Jak żyje wiarą małżeństwo dwunarodowe?

(fot. shutterstock.com)
Aleksandra Wilusz-Beltrán, David Beltrán Ruiz

W sierpniu Ola i David obchodzili dziewiątą rocznicę ślubu. Ona - Polka, on - Hiszpan. Poznali się czternaście lat temu w Niemczech, a język Goethego służył ich komunikacji na początku znajomości.

Trzy pierwsze lata małżeństwa spędzili w Madrycie, w Polsce mieszkają od sześciu zim - David dla żartu lata pobytu w Polsce liczy zimami. W grudniu ma przyjść na świat ich pierwsze dziecko, na które czekali dziewięć lat. Ma nosić imię José María - dla uczczenia św. Józefa, któremu - jak wierzą małżonkowie - zawdzięczają jego poczęcie. Drugie imię dziecka jest dla Najświętszej Maryi Panny.

Obydwoje małżonkowie korzystają z formacji Opus Dei ("Dzieło Boże"), które - według słów św. Josémaríi Escrivy de Balaguera, założyciela tej instytucji Kościoła katolickiego - "stawia przed sobą zadanie rozwijania wśród osób wszelkich klas społecznych pragnienia doskonałości chrześcijańskiej w świecie. […] Opus Dei zamierza pomagać osobom, które żyją pośród świata - ludziom zwyczajnym, ludziom z ulicy - prowadzić życie w pełni chrześcijańskie, nie zmieniając biegu ich życia, ich codziennej pracy czy też świata ich marzeń i pragnień"1.

Jak żyje wiarą małżeństwo dwunarodowe? Jaki wpływ na duchowość mają różne pochodzenie, odmienne tradycja i kultura? Czy występujące różnice mogą okazać się przeszkodą w jedności małżeńskiej?

Ola. Czyli o Polce, która chciała katolika

Do kościoła chodziłam z rodzicami od zawsze, ale moment mojego osobistego spotkania z Chrystusem miał miejsce, gdy miałam siedemnaście lat. To zmieniło wszystko. Jako młoda studentka, poszukująca przysłowiowej drugiej połówki, nie wyobrażałam sobie małżeństwa z chłopakiem, dla którego Pan Bóg nie byłby ważny. Daleko mi było do dojrzałej wiary, ale coś mi podpowiadało, że nie chciałam wiązać się na całe życie z kimś, z kim nie dzieliłabym tego, co dla mnie najważniejsze. (Znajomy Francuz uznał takie moje nastawienie za fundamentalistyczne). Podczas pobytu w Niemczech (w ramach Erasmusa) poznałam Davida. Polka - praktykująca katoliczka spotyka Hiszpana, który co prawda nie deklarował się jako niewierzący, ale w codzienności Bóg nie miał dla niego większego znaczenia.

Rodzice Davida - podobnie jak wielu Hiszpanów w ich wieku - zostali wychowani w wierze katolickiej, ale żyją bardzo daleko od Kościoła. Ich trzej synowie zostali ochrzczeni w Kościele katolickim tylko dzięki determinacji babci i cioci. To pokolenie (podobnie chyba jak i kolejne) cechuje swoisty synkretyzm religijny: figura Chrystusa - Dobrego Pasterza stojąca na szafce nocnej nie kłóci się z wiarą w samozwańczych oświeconych (jak na przykład Hrabia de Saint-Germain) czy w potęgę umysłu. W domowej bibliotece obok Biblii stoją książki New Age. David na przykład miał zwyczaj zbierania zgubionych monet w przekonaniu, że "przyciągną" kolejne. Ten jego nawyk mocno podnosił mi adrenalinę.

Miałam oczywiście liczne wątpliwości co do kontynuowania znajomości z Davidem. Przecież szukałam katolika, a spotkałam chłopaka wierzącego w jakiś bliżej nieokreślony duchowy patchwork, którego na szczęście nie praktykował, poza niektórymi rzeczami, jak choćby wspomniane monety. Decydujące znaczenie miała dla mnie jego otwartość na wiarę katolicką i tradycyjne podejście do kluczowych w życiu kwestii, jak choćby nierozerwalność małżeństwa.

