Zrobiłam karierę: mam dwanaścioro dzieci

"Przegląd Powszechny" grudzień 2009

Z Henryką Krzywonos, Polką Dwudziestolecia, rozmawiają Marta Szymczyk i Krzysztof Ołdakowski SJ

Kiedy zaczęła Pani prowadzić rodzinny dom dziecka?

Od 1987 r. do 1994 r. prowadziłam rodzinę zastępczą, a od grudnia 1994 r. rodzinny dom dziecka.

DEON.PL POLECA

Jak to się zaczęło?

Już wtedy, w 1987 r., wiedziałam, że nie mogę mieć dzieci. Moja mama przyjechała z wczasów i powiedziała: „Słuchaj, jest dziewczynka, którą mogłabyś wziąć”. I ja pojechałam po tę dziewczynkę, przywiozłam ją do domu. Ludzie adoptują całymi latami, a ja w ciągu trzech miesięcy, nawet niepełnych, załatwiłam wszyst­kie formalności.

Janek, drugie adoptowane przez Panią dziecko, pojawił się w rok później…

Tak. Zmarła moja sąsiadka, którą się z moją siostrą opiekowałam. Mieszkałyśmy z nią drzwi w drzwi, przyjaźniłyśmy się. Tuż przed jej śmiercią, kiedy byłam u niej w szpitalu, poprosiła mnie: „Słuchaj, zwróć uwagę na Janka”. Ja mówię: „Dobrze, możesz na mnie liczyć”. Ona następnego dnia umarła. Czułam się w obowiązku zaopiekować się nim.

Odezwała się wtedy rodzina ojca, którego Janek nigdy nie znał. Myślałam z Krzysiem, moim mężem, że ci ludzie zainteresują się chłopcem i wezmą go do siebie. Na sprawie okazało się, że oni go wcale nie chcą, bo on nie spełnia ich oczekiwań. Oni są jeszcze młodzi i jeszcze będą mieli własne dzieci. Ja tak stałam na tej sprawie z sąsiadką i słuchałam, i w pewnym momencie ona mówi do mnie: „Oni do domu dziecka go wezmą”. Wtedy podjęłam decyzję, że weźmiemy Janka do siebie.

Cały dzień męża nie było, był w pracy. Czekałam, kiedy on z niej przyjdzie. Zrobiłam nawet gołąbki, jego ulubione…

Żeby go przekonać?

Nie, nie żeby przekonać. Martwiłam się tym, że podjęłam decyzję bez niego. Żyliśmy, i tak żyjemy już 20 parę lat, że podejmu­jemy wspólne decyzje, tymczasem… Jak on zjadł ten obiad, usiadł, ja mówię: „Wiesz co, Krzysiu, mamy dwoje dzieci. – On na to: Tak, a skąd? – Janka wzięłam. – A, to bardzo dobrze”. I tak się skończyła ta nasza rozmowa. Od tego dnia Janek został u nas.

Miała Pani bardzo trudne życie. Nie bała się Pani, podejmując tę decyzję o przyjęciu dwojga nie swoich dzieci, że jest to ciężar nie do udźwignięcia?

Jak nie swoich? To nie jest tak, jak Pani mówi. To nie jest tak…

Czy nie było takich momentów, w których się Pani zastanawiała, że może nie da rady, nie podoła?

Nigdy tak o tym nie myślałam. Natomiast myślałam o jed­nej rzeczy. Myślałam tak, że jak będę miała coś do spełnienia, to przecież Bóg mi nie pozwoli odejść – a przecież kilka lat wcześniej lekarze prawie wydali na mnie wyrok. Stwierdzono wtedy u mnie raka.

Wiedziałam, że mam do załatwienia sprawę z Jankiem. Ale to nie było dla mnie jakieś tam oszukiwanie Boga – proszę mnie tak nie rozumieć. Uważałam, że przed sobą mam coś do spełnienia, to muszę to zrobić. Przestanę myśleć o tym, co mnie ma się stać, co ze mną będzie. Bo były początki, że ja nocami nie spałam, w nocy paliłam lampkę, bo myślałam: acha, dzisiaj w nocy umrę. I, żeby nie zwariować, to trzeba siebie ratować w jakiś sposób, zająć się czymś.

