Zamykam oczy, bo będzie huk

Zamykam oczy, bo będzie huk
(fot. Muzeum Powstania Warszawskiego)
Logo źródła: Dziennik Polski Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz / "Dziennik Polski"
Są takie sytuacje w życiu, że nie ma pytania, czy warto. Bo warto, to znaczy, czy mi się opłaca. Nie wypada też stawiać takiego pytania żołnierzom AK.
- Mama wiedziała, że idę na powstanie. Poprzedniego dnia uczesała mnie w warkoczyki. Okropnie się wtedy złościłam, bo uważałam, że zrobiła to nierówno. Kto to widział, aby żołnierz miał tak złą fryzurę - mówi Elżbieta Dziębowska "Dewajtis" z batalionu Parasol. - Wyszłam z domu tak jak stałam: w bluzce, spódnicy, letnich butach. Chyba miałam ze sobą sweter, ale szybko mi się gdzieś zapodział. Do kieszeni wsunęłam szczoteczkę do zębów. Nic więcej nie wzięłam. Żadnej maskotki. Uważałam, że jestem dorosła. Miałam przecież 15 lat.

Rozdział skończony

Jurgów, mała wieś pod Tatrami, kilka kilometrów od słowackiej granicy. W starym domu, w pobliżu drewnianej szkoły, mieszka od 40 lat Elżbieta Dziębowska. Trafiła tam przez przypadek, gdy w 1970 r. przeprowadziła się z Warszawy do Krakowa i podjęła pracę w Katedrze Teorii i Historii Muzyki UJ. Poszukiwała mieszkania poza miastem dla siebie i matki; rozpuściła wici: może ktoś wie, może ktoś słyszał.
Najpierw przyjechała do Jurgowa na wakacje, bo kolega z uczelni zachwalał jego uroki. Spodobało się. Gdy usłyszała, że kolega chce sprzedać swój dom zaproponowała: "Kupię pół, bo na więcej mnie nie stać. Zostawisz sobie jeden poziom, ja będę miała drugi. Na początek zapłacę tyle, ile mam, resztę rozłożę na miesięczne raty płacone przez rok. Czy to ci odpowiada?".
Odpowiadało. Nawet się ucieszył, że będzie miał pieniądze i nie straci domu.
Choć dom jest duży, Elżbieta Dziębowska używa dwóch pokoi, w których schronienie znalazło kilka tysięcy książek, poupychanych w szafach bibliotecznych, w kilku rzędach. Po kanapach i fotelach biega sześć kotów: jeden duży i pięć małych.
Siadamy przy dużym starym stole, przykrytym serwetą, pośrodku którego stoi wazon z kwiatami. - Mama mi mówiła: "Obiecaj, że nie będę musiała umierać w szpitalu". Gdy zachorowała, przyjechał lekarz i ocenił, że ma zaledwie 5 procent szansy na przeżycie. Postanowiłam uszanować jej wolę i umarła w domu, tu na tej kanapie - wspomina.
Przy biurku w drugim pokoju Elżbieta Dziębowska uczyła dzieci z jurgowskiej szkoły angielskiego i niemieckiego. Maluchy przychodziły w grupach, i zawsze znalazło się dla nich coś do zjedzenia; czasem trochę zupy albo budyń z malinami.
Mało kto z nich wiedział o przeszłości wojennej swojej nauczycielki. Nie pytali, bo nawet nie sądzili, że ta drobna kobieta o prostych włosach, zawsze ściętych równo powyżej ramion, jest posiadaczką orderu Virtuti Militari i Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, że jeszcze przed Powstaniem Warszawskim została odznaczona Krzyżem Walecznych.
Jej przeszłość znali studenci muzykologii. Pamiętam, jak roczniki lat 80., w tym i ja, próbowaliśmy wyciągnąć ją po zajęciach na wspomnienia. Nic z tego. Po jednym, dwóch zdaniach ucinała dyskusje. Więcej szczęścia mieli nasi poprzednicy, którzy uczyli się w Pałacu Pusłowskich w latach 70. Im udało się zorganizować w prywatnym mieszkaniu spotkanie z Elżbietą Dziębowską. Miał przyjść jeden rok, 8-10 osób. Zjawiło się dobrze ponad 50. Wtedy długo opowiadała. Młodzi pytali.
- Dla mnie wojenna przeszłość była rozdziałem skończonym, zamkniętym etapem życia - mówi Elżbieta Dziębowska.