Chodził ze mną na niedzielną Eucharystię - robił to tylko ze względu na dobre homilie księdza Alejandra. Na pozostałych częściach Mszy świętej nudził się (ale nie demonstrował tego ostentacyjnie). Zadawał mi wiele pytań w stylu: "Po co to wasze mea culpa na Mszy, skoro - jak mówicie - Bóg jest miłosierny i przebacza grzechy?". Na wiele pytań Davida musiałam sama szukać odpowiedzi. Jego nieznajomość wiary ubogacała moją wiarę i słabą znajomość doktryny katolickiej (dziś widzę, że to niestety "specjalność" wielu katolików). Pamiętam poruszenie Davida pierwszym spotkaniem z Ewangelią - nie mógł oderwać się od tekstu. To wszystko mnie trzymało. Gdyby nie jego otwartość na sprawy wiary, najprawdopodobniej zakończyłabym ten związek. Taka ze mnie fundamentalistka…

Pan Bóg tak sprawił, że David w wieku dwudziestu pięciu lat przystąpił do Pierwszej Komunii Świętej. Szczęśliwe oczy, które widzą to, co wy widzicie (Łk 10, 23). Jego mama była obecna na Eucharystii Pierwszej Komunii Świętej. Później miała miejsce nasza wyprawa do Rzymu, którą on traktował jako podróż turystyczno-historyczną, a ja jako spotkanie ze św. Piotrem. 31 grudnia 2007 roku w samym sercu Kościoła - na placu św. Piotra - David spadł z szawłowego konia i na krótko przed sylwestrową północą poczuł, że jest w domu - zrozumiał, że katolicyzm jest drogą jego życia. W Madrycie, gdzie mieszkaliśmy jako młode małżeństwo, zaczęliśmy korzystać z formacji Opus Dei, którą kontynuujemy obecnie w Polsce.

Początkowy porządek się odwrócił: obecnie wiara i pobożność Davida - swego czasu hiszpańskiego religijnego patchworkowca - jest dla mnie - Polki, która chciała katolika, niejednokrotnie dużym przykładem.

Bez wątpienia na drogę Davida do Kościoła duży wpływ miał polski katolicyzm. Po tylu latach tkwi w mojej pamięci jego głębokie wzruszenie podczas pierwszej kolacji wigilijnej, którą przeżywaliśmy z moją rodziną w Polsce. Poruszyła go piękna polska tradycja i bogata symbolika tego spotkania: odczytanie Ewangelii o Bożym Narodzeniu, dzielenie się opłatkiem, pusty talerz, choinka... Również piękne śpiewy podczas Triduum Paschalnego zawsze go poruszały, mimo że na początku w ogóle nie rozumiał treści pieśni. Dla kształtowania jego pobożności miał również znaczenie prosty fakt, że w naszym kraju poczucie sacrum wydaje się dużo większe niż w jego ojczyźnie. Na Zachodzie tylko co gorliwsi katolicy klękają przed Panem Jezusem ukrytym w tabernakulum, a kościół to niekoniecznie miejsce, gdzie naturalne jest zachowanie ciszy i skupienia. Kolejki do konfesjonałów to również polski fenomen, który wielu obcokrajowców o katolickich korzeniach wprawia w zdumienie i który notabene uwieczniają na fotografiach.

Muszę przyznać, że przy Davidzie ja sama odkrywam piękno i bogactwo naszej polskiej tradycji i kultury katolickiej. Również pobożności, choć do tej ostatniej mam raczej krytyczny stosunek.