Spotkałam w tamtym okresie osobę zajmującą się rodzinnymi domami dziecka…

I…?

I wróciłam do domu, zaczęłam mojemu mężowi o tym mówić. Krzysztof absolutnie nie chciał się zgodzić. Powiedział: „Dzieci to nie piłeczki pingpongowe, to nie jest tak, że dzisiaj je weźmiesz, a jutro paletką odrzucisz. Jak bierzesz dziecko, musisz mieć pełną świadomość tego, że bierzesz je na całe życie, z bagażem takim, z jakim przychodzi”.

Mimo oporu męża jednak założyła Pani rodzinny dom dziecka…

Tak. W tym czasie zachorowała moja teściowa – leżała w szpi­talu po operacji. Ja jej mówię tak: „Mamo, ja bym chciała ten ro­dzinny dom założyć”. A moja teściowa: „Wiesz, jak ja wyzdrowieję i będzie wszystko w porządku, to ci pomogę. Zakładaj”.

I to przekonało męża?

Nie wiem, co go przekonało. W każdym razie kiedyś przyszedł od teściowej ze szpitala i mówi mi tak: „Słuchaj, chcesz, to zobacz­my, co jeszcze nasze dzieci sądzą na ten temat”. Jeszcze wcześniej przyjęliśmy do rodziny zastępczej dziewczynkę…

Czyli w Państwa domu była już trójka dzieci w tym mo­mencie…

Tak, trójka. Posadziliśmy ich przy stole i mąż mówi do Jasia: „Jasiu, co ty na ten temat?”. Jasio mówi: „Pewno, tato. Mnie pomogliście, to możemy pomagać jeszcze innym, ja będę pomagał”. No i Ola to samo mówi, że bardzo chce i też będzie pomagać. Agniesz­ka siedzi i płacze. Myślę sobie: już „po ptokach”, nie ma rodzinnego domu. Mój mąż pyta: „A ty czemu płaczesz? – Bo te dzieci są takie biedne” – mówi. W ten sposób powstał rodzinny dom dziecka.

Złożyliśmy akces, że przyjmiemy dzieci. Pojechałam po pierwszą piątkę, przywiozłam ją na święta. Przyjęliśmy malutkie dzieci, rodzeństwo: 2,5 roku, 3,5 roku, 4,5 roku, 5,5 roku i 7 lat. Nie widzieliśmy wcześniej tych dzieci na oczy, ale zdecydowaliśmy się. Stwierdziliśmy, że to te i żadne inne, że tym się właśnie należy. Nie chcieliśmy, żeby to rodzeństwo rozerwali.

Przywiozłam je do domu. Było Boże Narodzenie. Przeżyliśmy koszmar. W pewnym momencie usiadłam i załamałam ręce: mieliśmy dziecko, które się okaleczało, waliło głową w ścianę, we wszystko, i ten mały, który krzyczał: „Pani Emilka!”. To był szok, po prostu szok. Ja wieczorem usiadłam i mówię: „Boże, czemu ja robię coś, czemu nie podołam?”. Dopiero wtedy się zastanowiłam, że to nie jest lekka praca.

Jak Pani sobie poradziła z tym kryzysem?

Bóg nad nami czuwał. Podam przykład: wieczorem się modliłam, następnego dnia przyjeżdża siostra Krzysia i ja mówię: „Boże, ja nie daję rady, ja te dzieci usypiam, a tu jedno się usypia, dru­gie płacze, trzecie coś innego jeszcze, wariacja w ogóle!”. Mówię: „Wiesz co, Ala, żebym jeszcze wózek jakiś miała, jakąś spacerówkę, żebym mogła je uśpić choćby”. Ona mówi: „Ja mam spacerówkę”. Przywiozła mi ją. Następnego dnia bujałam po kolei moje dzie­ci, śpiewałam im różne piosenki – „Zabrałeś serce moje” i inne. Kładłam dziecko spać i ono spało, drugie wchodziło w ten wózek i znowuż je usypiałam do tego stopnia, że jak później sama już usypiałam, to ręka mi jeszcze chodziła, ale dzieci usypiały. I nawet ta siedmiolatka weszła w ten wózek. Tym dzieciom było potrzeba tak dużo tej miłości. I okazało się, że na wszystko przychodziło rozwiązanie.

