Święci, święci i po świętych
Czy istnieje jeszcze widzialna wiara w Niewidzialnego? Jak to się przekłada na codzienne świadectwo wiary katolików? W bardzo prosty sposób: jeśli ludzie obok nas "zwęszą" Boga w dobrej nowinie, którą przekażemy im swoim życiem - przyjdą do Niego.
Jeśli jednak nie mamy im nic do zaproponowania poza szczątkowym przywiązaniem do tradycji ojców i zamiast kołyski betlejemskiej z żywym Dzieciątkiem Jezus stawiamy gościom na wigilijnym stole pobielaną trumnę swoich wątpliwości - odejdą. Odejdą szukać po omacku. A w cywilizacji tabloidów i wizualnego przyswajania informacji to właśnie zewnętrzny obraz naszego życia może zadecydować o tym, czy ktoś wytrwa w wierze czy ją ostatecznie porzuci.
Aby jednak ten obraz zaprezentował się zachęcająco lub przynajmniej jako tako, prawdziwy ogień musi płonąć w środku. Nie zdobędziemy łatwo dla Chrystusa świata, który zamiast na roraty biegnie do sklepu po ciepłe bułki; zamiast adwentowej zadumy ma integracyjne, zakrapiane "wigilie" służbowe; zamiast Pasterki - huczną kolację, zamiast św. Mikołaja - cudaka z Laponii, zamiast kolędowania - wieczór z "Jedynką", wreszcie zamiast świątecznej Mszy świętej - seriale, konkurs skoków narciarskich i kabarety polityczne. Nasz Bóg powity na sianie może jeszcze rozczula brakiem ciepłych śpiochów frotté i profesjonalnych pampersów, ale ze swoimi bezradnie rozłożonymi rączkami wtopił się już w tło kartek pocztowych i nikogo specjalnie nie zachwyca - w końcu co roku to samo: Święta, Święta i po Świętach.
Nawet my, katolicy, wtórujemy chórowi zmęczonych, co jakoś muszą przetrwać te wyrwane z życia aktywnego trzy dni grudniowe. Tacy z nas święci, święci i po świętych. A świat ma swoją katechezę: markety w choinkach, bombkach i prezentach, zabawy, kuligi, pokazy sztucznych ogni. Kogo zima uwiera, może z przypływem pieniędzy i fantazji polecieć na egzotyczne ferie, z dala od polskich pierogów z kapuchą, niedosmażonego karpia, sezonowych reportaży z domów dziecka albo przytułków dla ubogich, gdzie się rozdaje pluszaki i paczki z kawą inką.
Ostatecznie może też zmodyfikować swoje chrześcijaństwo na świeższe i odpłynąć do jakichś kościołów alternatywnych, którym bardzo przeszkadzają Kościół hierarchiczny, papież, księża, święci i Matka Boża, ale za to pasjami czytają swoje wersje Biblii i oswajają Anioły jak tchórzofretki. Albo taki ktoś może w ogóle zmienić wiarę na bardziej nowoczesną: tyle ofert w czasopismach i na ulicach! Hinduizm, buddyzm, taoizm, bahaizm, wiccanizm, szamanizm, wegetarianizm ideologiczny, satanizm… Kolorowe "izmy" do wyboru.
W końcu każdy oświecony wie dzisiaj, że prorok Eliasz nie odleciał do nieba ognistym rydwanem, tylko porwało go UFO. Co mamy tu jeszcze do zrobienia - na tej ziemi wysuszonej od głupoty, gdzie deszcz łaski nie nawadnia już gleby pod ziarno Słowa Bożego, bo spływa do telewizyjnych kanałów melioracyjnych? Co my, katolicy, mamy tu jeszcze do zrobienia? Ano: wszystko.
Może trzeba najpierw zainwestować w serdeczną modlitwę przy wigilijnym stole, nie zważając na zakłopotaną minę wujka ateisty? Może wygrzebać z półki stare śpiewniki kolęd i pośpiewać z dziećmi w głos przy choince, prosto w ucho postępowej cioci, co ostatnio zna tylko jedną płytę: "Hare Kriszna, Hare, Hare"? Może wyciągnąć na Pasterkę małolata-scjentologa, niech zobaczy, że św. Józef w szopce pod zieloną choinką ładniejszy od zielonego kosmity, chociaż drewniany? Może pedagogicznie pokazać język sąsiadowi sataniście, który zamiast śledzi jadł na wieczerzy smażoną kaszankę i teraz brzuch go za karę boli?…
Wszystko mamy do zrobienia. A i tak tylko cokolwiek się uda, i to na kolanach przed Bogiem, z Jego pomocą, wytrwale i w Święta, i po Świętach. Niepotrzebna nikomu sól zwietrzała, ale taką, co stanie komuś grudką prawdy w gardle albo zaszczypie okruchem miłości w oczy, nasz Pan posłuży się jak złotą studolarówką i niespodziewanie odkupi z diabelskich łap jakąś duszę, zabłąkaną między regałami globalnego supermarketu.
Skomentuj artykuł