Matka

- Moja mama była święta. Niestety, nie zdążyłam jej tego powiedzieć - wspomina Elżbieta Dziębowska - chociaż była mi całkowicie oddana. Za jej życia powinnam wykupić miejsce w gazecie i napisać reportaż, co to znaczy być matką.
Na wstąpienie w czasie wojny do harcerstwa Elżbieta musiała mieć zgodę matki. Tłumaczyła, prosiła, ale mama powtarzała tylko w kółko: nie zgadzam się. Powiedziała wówczas, że niezależnie od jej decyzji i tak będzie robiła to, co uważa za słuszne. Mama się obraziła. Na trzy dni zapanowała w domu cisza. Milczały obie uparcie.
- Miałam 13 lat i bardzo twardy charakter - mówi Elżbieta Dziębowska. - Pamiętam to jak dziś. Spałyśmy na jednym tapczanie, obie nie mogłyśmy zasnąć i tak leżałyśmy nie odzywając się do siebie. W końcu mama odpuściła, zrozumiała, że i tak zrobię po swojemu. Powiedziała: "Dobrze, ale musisz mi o wszystkim mówić".
Jednak gdy rok później z harcerstwa przeszła do AK, pozostawiła to w sekrecie. Nie wiedziała, podobnie jak większość młodocianych żołnierzy, że wojsko, do którego właśnie wstąpiła, nazywa się Armią Krajową. Wiedza o AK przyszła później, dopiero podczas Powstania Warszawskiego; wcześniej znała w przybliżeniu jedynie strukturę organizacji. Nazwa nie miała dla niej znaczenia, odcień polityczny też nie, bo ważne tylko było, że armia powołana została do walki zbrojnej z Niemcami.
Mama z czasem dowiedziała się, że jej córka jest w batalionie walczącym z gestapo. Umierała ze strachu, ale zawarła z córką umowę: musi wiedzieć o wszystkich jej planach. I wiedziała. Elżbieta Dziębowska mówiła jej tyle, ile mogła. Bez szczegółów. Informowała, kiedy idzie na akcję. - Gdy ja wychodziłam, mama biegła do kościoła Zbawiciela i tam się modliła godzinami - mówi Elżbieta Dziębowska. - Po latach jej zapytałam: o co się modliłaś? Aby nam się akcja udała? Nie - odpowiadała mama - aby wam się nic nie stało.
Choć warszawianka z urodzenia, przed wojną mieszkała w Brześciu nad Bugiem, gdzie stacjonował pułk jej ojca, Feliksa Dziębowskiego, zaginionego w trakcie kampanii wrześniowej. Wybuch wojny zastał 10-letnią Elżbietę z matką i z siostrą, 1,5-roczną Julią, koło Sosnowca, na wakacjach u ciotki. Wkrótce przyjechał po nie wuj z Warszawy i nad ranem wraz z nim przeszły przez zieloną granicę między Rzeszą a Generalną Gubernią.
W Warszawie zamieszkały u ciotki przy ul. Górnośląskiej. - Ciotka, która prowadziła mały sklep spożywczy, zorientowała się po telefonach, że jestem w konspiracji. Był rok 1942. Pytała: "Elżbieta, w co ty się wpakowałaś?" - wspomina Elżbieta Dziębowska. - Przez moje zaangażowanie musiałyśmy się często przeprowadzać. Mama naszą tułaczkę znosiła dzielnie. W kilku moich mieszkaniach była skrzynka kontaktowa - dodaje.
Mama Elżbiety Dziębowskiej nigdy nie narzekała. - Nie mówiła o Powstaniu Warszawskim jako o strasznym przeżyciu, mimo że została ranna i rozdzielona z nami. Powstanie zastało ją w mieście i spędziła je u obcych. Moja siostra z ciotką, siostrą mamy, już na początku sierpnia, po spaleniu ich domu, została pognana do obozu w Pruszkowie - mówi. - Podejrzewam, że najgorszy dla mamy był początek wojny, gdy została sama i tułała się z nami po rodzinie. Mama handlowała po domach ciuchami i z tego się utrzymywałyśmy. Co tu dużo gadać, klepałyśmy biedę, tak jak większość.