Jakie były te dzieci?

Dzieci, które przychodzą, są okaleczone psychicznie, każde ma chorobę sierocą. Dzieci czasem z tego wychodzą, a czasem nie. Ja sobie dałam rok na to, żeby coś z tym zrobić.

Ale to nie jedyne problemy. Na przykład jedna z dziewczynek, która przyszła do nas, była łysa. Nie miała włosów, bo w nocy na kolankach klęczała i, bujając się, wycierała głowę o poduszki. Usiadłam i sobie myślę: „Boże, co ja mam zrobić? Przecież bez włosów będzie okaleczona na całe życie”. Siedzę, myślę i nagle przycho­dzi mi do głowy pomysł: czerwony kapturek, uszyj jej kapturek. I ja uszyłam jej ten czerwony kapturek. Przestała. Zaczęły włosy rosnąć. To są właśnie te spontaniczne rzeczy, które same się zdarzają, kiedy człowiek nie wie, co ma zrobić…


Jak ocenia Pani pomoc od państwa? Czy ona była ona wystarczająca?

A skąd!


W takim razie, w jakim zakresie państwo pokrywało potrze­by materialne waszych dzieci?

Wyglądało to tak, że mieliśmy na dziecko 800 zł. Ale jeśli miałam mieszkanie, przypuśćmy 160-170 m, to musiałam to mieszka­nie opłacić (światło, gaz, czynsz) i z tych pieniędzy zostawało mi 300 zł na to jedno dziecko.

Jeśli chodzi o pieniądze, to był wciąż brak, brak, brak. Chłopiec, który dorasta, ma 11-12 lat, który na okrągło kopie piłkę – to on tych butów marnuje od groma. Ale to jeszcze nic – fryzjer, mydło, te proste rzeczy, które powinny być, słono kosztują… Ja już pomijam sprawy jakichkolwiek wykwintnych obiadów, ale dziecku trzeba przecież kupić mleko. I później się okazuje, że, niestety, braku­je na to również. Bo, przypuśćmy, moje dziecko nie je normalnie, a żre. Ja mogę je w jakiś sposób zahamować, ale ono ma tak roz­bity żołądek przez swojego wujka, u którego przedtem było i było faszerowane parówkami, że ono musi zjeść, bo jest wciąż głodne. I co mam mu powiedzieć? Że nie będzie już jadło, bo ja nie mam pieniążków? Małemu dziecku się takich rzeczy nie mówi, bo ono tego nie rozumie.

Wiele zależy od urzędników, od tego, jak interpretują paragrafy. Bo jeśli jeden paragraf we Wrocławiu rozumieją inaczej, a w Gdańsku inaczej, to jest źle. We Wrocławiu są domy, gdzie, jak popsuje się zmywarka, to dzwoni się do ośrodka i mówi, że wysiadła zmy­warka i tego się nie da naprawić. Na to urzędnik mówi: „Dobrze, to dostanie pani tę zmywarkę za dwa dni. Dacie sobie radę przez ten czas?”. A mnie wysiadła maszynka do gotowania, nie miałam do kogo się zwrócić, żeby mi przywiózł, tylko musiałam, jak nie było pieniędzy, pożyczyć i kupić maszynkę, bo przecież dzieci jeść muszą.

Któregoś roku w ministerstwie zarządzili, trzeba było im na coś pieniędzy i rąbnęli nam 50%. Zostało 400 zł. I te 420 zostało tuż przed świętami, w grudniu. Jak ja mojemu dziecku mam teraz powiedzieć, że nie dostanie żadnego prezentu? Oczywiście, miałam te prezenty, bo cały czas żyłam taką zasadą: zimą kupowałam buty na lato, latem na zimę. Latem kupowałam na zimę kurtkę, letnią kurtkę zimą. Trzeba było po prostu kombinować. Ja nie chodziłam i moje dzieci nie chodziły w markowych butach, ale starałam się, żeby wyglądały. Moje dziecko przychodziło i mówiło: „Mamo, mamo, są buty na koturnie, kup mi”. Mówiłam im, że jak będzie mnie stać, to im te buty kupię. Robiłam wszystko, żeby zdobyć trochę pieniędzy: pracowałam dodatkowo, nie siedziałam w domu tylko z nimi, ale szłam i dodatkowo pracowałam. To szkoliłam lu­dzi i zarabiałam dodatkowo na tym pieniądze. Jak był czas, że nie mieliśmy tych pieniędzy, to i na truskawkach byłam. Żadna praca nie hańbi, trzeba się brać za wszystko i do widzenia.

