Wiara na emigracji
Ewelina ma dwadzieścia dwa lata. Pochodzi z tradycyjnej katolickiej rodziny, z wiejskiego środowiska. Dziś jest na drugim roku wymarzonych studiów, ale zanim do tego doszło, musiała się zmierzyć z dojmującą porażką.
Zaraz po ukończeniu liceum i zdaniu egzaminów maturalnych wzorem wielu innych złożyła swoje dokumenty na kilku uczelniach. Niestety. W żadnej z nich nie uzyskała wymaganej ilości punktów. Rozgoryczenie, które wtedy czuła, oraz niechęć do tych, którym się udało, sprawiły, że podjęła decyzję o wyjeździe z kraju.
Szybko pożegnała się z rodziną i w mgnieniu oka znalazła się w Szwajcarii, w niewielkiej miejscowości o nazwie Pompaples. Kraj, do którego trafiła, zdominowany jest przez religie protestanckie, dlatego nie spodziewała się znaleźć tam wielu katolickich świątyń. Nie pomyliła się. Nie dość, że najbliższy kościół znajdował się kilka kilometrów od miejsca, w którym zamieszkała, to w dodatku nie odprawiano w nim żadnych mszy.
– W domu bardzo często chodziłam do kościoła, nie tylko w niedziele czy święta. Chodziłam, bo tak zostałam wychowana, ale przede wszystkim czułam, że to mój obowiązek. Kiedy wyjechałam, sytuacja się zmieniła. Aby uczestniczyć w odprawianej po polsku Mszy Świętej czy po prostu się wyspowiadać, musiałabym pokonać wiele kilometrów, które w przypadku braku samochodu stawały się barierą nie do pokonania. Poza tym nie zależało mi tak bardzo, więc zazwyczaj odpuszczałam sobie. Wtedy ważna była praca, nawet w niedziele.
Jednak mimo to, że świadomie zaniedbywałam Boga, nigdy nie przestałam wierzyć w Jego obecność. Po jakimś czasie zaczęło mi czegoś brakować. Pojawiały się problemy, a ja nie miałam z kim o nich porozmawiać. Modlitwa w pokoju już nie wystarczała, dlatego coraz częściej odwiedzałam protestanckie świątynie, ale najchętniej pobliski cmentarz. Powoli odzyskiwałam utraconą na chwilę łączność z Bogiem. Każda taka wizyta dodawała mi otuchy i była pewnego rodzaju powrotem do domu. Dzięki temu nie tęskniłam tak bardzo.
Pamiętam sytuację, która utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie wystarczy tylko wierzyć, by być prawdziwym katolikiem. Zrozumiałam, że przesłanie o dawaniu świadectwa swojej wiary ani na chwilę nie stało się przestarzałym sloganem. Pierwszego listopada, w dzień Wszystkich Świętych wybrałam się na cmentarz. Liczyłam na to, że nawet jeśli nie spotkam tam rodaków, to chociaż pomodlę się z miejscowymi. Jak ogromne było moje zdziwienie, gdy tylko na jednym spośród kilkuset grobów palił się znicz. Jeden, jedyny znicz, a przy nim starsza kobieta z rękoma złożonymi do modlitwy. To był wstrząs. Ogarnął mnie wtedy niesamowity smutek i żal. Wstydziłam się za tych ludzi, którzy zapomnieli o bliskich i wstydziłam się za siebie, bo mi też wielokrotnie brakowało chęci do działań wymagających odrobiny trudu.
Kiedy po roku wróciłam do domu, zdawałam już sobie sprawę z tego, że za granicą nie byłam przykładem wzorowego katolika. Postanowiłam więc to naprawić. Teraz regularnie uczestniczę we Mszach Świętych, pamiętam o spowiedzi i o takich gestach, jak modlitwa za bliskich zmarłych. Gdy czasem z czegoś zrezygnuję, nie próbuję szukać fałszywych usprawiedliwień.
Przyczyn wyjazdu Tomka należy upatrywać w pragnieniu znalezienia lepszej pracy i nabycia nowych doświadczeń. Cele, które postawił sobie przed wyjazdem, zrealizował w stu procentach, dlatego po blisko pięciu latach na emigracji mógł wrócić do rodzinnej miejscowości i podjąć pracę, na jaką zawsze liczył.
Jest przekonany, że nie udałoby mu się tego osiągnąć bez wsparcia „z góry”. Jego dzisiejszy stosunek do Kościoła, wiary oraz religijnych praktyk jest bardzo pozytywny. W zasadzie nie różni się znacząco od tego sprzed wyjazdu. Kontakt z Bogiem zawsze był dla niego ważny. Nie tylko dlatego, że rodzice i znajomi tak twierdzili, ale przede wszystkim dlatego, że sam bardzo go potrzebował. W czasie pobytu na emigracji przekonał się jednak, że jeśli o niego należycie nie zadba, to niezwykle łatwo może go utracić.
– W Anglii przebywałem prawie pięć lat. Na początku pochłonęły mnie myśli o pracy i pieniądzach, które mogłem dzięki niej zarobić. Jak nie tu, to tam. Najważniejsze, żeby zarabiać. Jedyne potrzeby, jakie wtedy miałem, ograniczały się do jedzenia i spania. O tych duchowych najzwyczajniej w świecie zapomniałem. Nietrudno się więc domyślić, że do kościoła po prostu nie chodziłem, mimo że wcale nie było do niego daleko. O innych przejawach mojego katolicyzmu również nie było mowy.