Niedołęga

Na pytanie, jaki będzie nosić pseudonim powiedziała bez namysłu: "Dewajtis". Dlaczego? - To od książki Rodziewiczówny. Byłam w tej pisarce zakochana. Przez całą okupację czytałam jej powieści, jedna po drugiej. Chodziłam do biblioteki i przynosiłam następną, i następną: "Dewajtis", "Lato leśnych ludzi", "Straszny dziadunio" - tłumaczy.
Tytułowy "Dewajtis" z powieści Rodziewiczówny to stary dąb, symbol wieczności, trwania. Jerzy Zapadko "Mirski" ostatni dowódca batalionu Parasol, podkreślał w "Zapiskach z Powstania": - Moja najmłodsza łączniczka Dewajtis (Elżbieta Dziębowska) miała 14 lat, choć wyglądała na 12. Mówiono o niej: "Mleko pod nosem, w zębach pieluszki/ podobna do dębu, jak słoń do muszki". Była naszym asem od rozpoznawania.
Kto mógł przypuszczać, że drobna dziewczynka z warkoczykami i z kokardami we włosach jest żołnierzem. - Mówili mi po wojnie: "Gdybyś ty siebie widziała w tamtych latach. Wyglądałaś jak ostatnia niedołęga. Taka chuda, mała, wiecznie zagapiona" - wspomina Elżbieta Dziębowska.
Batalion Parasol, utworzony w sierpniu 1943 roku z 75 harcerzy, początkowo nazywał się Agat, później Pegaz. - Miał to być oddział przygotowujący do dywersji lotniczej. Mnie to bardzo imponowało - wspomina Elżbieta Dziębowska. - Oczywiście guzik z tego wyszło. Nie mieliśmy odpowiednich ćwiczeń, bo potrzebowaliśmy do nich skoczni. Były plany budowy takiej w lesie koło Świdra, ale wszystko się rozwiało.
Podobnie jak inni, przeszła szkolenia wojskowe. Choć miała 14 lat, musiała wiedzieć, co to takiego visy. - Było ze mną dwóch takich, którzy chcieli mnie nauczyć strzelać. Szybko jednak zrozumieli, że nie warto, bo gdy przyciskałam spust zamykałam oczy i pudłowałam. Pytali mnie: "Dlaczego zamykasz oczy jak strzelasz? A ja na to: "Zamykam, bo będzie huk" - mówi Elżbieta Dziębowska. Po chwili dodaje ze śmiechem: - Gdy człowiek ma 14 lat, jest głupi jak jasna cholera.
Kontakt z organizacją żołnierze mieli każdego dnia. Nie schodzili się jednak w grupy, nie znali adresów komórek, nie znali nazwisk. Każdy miał się spotkać w umówionym miejscu z jedną osobą. Tak były przekazywane rozkazy. W Parasolu istniał regulamin: samowolne działanie z bronią to natychmiastowy "wykop" z organizacji z wilczym biletem do wszystkich innych oddziałów. - Dla chłopaków było to bardzo trudne. Broń rozdawano przed akcją i zbierano po akcji. Ale czasem się zdarzało, że łączniczka nie zdążyła odebrać broni i chłopcy zostawali z pistoletami do następnego dnia. Mówili, że mieli wiele okazji, aby zabić Niemca, ale nie mogli tego zrobić - mówi.
Parasol przeprowadził 13 akcji, w siedmiu uczestniczyła "Dewajtis". Która z nich miała dla niej największe znaczenie? Która była najważniejsza? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Z perspektywy czasu wiem, że ważność akcji zależała od likwidowanej osoby. Pod tym względem najważniejsza była akcja na Kutscherę, kata Warszawy. Ale wtedy nie myślałam w tych kategoriach. Akcja, to akcja - mówi Elżbieta Dziębowska. - Zdawałam sobie sprawę, że idziemy zabić człowieka. Ale to nie było morderstwo, lecz wyrok. Była wojna, a to był nasz nieprzyjaciel. To była forma obrony.
Teraz Elżbieta Dziębowska uważa, że tamte czasy, tamte zachowania były nienormalne, choć wówczas traktowała je jako zwyczajne: - Jaka ja byłam wtedy szczeniara. W pewnym sensie wiedziałam, co się dzieje z ludźmi i czym grozi wpadka, ale się tym nie przejmowałam. To jest wiek. Gdybym miała wtedy 19 lat, inaczej bym myślała. Rozmawiałam po wojnie ze starszymi dziewczynami. One wiedziały o tym, że można z akcji nie wrócić. Ja nie, u mnie taka myśl nigdy się nie pojawiła.