Czy miała Pani do dyspozycji jakiegoś specjalistę, który mógł Pani doradzić, co robić z problemami wychowawczymi dzieci. Czy Pani miała jakieś instytucjonalne wsparcie?

Ja cały czas miałam Specjalistę – modliłam się do Boga. I dru­giego specjalistę w domu, z którym siedziałam i rozmawiałam – Krzysztofa.

Przyszedł moment, kiedy nie dawałam sobie rady. Było dużo dzieci, ja byłam jedna, Krzysio pracował. Zaczęłam walczyć. Dowiedziałam się, bo nikt mi tego wcześniej nie powiedział, że dwie osoby mogą być zatrudnione w rodzinnym domu. Krzysztof zostawił pracę, przyszedł pracować do domu. To było nie sposób, wziąć dzieci za rączki i pójść na spacer, jak się ma ich dziewięcioro, dziesięcioro, a później jedenaścioro. Człowiek musi mieć oczy dookoła głowy. To nie jest łatwa sprawa.

Włożyła Pani bardzo dużo serca w prowadzenie domu. Cza­sem, niestety, spotyka się zarzuty, że rodzinne domy dziecka to źródło dobrych dochodów…

Ludzie nas zaczęli oskarżać, że robimy na tym biznes. A my nie robiliśmy biznesu, tylko jeszcze musieliśmy dołożyć swoje do tego! Nie dostaliśmy domku, mimo że nam obiecali, nie było wyposażenia. Wyawanturowałam mieszkanie, bo moje było za małe. Wydawało mi się, że to mieszkanie to będzie coś pięknego, bo był to lokal po gabi­necie kosmetycznym. A tam nawet podłóg nie było! Pod wykładziną była normalna ziemia. Więc musieliśmy ruszyć swoje pieniądze, któ­re Krzysiek dostał po ojcu, a przedtem jeszcze po babce z Kanady.

Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak to tak naprawdę wygląda. Dzieci, jak przychodzą do rodzinnych domów dziecka, to są bez żadnej wyprawki. Jak ma majteczki i koszulkę na sobie i coś tam jeszcze, to jest wszystko. Przyjmuje się dziecko i trzeba się martwić od tego dnia, w co je ubrać. Jeśli ma się jakieś starsze dzieci, po których są ubrania, to wszystko OK, a jak nie ma? I w pewnym momencie się okazało, że moja Agnieszka, która była z nami od dłuższego czasu, nie ma żadnych rzeczy, bo ja musiałam te dzieci w coś poubierać…

Pani Henryko, z tego, co wiemy, sama Pani spędziła pewien czas w domu dziecka. Pewnie Pani dobrze wie, jakie to jest trudne doświadczenie dla młodego człowieka…

Tak, pomogło mi to zrozumieć moje dzieci. Wtedy, kiedy zrobiły coś złego, a ja chciałam je ukarać, zastanawiałam się, co ja bym zrobiła na ich miejscu. One rozrabiały jak normalne dzieci…

Jak Pani radziła sobie z taką gromadą dzieci na co dzień?

Dzieci dużo skarżyły się na siebie nawzajem. Ja mówię: „Boże,nie wytrzymam!” Człowiek zmęczony – w nocy nie spałam, bo sprzątałam, gotowałam, żeby dzień mieć dla nich. Miałam dzieci w jednym wieku, więc jak szły do pierwszej klasy, to szło dwoje, do drugiej kla­sy szło dwoje, i tak dalej. Musiałam z nimi potem usiąść przy stole i odrobić lekcje. Płaciłam nauczycielce, która przychodziła i robiła to ze mną. To była mordęga, bo siedzimy przy jednym stole, a oni wszyscy wyją. Krzysiu gdzieś tam brał te młodsze i wychodził z nimi na spacer. Reszta siedzi, z nimi trzeba lekcje odrobić. Odrabiamy te lekcje, a oni tylko na siebie skarżą. Ja sobie myślę: „Boże, co ja mam z tym zrobić?” I wpadł mi do głowy, nie wiem skąd, pomysł – zrób słoik. Ja ten słoik szybciutko założyłam, tak jak skarbonkę.