Czy występują między nami różnice w życiu wiarą? Oczywiście, że tak! Byłoby nam nudno, gdyby ich nie było. Dotyczą na szczęście spraw drugorzędnych, w tym co zasadnicze, jesteśmy w jedności. Osobistą relację z Bogiem każde z nas przeżywa inaczej, i Bogu dzięki! Na przykład David ma większą pobożność do Matki Bożej, dla mnie z kolei centralną postacią w życiu wiary jest Jezus Chrystus. Inaczej postrzegamy Pierwszą Osobę Trójcy Świętej: dla mojego męża Bóg to tato patrzący z czułością na swoje dzieci, dla mnie to raczej ojciec, który stawia nam wymagania.
Zabawna rozbieżność zdań występuje między nami w kwestii liczby obrazów i figur religijnych, które mogą znajdować się w domu: mój mąż poobstawiałby wizerunkami Maryi Panny każde możliwe i godne tego miejsce, co ja uważam za przesadę, mimo że bardzo cenię piękną sztukę sakralną.

Zdecydowanie jednak w sprawach wiary (i nie tylko) doświadczamy dużej jedności. Przy okazji pisania tego tekstu tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to właśnie wspólna religia sprawia, że nam - ludziom - jest do siebie blisko i że różnice między nami - jakiegokolwiek typu - kulturowe, rasowe, społeczne - się zacierają. Ta sama wiara decyduje z jednej strony o podobnym postrzeganiu świata, z drugiej - w wymiarze bardziej praktycznym - o większej łatwości wspólnego ukierunkowania życiowej drogi i dokonywania wyborów, zarówno tych ważnych, jak i mniej ważnych, związanych z codziennością. "Byłyby między wami różnice kulturowe, gdyby David nie poszedł drogą, którą poszedł" - tak zwięźle podsumował to mój tato.

Davida i mnie łączy coś znacznie więcej niż głęboka więź małżeńska: jest między nami niezwykła bliskość duchowa - komunia dwóch osób, którą zawdzięczamy wierze w tego samego Pana - Mistrza i Zbawiciela. Pięknie opisuje to Federico Suárez: "Związek pochodzący z miłości nadprzyrodzonej jest trwalszy i intensywniejszy niż wszelkie ludzkie relacje. […] Związek będzie o tyle silniejszy, o ile większa będzie intensywność miłości do Boga, jaka jest w duszach"2.

Na pewno istotną kwestią jest fakt, że korzystamy z tej samej formacji religijnej. Mimo że spotkania formacyjne w Opus Dei są prowadzone osobno dla kobiet i dla mężczyzn, droga do osobistego uświęcenia, do której nawołuje Dzieło Boże, jest dla wszystkich taka sama. Razem z mężem staramy się wcielać w praktykę tego samego ducha, próbujemy w podobny sposób uświęcać pracę i życie rodzinne, zgodnie z nauczaniem Założyciela Opus Dei: "sekret szczęścia małżeńskiego zawiera się w tym, co powszechne, nie zaś w marzeniach. Polega na znalezieniu ukrytej radości, którą daje powrót do domu, na serdecznym podejściu do dzieci, na pracy codziennej, w której uczestniczy cała rodzina, na dobrym humorze w obliczu trudności, którym należy stawić czoło w duchu sportowej walki"3.

David. Rzecz o Hiszpanie, który wrócił do Rzymu

Podczas liturgii sakramentu małżeństwa jednym z częstych czytań jest fragment z Księgi Rodzaju: Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem (Rdz 2, 24). Ten fragment definiuje powołanie zarówno małżonków, jak i rodziców jako "depozytariuszy" skarbu, którym są ich dzieci, ale tylko przez określony czas. Kiedy nadchodzi właściwy moment, dzieci opuszczą rodzinny dom, aby stworzyć własną rodzinę bądź wybrać drogę celibatu, w zależności od powołania otrzymanego od Boga.

W moim przypadku rozstanie z domem rodzinnym wiązało się z większą ofiarą, ponieważ oprócz niego opuszczałem też mój rodzimy kraj i moją kulturę. Ta rozłąka jest również trudniejsza dla moich rodziców z uwagi na odległość, która nas dzieli i brak możliwości częstszych spotkań. Piszę o tym bynajmniej nie dla stwierdzenia, jakoby małżeństwo między osobami różnych narodowości miało być trudniejsze lub jakoby różnica kultur czyniła je prawie niemożliwym. Mój zamysł jest zupełnie odwrotny, co postaram się zaraz wyjaśnić.