Kiedy od czasu do czasu pojawiały się wyrzuty sumienia, tłumaczyłem sobie, że przecież się nie bawię, ale ciężko pracuję. A najlepiej było wtedy podeprzeć się zachowaniem innych. Jeśli oni czegoś nie robią, to dlaczego ja mam się poświęcać?
I w momencie, gdy już nic nie zapowiadało zmian, o dziwo, zrozumiałem. Wyspowiadałem się. Do tej pory nie wiem, jak do tego doszło, ale dzięki tej spowiedzi, niezwykłej pod każdym względem, pojąłem, że do wszystkiego, co udało mi się osiągnąć, nie doszedłbym bez udziału Boga. Zacząłem na nowo odkrywać Jego obecność i przez to odnajdywałem w sobie chęć do bycia lepszym. Coraz częściej bywałem w kościele. Zdarzało się nawet, że zaraz po kilkunastogodzinnej pracy.
Swoją postawą mobilizowałem innych. Okazywało się, że nie tylko ja potrzebuję modlitwy. Choć oczywiście, byli też tacy, którzy na słowo kościół reagowali głośnym śmiechem. To właśnie za ich sprawą przekonałem się, że słusznie postępuję. Pewnego dnia postanowiłem rozerwać się ze znajomymi. Tuż przed wyjściem dotarła do nas wiadomość o śmierci „naszego” papieża. W mgnieniu oka straciłem wszelką ochotę do zabawy. Było mi przykro, a pomysł wyjścia w tej sytuacji wydał mi się ogromnym nietaktem. Postanowiłem zostać w domu i dowiedzieć się czegoś więcej. Myślałem, że reszta pójdzie w moje ślady, ale tak się nie stało. Żaden z nich nie widział powodu, dla którego miałby zrezygnować ze swoich planów. Podobno bawili się świetnie. Ja natomiast przypominam sobie tę sytuację i zastanawiam się, gdzie leży granica, za którą człowiek pozbywa się wrażliwości. Dotąd nie znalazłem odpowiedzi, ale coraz częściej mam wrażenie, że gdyby nie ta pamiętna spowiedź, mógłbym ją przekroczyć.
Ula miała dwadzieścia lat, gdy wyjechała do pracy w Anglii. Postanowiła zrobić sobie roczną przerwę w nauce, zanim podejmie studia. Chciała zobaczyć inny kraj, poznać jego kulturę, nawiązać nowe znajomości, ale przede wszystkim usamodzielnić się. Egzamin ze swojej dojrzałości zdała wzorowo. Zarówno z tej życiowej, jak i duchowej.
Ula także wyrosła w tradycyjnym, katolickim środowisku, gdzie wiara stanowi najwyższą wartość. Wzorzec prawdziwego katolika, który wierzy i działa, wpoili jej rodzice. Sama też doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak ważna jest obecność Boga w jej życiu. Dzięki tej świadomości nawet na emigracji pozostała wierna swoim zasadom.
– Wyjeżdżając za granicę, zastanawiałam się, jak bardzo zmieni się moje dotychczasowe życie. Byłam ciekawa, w jakim stopniu dostosuję się do tamtejszych warunków, szczególnie tych związanych z Kościołem. Przygotowywałam się na spore różnice, może nawet trudności. Od początku wiedziałam, że po przyjeździe muszę znaleźć polską świątynię, do której będę mogła przychodzić na niedzielną Mszę.
Przyjaciele wskazali mi drogę, choć bardzo często musiałam pokonywać ją sama. Czasem brakowało mi ochoty, by wstać wcześnie rano i pójść do kościoła, tym bardziej, że współlokatorzy jeszcze wtedy smacznie spali. Mimo to wytrwałam. Poczucie obowiązku oraz ciągła potrzeba bycia z Bogiem sprawiły, że udało mi się pozostać takim człowiekiem, jakim byłam przed wyjazdem. Swoje powinności starałam się wypełniać najlepiej, jak umiałam, i zawsze, kiedy tylko mogłam. Oprócz Mszy regularnie chodziłam do spowiedzi, dość często bywałam na nabożeństwach.
Nigdy nie myślałam o sobie jako kimś wyjątkowym, choć raz byłam z siebie dumna. W święto Bożego Ciała razem z innymi wiernymi wyruszyliśmy na procesję ulicami miasta, a mieszkańcy, wyglądając z okien, patrzyli na nas z podziwem. Przekonałam się, że to, co robię, ma sens. Swoją postawę uważam za naturalną, ale też konieczną. Cieszę się, że ominęły mnie trudności, z którymi nie byłabym w stanie sobie poradzić, i dzięki temu do domu mogłam wrócić z czystym sumieniem.
***
Ewelinie, Tomkowi i Uli, choć ulegli różnego rodzaju pokusom i lenistwu, choć błądzili i zapomnieli, udało się odnaleźć w sobie przywiązanie do wartości i resztki wiary, dzięki którym później uwierzyli naprawdę. Kryzysy, przez które przeszli, stały się dla nich okazją do jeszcze głębszego zakorzenienia się w wyznawanych wartościach.
Nie wszystkim emigrantom się to jednak udaje.
Skomentuj artykuł