I przy tym stole mówię do nich: „Słuchajcie, tak nie może być, wy bez przerwy skarżycie na siebie. Już mnie uszy bolą, jak można? Słuchajcie, umówmy się tak: wy do tego słoika będziecie wrzucać na kartkach swoje żale i pretensje. I w sobotę będziemy się karać”. Jaka może być kara dla dzieci? Przysiad, pompka do zrobienia albo coś podobnego. Pierwszej soboty ten słoik to tam kipiał prawie, otworzyliśmy, oni narzekali. Kary były takie, które mi się podobały: przypuśćmy pięć pompek czy przysiadów. Gdy to robili, śmialiśmy się przy tym do rozpuku. Następnej soboty siedzę, otwieram ten słoik, nie ma tak dużo skarg, pierwsza kartka wypada: mam pretensję do mamy (już nie pamiętam o co). No to trudno. Dziesięć przysiadów dostałam!

Jaka jest Pani recepta na stworzenie tym dzieciom prawdzi­wego domu? Co, według Pani, jest najważniejsze?

Najważniejsza jest miłość. Powiem o kłamstwie w stosunku do nich i o tym, jak starałam się je kochać. Wiedziałam o tym, że muszę je jednakowo kochać. Nie wolno mi było żadnego dziecka wyróżnić. Na początku kładłam się na podłogę, pozwalałam im skakać po mnie, bo one były małe. Mogły po mnie skakać, jedno przyszło i mnie pocałowało, to ja je ścisnęłam. Jak były małe, to leciały do mnie, gdzieś tam się przytulały, to ja brałam na kolana i mówiłam: „Słuchaj, ja cię kocham najbardziej na świecie, nie ma innego takiego dziecka”. I ono było przekonane, że ja je kocham najbardziej na świecie. I zawsze czuło się wyróżnione. Natomiast kiedy moje dziewczyny skończyły chyba po 16 lat, myśmy kiedyś usiedli i powiedzieli sobie o tym oszustwie. Każda z nich była prze­konana, że kocham ją najbardziej na świecie.

Co było dla Pani najtrudniejszym doświadczeniem w prowa­dzeniu rodzinnego domu dziecka? Problemy wychowawcze czy raczej materialne? Czy było coś takiego, co cały czas się przewijało jako problem?

Powiem tak: w Gdańsku mieliśmy cudownych ludzi, z którymi współpracowaliśmy. Zawsze, kiedy miałam problemy, mogłam się zwrócić do ośrodka adopcyjnoopiekuńczego. Psycholog przyszedłby, rozmawiał, nie byłoby problemu. Kiedy przeszliśmy do MOPSu, to się okazało, że to jest tragedia. Ja przychodzę po pieniądze na dzieci, a urzędniczka ma do mnie pretensje, że ja w ogóle te pieniądze biorę! Samą miłością się nie żyje. Gdybym ja samą miłością mogła żyć z dziećmi, to bym je wszystkie adoptowała. I nie zastanawiałabym się pięciu minut. Ale samymi uczuciami się nie żyje i bardzo mi przykro, ale nikt nie jest w stanie wychować dzieci bez pieniędzy. Wiadomo, że jeśli się jest mamą, to mama musi pracować. Nie da się pracować przy dwunastce dzieci. Nie da się zrobić domu samemu.

Wiele osób, które myśli o założeniu rodzinnego domu dziec­ka ma swoje wyobrażenia o tym, jak to funkcjonuje. Rzeczywistość może się okazać jednak nieco inna niż te wyobrażenia. Przed czym przestrzegałaby Pani takie osoby?