Pewien szczegół z przytoczonego wyżej fragmentu Księgi Rodzaju przykuł szczególnie moją uwagę i podczas modlitwy osobistej często do niego wracam. W zwrocie stają się jednym ciałem użyte jest dokładnie to samo słowo (hebr. echad), co w pierwszych słowach jednej z dwóch najważniejszych modlitw żydowskich Shema Izrael: Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem - Panem jedynym (Pwt 6, 4). Ostatnie słowo tego wiersza (jedyny) po hebrajsku również brzmi echad i - wśród wielu możliwych tłumaczeń - można je rozumieć jako "jedność w różnorodności".

Warto tu podkreślić, że słowem zazwyczaj używanym dla wyrażenia "jeden" i "jedyny" jest yachid. By nieco lepiej zrozumieć tę jedność złożoną z różnych części, warto przywołać fragment Księgi Ezechiela: Tak mówi Pan Bóg: Oto biorę drewno Józefa, które jest w ręce Efraima oraz plemion Izraela, jego sprzymierzeńców, i przykładam je do drewna Judy, i czynię je jednym drewnem po to, by w ręku moim byli jedno (Ez 37, 19). Także tu dla wyrażenia "jeden" w rozumieniu jedności dwóch rozdzielnych elementów zostało użyte hebrajskie słowo echad.

Z powyższej refleksji płynie wniosek, że małżeństwo w rozumieniu biblijnym znaczy zdecydowanie dużo więcej niż umowa, obietnica czy wzajemna wola małżonków dzielenia życia "na dobre i na złe". Dla Boga i dla nas wierzących - chociaż my czasem nie jesteśmy w stanie tego pojąć - ta jedność jest dużo większa. I jest tak to tego stopnia, że dla określenia jedności mężczyzny i kobiety w małżeństwie użyto dokładnie tego samego słowa co w odniesieniu do tajemnicy Trójcy Świętej, w której pod Trzema Osobami Boskimi kryje się jeden Bóg! Mężczyzna i kobieta stają się nierozdzielnie związani jako jedność - echad. Biorąc to pod uwagę, małżeństwo jest dla mnie tajemnicą, którą w pełni zrozumiemy dopiero w niebie. Tym bardziej należy z naciskiem głosić wielkość i istotę tego sakramentu, szczególnie że obecnie małżeństwo jest instytucją pozbawianą znaczenia.

Tym wstępem chciałem podkreślić, że w naszym małżeństwie, jak chyba w każdym innym związku dwunarodowym, fakt, że pochodzimy z pozornie różnych kultur, schodzi na dalszy plan. Istnieje między nami duża jedność, która obejmuje nie tylko życie wiarą, lecz także inne aspekty naszego życia. Nie chcę przez to powiedzieć, jakoby nie występowały między nami różnice zdań czy poglądów albo czasem (na szczęście rzadko) nie zdarzały się nam kłótnie. Jako przykład różnicy mogę na przykład wskazać dyskusje, które miewamy na temat posiłków.

W Hiszpanii, podobnie jak w innych krajach śródziemnomorskich, śniadania jada się na słodko: tosty z masłem i dżemem, babeczki, herbatniki. Bardziej konkretne składniki (wędlina, jajka…) pojawiają się na stole później - w okolicach drugiego śniadania (bocadillo) lub dopiero na obiad. Niemniej moja żona uważa, że takie śniadania nie są najzdrowsze i że posiłek poranny powinien być bardziej pożywny. Coś na zasadzie: "Herbatniki na śniadanie - kto to widział?!". Problem polega na tym, że ja akurat bardzo lubię śniadania o śródziemnomorskim charakterze i rano zupełnie nie mam ochoty na nic "pożywnego". Odpowiadam jej, że skoro to są zwyczaje kulinarne całego mojego kraju, to nie może być takie niezdrowe. Te nasze śniadaniowe "debaty" trwają już prawie dekadę, ale jak na razie w składzie moich porannych posiłków nic się nie zmieniło.