Nadzieja

Akcja na Franza Kutscherę, dowódcę SS i policji na dystrykt warszawski, była precyzyjnie przygotowana. Każdy wiedział, co ma robić i gdzie ma uciekać. Dziewczyny - tak jak w innych zamachach - wystawiały cel; rozpoznawały i dawały sygnał, w którym samochodzie jedzie obiekt zamachu. Chłopcy likwidowali, ubezpieczali i zapewniali drogę ucieczki.
1 lutego 1944 roku w Warszawie, przed godz. 9 rano wszyscy byli na swoich pozycjach. Kiedy o godz. 9.09, na widok wychodzącego z kamienicy przy al. Róż Kutschery "Kama" przełożyła płaszcz na prawe ramię, a gdy samochód z dowódcą SS ruszył, przebiegła przed nim, zaczynała się rola "Dewajtis". Najpierw wyjęła z siatki białą torebkę, a potem także przebiegła przed samochodem. Dalej "Hanka" przekazała znak "Lotowi", który kierował całą akcją. Ten ściągnął kapelusz, co spowodowało, że samochód z naszymi i "Misiem" za kierownicą zajechał drogę limuzynie Kutschery. Rozpoczęła się strzelanina tuż przed wjazdem do gmachu gestapo.
- Dobrze znałam przebieg akcji z odprawy. Zrobiłam to, co do mnie należało, i zbaraniałam. Stałam na chodniku i patrzyłam z zaciekawieniem, jak chłopaki biegną, jak Niemcy strzelają. Gdyby "Kamy" przy mnie nie było, to nie wiem, czy bym z tego wyszła - wspomina Elżbieta Dziębowska. - "Kama" miała przejść przez ulicę i zwiewać przez al. Szucha do ul. Koszykowej. Potem mi mówiła: "Już miałam uciekać, gdy widzę, że ty stoisz bezradna w miejscu". Podbiegła do mnie, chwyciła mnie, krzycząc "Uciekaj!" i razem ruszyłyśmy do najbliższej bramy. Chwała Bogu. Dzieci są jednak nieobliczalne.
Akcja się udała. Franz Kutschera został zlikwidowany. Zginęło jednak 4 chłopaków z oddziału: "Sokół" i "Juno", którzy niezgodnie z rozkazem odprowadzali samochód do garażu i wpadli na moście Kierbiedzia; skoczyli do Wisły i zginęli. "Lot" i "Cichy" zmarli kilka dni później w szpitalach z powodu odniesionych ran.
Podczas ostatniej akcji Parasola przed Powstaniem Warszawskim, 11 lipca 1944 roku, "Dewajtis" także zajmowała się sygnalizacją. Akcja, skierowana przeciw SS-Obergruppenführerowi Wilhelmowi Koppemu, wyższemu dowódcy SS i policji w Generalnej Guberni, i jednocześnie sekretarzowi stanu w niemieckim rządzie, zastępcy Hansa Franka, odbyła się w Krakowie przy zbiegu ulic: Zwierzynieckiej i Powiśla. Zamach się nie udał, a w drodze powrotnej żołnierze Parasola zostali pod Wolbromiem zaatakowani przez Wehrmacht. W sumie zginęło 6 osób, a 4 zostały ranne.
- Wiem, że tę akcję bardzo długo analizowano na zebraniach. Szukano przyczyn niepowodzenia. Nudziły mnie te opowieści, za mała byłam, aby się na tym skupić - wspomina Elżbieta Dziębowska. - Teraz po latach wiem, że akcja została, co tu dużo gadać, po prostu spieprzona. Zostały popełnione błędy nieprzezorności. Poza tym Koppe miał przytomnego kierowcę, który się nie zatrzymał, gdy chłopcy zajechali mu drogę, dodał gazu, przejechał po chodniku i uciekł.
W lipcu 1944 roku w Warszawie ożyła nadzieja. Mostami Piłsudskiego i Kierbiedzia szła wycofująca się z frontu wschodniego niemiecka armia. Wśród Niemców zapanowała panika. - Robiłam wówczas obserwacje i widok uciekających, bosych, oberwanych, rannych był niezwykłą radością. Jeszcze nigdy nie widziałam takich Niemców. Szli w wycieńczeni, w nieładzie, błagając kierowców przejeżdżających ciężarówek, aby ich zabrali. Wtedy po raz pierwszy zaczęliśmy myśleć, że koniec jest blisko.

