazał sens męki jako ofiary. Ci, którzy mają łaskę wiary, dobrze to rozumieją.
– Po śmierci córki Pan Doktor często spotyka cierpiących. Przykładem jest chociażby podróż śladami bł. Karola de Foucauld i Raoula Follereau po najuboższych krajach afrykańskiego Sahelu (Mali, Burkina Faso, Niger). Czego uczą te spotkania?
– Każde spotkanie z człowiekiem, zwłaszcza cierpiącym na skutek choroby, głodu, wyrzucenia na margines życia społecznego, to wielka lekcja antropologii. To doskonałe uzupełnienie tego, czego przez lata uczyłem się, studiując, a potem wykładając filozofię. W twarzy cierpiącego tkwi jakaś ukryta tajemnica osobowej głębi człowieka, jego godności, ujawniającej się w zwykłym ludzkim spojrzeniu, geście, uśmiechu, otwartości, promieniującej dyskretną radością życia. Ci ludzie, którzy nie mają nic, których kończyny zniszczył przed laty okrutny trąd, naprawdę potrafią cieszyć się życiem. Dziękują Bogu za każdy dzień, który my na ich miejscu chętnie nazwalibyśmy dniem przeklętym. Chorzy, ubodzy, wyniszczeni przez ciężką chorobę głodową zawstydzają nas, przyzwyczajonych do ciągłego narzekania i wprost opętanych żądzą posiadania, która wprowadza w samobójczy egoizm.
Podróż po zamierającym z powodu suszy Sahelu, podobnie jak ubiegłoroczna podróż po Indiach, gdzie na każdym kroku można spotkać koczujących na ulicach ludzi bezdomnych, kalekich, chorych przymierających z głodu, pozwoliła mi zrozumieć słowa Raoula Follereau, który mówił, że dobry Bóg posyła ubogich po to, by wyzwolić ludzkość z prawdziwej nędzy egoizmu i zapatrzenia w siebie, budując w nas prawdziwe człowieczeństwo. Podróżując, widziałem wspaniałe dzieła misjonarzy, którzy pracując wśród najuboższych, niosą im Dobrą Nowinę, oświatę i chleb. Budują prawdziwą cywilizację miłości, w której możemy i powinniśmy mieć swój udział.
Skomentuj artykuł