Wracając do tematu tego tekstu - życia wiarą w małżeństwie dwunarodowym - zarówno Aleksandra4, jak i ja znamy język współmałżonka, co daje nam wiele wspólnych możliwości. Dla podkreślenia znaczenia tego faktu podam konkretny przykład. Niejednokrotnie zdarza mi się, że słuchając rozważania modlitewnego prowadzonego w języku polskim, pomyślałem: "Szkoda, że to nie jest po hiszpańsku, bo mógłbym to puścić mojemu młodszemu bratu". Albo odwrotnie: będąc z naszymi polskimi znajomymi, nie możemy z nimi posłuchać naszych ulubionych rozważań dostępnych w języku hiszpańskim. Z moją żoną taka sytuacja nie ma miejsca i wspólnie możemy cieszyć się zarówno rozważaniami nad Katechizmem Kościoła Katolickiego hiszpańskiego bpa José Ignacio Munilli, jak i homiliami ks. Piotra Pawlukiewicza.

Nasza modlitwa rodzinna odbywa się po hiszpańsku, głównie dlatego że na początku naszego małżeństwa mieszkaliśmy w Hiszpanii i nabraliśmy nawyku wspólnej modlitwy w tym języku. Jedyny wyjątek stanowi różaniec, który odmawiamy po hiszpańsku z Pod Twoją obronę w języku polskim (nie znamy tej modlitwy po hiszpańsku). Ciekawie jest z Litanią loretańską, którą jedynie ja znam na pamięć, więc odmawiam wezwania do Maryi Panny w mojej rodzimej mowie, na które moja żona odpowiada po łacinie, bo według niej ora pro nobis ("módl się za nami") wymawia się prościej niż hiszpański odpowiednik ruega por nosotros.

Zostawiając żarty na boku, kolejnym aspektem, który chciałbym podkreślić, są różnice w przeżywaniu liturgii występujące w naszych krajach. W tym wypadku - może ze względu na mój charakter - bardziej odpowiada mi polska powaga i szacunek obecne podczas liturgii. Tutaj dużo bardziej niż w Hiszpanii odczuwalna jest sfera sacrum, co ma miejsce przede wszystkim z uwagi na silną laicyzację, której doświadcza mój kraj, w którym wielu ludzi nawet nie klęka w momencie konsekracji. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że dotyczy to całej Hiszpanii, bo istnieją liczne wyjątki, jak choćby w Opus Dei, gdzie szacunek i troska o zachowanie właściwych form liturgicznych od samego początku szczególnie zwróciły moją uwagę. Widząc to, pomyślałem: "Ci ludzie naprawdę wierzą, że Bóg jest obecny tu i teraz".

Dzięki środkom formacyjnym Opus Dei zrozumiałem, że powołanie małżeńskie jest moim pierwszym zadaniem i ten fakt powinien znaleźć swoje praktyczne odzwierciedlenie w codziennym życiu. Skoro Aleksandra jest moją drogą do świętości, powinienem mieć dla niej czas, być otwartym na jej potrzeby i przede wszystkim bardzo ją kochać, ale taką miłością, która wyraża się w codziennych szczegółach. I chociaż jest to szkoła na całe życie, noszę głębokie przekonanie, że warto ponieść ten wysiłek.

Podsumowując, moim zdaniem, narodowość małżonków ma dla ich życia wiarą znaczenie drugorzędne, ponieważ najistotniejsza jest waga sakramentu. Niemniej jeśli miałbym coś zaakcentować, powiedziałbym, że różnica kultur nie stanowi przeszkody, ale jest źródłem bogactwa, które pozwala kontemplować wiarę w nowych barwach.

Przypisy

1. Rozmowy z Prałatem Escrivá, za: ‹http://www.pismaescrivy.org/book/rozmowy-punkty-24.htm›.
2. F. Suárez, Maryja Dziewica, Pani Nasza, Radom 2005, s. 141.
3. Rozmowy z Prałatem Escrivá, dz. cyt.
4. Ponieważ "Ola" brzmi w języku hiszpańsku tak samo jak "cześć", zwracam się do żony imieniem "Aleksandra".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Jak żyje wiarą małżeństwo dwunarodowe?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.