Kanał

W powstaniu walczyła na Starym Mieście, w II plutonie 2. kompanii batalionu Parasol, skąd została oddelegowana do służby łączniczki pułkownika "Radosława". - Trudno sobie wyobrazić, że w taki sposób można istnieć. A jednak można - mówi. - Byłam wśród swoich w oddziale, nigdy samotna. Choć śmierć była ciągle wkoło mnie, nigdy nie myślałam, że może mnie spotkać. Nie bałam się.
Do jej zadań należało przekazywanie meldunków pisemnych i ustnych, przenoszenie broni, obserwacje. - To była moja normalna, powstańcza codzienność - wspomina. - Pracowałam w ubraniu powstańczym, to znaczy na bluzkę i spódnicę miałam włożoną wojskową wiatrówkę, oczywiście niemiecką. Nigdy jej nie zdejmowałam.
Nosiła meldunki nie tylko przemykając ulicami i uciekając przed tzw. gołębiarzami, których dziś nazwalibyśmy snajperami, ale także pod ziemią. Piwnice warszawskich domów były ze sobą połączone, stanowiąc labirynt podziemnych traktów. Drogi oznaczone były informacjami, aby się nie zgubić w plątaninie korytarzy. Wiadomo było, pod jakim numerem kamienicy się przebywa. Wyjście z podziemi też było oznaczone.
- Pamiętam, jak przedzierałam się przez walczącą ulicę, uciekając przed ostrzałem, wpadałam do budynku na rogu ulic Długiej i Basztowej. Była to baza łączniczek. Od razu "Kama", starsza ode mnie o 4 lata i bardzo się mną opiekująca, powiedziała: "Mamy tu wannę i ciepłą wodę. Idź się wykąp, bo to jedyna okazja".
Elżbieta Dziębowska nie chciała się wykąpać, na zachęty "Kamy" odpowiadała ciągle: nie i nie. - Pamiętam, jak stoimy w piwnicy, w czymś na kształt łaźni miejskiej i "Kama" mówi: "Musisz zrzucić to ubranie". A ja, że nie. "Kama" tłumaczy: "Przecież nie będziesz się kąpać w kurtce" a ja dalej, że nie. "Kama": "Dlaczego"? A ja na to: "Bo tu zaraz coś w nas rąbnie". Na to "Kama": "Dobrze to ja się też rozbiorę i wykapię się z tobą". Ale ja cały czas odpowiadałam, że nie. Bo dla mnie najgorsze było, że kiedy się rozbiorę i uderzy w nas bomba, to znajdą mnie nagą. Nieważne było, że będę martwa, tylko, że naga - wspomina Elżbieta Dziębowska. - Ten upór nastolatki. Ta scena paradoksalnie była dla mnie silnym przeżyciem z powstania. Już po wojnie, gdy przychodziłam w to miejsce, przypominałam sobie tę historię.
Gdy tak dyskutowała z "Kamą", coś huknęło, tynk posypał im się na głowę i kąpiel przestała być istotna. "Kama" pobiegła ewakuować rannych, a brudna "Dewajtis" ruszyła do swoich zadań.
Wszyscy myśleli, że powstanie zakończy się 15 sierpnia. Tym bardziej że od Pragi, nad Wisłą stała już Armia Polska. - Myśmy nigdy nie powiedzieli, że to Ruscy, tylko, że Armia Polska. Jak myśmy na nich czekali, jak nadsłuchiwali, czy już idą. Chyba później już nikt na nikogo tak nie czekał - mówi. - I jak byliśmy rozczarowani, że nie weszli. Przecież powinni pognać Niemców aż do Berlina. Byłam mała i naiwna, wydawało mi się, że w wojnie chodzi o to, aby bić Niemców. Tymczasem sprawa zrobiła się polityczna i zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Pamiętam, jak naiwnie myśleliśmy, że nasze dowództwo będzie paktować z Sowietami - mówi, po czym dodaje: - Powstanie to był krwawy prezent dla Stalina.
Przepustkę na ewakuację kanałami ze Starego Miasta otrzymali na 1 września na godz. 6 rano. Wcale nie było łatwo się dostać do kanału. Włazów pilnowali żołnierze z bronią, wkoło kłębiła się ludność cywilna. Każdy chciał uciekać, ale nie dla każdego starczyło miejsca; krzyki, wrzaski, prośby, groźby, przekupstwo.
- Kiedy weszłam do kanału, uderzyła mnie cisza. Kanał nie był najgorszy, wysoki, a wody tylko po pachwiny. Weszliśmy przy placu Krasińskich, a wyszliśmy na rogu Nowego Świata i Wareckiej. Normalnie ulicami tę odległość można pokonać w 25 minut. Myśmy szli 8 godzin.
Z tego przejścia Elżbieta Dziębowska zapamiętała przede wszystkim postoje, jak opierała plecy o zimną ścianę kanału. Musieli iść cicho, bo nad nimi byli Niemcy, którzy co chwilę do otwartych włazów albo wrzucali granaty, albo strzelali. - Pamiętam takie jedno miejsce, gdzie przechodziliśmy pod otwartym włazem pojedynczo, na znak kogoś, kto stał naprzeciwko - mówi Elżbieta Dziębowska. - Gdy wyszliśmy byłam zaskoczona, że w Śródmieściu toczy się normalne życie, jakby nie było powstania. Ludzie spacerowali, a my tacy umęczeni, śmierdzący, wyszliśmy z piekła w inny świat. Ludzie wyciągali do nas ręce, pytali, czy jesteśmy głodni. Byliśmy wśród swoich.

Dystans

W Jurgowie zbiera się na burzę. Grzmi, wieje wiatr. Skończyłyśmy jeść kwaśnicę, góralską zupę z kiszonej kapusty, na żeberkach, ugotowaną przez Celinę, kiedyś uczennicę Elżbiety Dziębowskiej z kompletów języka niemieckiego, dziś młodą przyjaciółkę i opiekunkę, matkę dwojga dzieci. - Nie byłam w Muzeum Powstania Warszawskiego, nie miałam odwagi, Stałam przed wejściem długo, ale nie weszłam. Wiem, że wybudowali w nim kanały, takie, jakimi myśmy szli - mówi zaciągając się papierosem. - Nie poszłabym już teraz nawet tymi muzealnymi kanałami. Psychicznie nie miałabym siły, nawet gdyby mi ciało pozwalało. Ciekawa jestem, czy "Kama" była - zastanawia się.
Z "Kamą", czyli Marią Stypułkowską-Chojecką do dziś utrzymuje kontakt; dzwonią do siebie, rozmawiają, dawniej się spotykały, gdy sił było więcej. - "Kama" jest bardziej zaangażowana w sprawy przeszłości. W powstaniu jej słuchałam bez dyskusji, teraz potrafimy się nawet sprzeczać. Ja nie chcę być wkręcana w akcje polityczne. Mnie to nie imponuje, a kariera polityczna nie bawi - mówi Elżbieta Dziębowska. - Nie biorę udziału w rozgrywkach, nie byłam działaczem ZBOWiD-u, ale czasem brałam udział w ich akcjach. Rozumiem, że ludzie operują faktami w sposób dla nich korzystny, jednak mogą to robić beze mnie.
Na biurku w drugim pokoju leży stos tekturowych teczek. To ostatnie hasła Encyklopedii Muzycznej, które czekają na przeczytanie i sprawdzenie. Bo od 30 lat pod redakcją Elżbiety Dziębowskiej ukazują się kolejne tomy Encyklopedii Muzycznej PWM. Wyszło już 11, a przed nami ostatni 12. tom. Parę lat temu, w odpowiedzi na moje pytanie o postępy z encyklopedią Elżbieta Dziębowska stwierdziła: "Widać już Żywnego". Teraz uśmiecha się na to wspomnienie i zastanawia: - Zaraz, zaraz, ale kto pisze to hasło; chyba go jeszcze nie mam do czytania - przerzuca teczki szukając tej z napisem "Wojciech Żywny, nauczyciel Chopina", ostatnie hasło encyklopedii.
Wychodzimy na balkon. Wieje silny wiatr, za chwilę będzie lało. - Gdy oglądam telewizję, to myślę, jak to dobrze, że jestem w Jurgowie. Stąd można nabrać dystansu do świata. Stąd perspektywa jest lepsza - mówi. - Niestety, w sierpniu się przeprowadzam do Warszawy. Bardzo mi żal, ale przetrwać następną zimę tutaj byłoby mi bardzo trudno. A jak zdrowie dopisze, to wrócę na wiosnę.
Patrzymy przed siebie. Wysokie drzewa zasłaniają panoramę. Rozmawiamy o pokoleniach, które musiały dokonywać trudnych wyborów. Pytam: "Czy z perspektywy czasu uważa Pani, że warto było walczyć, ryzykować życie?" - Są takie sytuacje w życiu, że nie ma pytania, czy warto. Bo warto, to znaczy, czy mi się opłaca. Nie wypada też stawiać takiego pytania żołnierzom AK. Nieraz zadawałam sobie pytanie, czy warto było robić powstanie? Ale to pytanie rodzi następne: czy wojna mogła się obejść bez powstania? Co by Niemcy zrobili z Warszawą i mieszkańcami, gdyby nie było powstania? - tłumaczy Elżbieta Dziębowska. Po chwili dodaje: - Stara jestem, ale sądzę, że dobrze trafiłam wówczas na harcerstwo i na walkę zbrojną. Tak, warto było walczyć i nie można myśleć inaczej.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Zamykam oczy, bo będzie huk
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.