Jeśli chcą zakładać rodzinny dom w Gdańsku, to niech zakładają. I czym więcej, tym lepiej. Natomiast w Polsce niech słuchają, co im obiecują. Czy nie za dużo. Bo to jest ważne. Ja nigdy nie dostałam domku, nigdy nie dostałam wyposażenia – a to wszystko przecież mi obiecali. Dopiero, bez oszukaństwa, jakieś 56 lat temu dostałam jakieś pierwsze wyposażenie w domu, mogłam sobie na przykład łyżki kupić.

Czy utrzymuje Pani kontakt z innymi rodzinnymi domami dziecka i czy pomaga Pani osobom, które dopiero zaczynają?

Oczywiście. Dotychczas było tak, że jak dom się otwierał, to przyjeżdżała do mnie taka rodzina, rozmawialiśmy, starałam się im wszystko powiedzieć, zgodnie z prawdą, nawet te najgorsze rzeczy, żeby wiedzieli…

Wiem, że teraz jest lepiej niż wtedy, kiedy ja zaczynałam. Już teraz nie ma tak, jak kiedyś było, że ja musiałam rachunki opłacić. Teraz rachunki zwija się i jedzie do MOPSu i MOPS dokonuje wszystkich opłat. Jest łatwiej.

Czy udało się Pani odchować wszystkie dzieci, które Pani przyjęła pod swój dach?

Dwoje musiałam oddać do adopcji, ponieważ ich biologiczni rodzice tuż koło mojego domu chodzili i pili. Ojciec po roku, kiedy już dziecka u mnie nie było, bo było adoptowane, przyszedł i stanął pod moim ogródkiem, i powiedział: „Ty, słuchaj, pokaż mi tu tą moją Agatkę!” A Agatka wcale nie miała Agatka na imię. A on przyszedł Agatkę obejrzeć, bo nawet nie wiedział, jak jego dziecko ma na imię.

To były fajne, piękne dzieci. Oddałam je po trzech miesiącach, tak szybko załatwiłam adopcję dla dwojga dobrych ludzi. Oni za­brali tę dwójkę dzieci, było to rodzeństwo. Cudowni ludzie, odcho­wali te dzieci, które dzisiaj już są dorosłe.

Kiedy skończyła Pani prowadzić rodzinny dom dziecka?

W grudniu zeszłego roku. Od tego czasu prowadzi ten dom moja córka. Moja córka, na której już postawili krzyżyk i mówili, że już nic z tego dziecka nie będzie, nic. Jeśli dziecko przez 10-11 lat w domu dziecka się tak ustawia, że mówi się mu, że jest najgorsze, że jest złodziej, kłamczuch, ma wadę, bo sika, i jeszcze inne rze­czy, jeśli dziecku się mówi, że jest durniem, i powtarza się to bez przerwy, to ono staje się rzeczywiście durniem. A tu wyrósł piękny motyl z tej właśnie dziewczynki, na której postawili krzyżyk.

My żeśmy nie chcieli, żeby prowadziła rodzinny dom dziecka, bo to jest ciężka praca. Byliśmy oboje z Krzysztofem oburzeni, krzyczeliśmy, że głupotę robi itd. I w tym wszystkim Krzysztof w końcu się odwraca do niej i mówi: „Powiedz mi, czemu ty to robisz? – Bo ja chcę oddać innym dzieciom to, co od was dostałam”. Więc zamknęła nam tym buzię raz na zawsze. Prowadzi dom, dobrze sobie radzi, i to jest chyba najważniejsze.

Teraz w naszym domu jeszcze jest Przemek, który chodzi do trzeciej klasy gimnazjum. Jest taka ustawa, która mówi, że jak dziecko skończy 18 lat, a się nie uczy, to musi odejść z rodzinnego domu. A jeśli się uczy, to w tym domu może skończyć jedynie tę szkołę, którą rozpoczął, mieszkając w nim. Najczęściej jest tak, że kończy liceum i musi odejść. Myślę, że trzeba nad tym jeszcze popracować. Mieszkamy w domu i on nie zamierza odchodzić. Ja mówię: „Będziesz musiał szybko kobiety szukać, żeby się wynieść”.


Pani Henryko, jak to się stało, że została Pani Polką Dwu­dziestolecia?

– Ja nie wiem. Zostałam zaproszona na Kongres Kobiet. Byłam ciekawa, co się będzie działo. I kiedy przyjechałam do Warszawy, to Kazia Szczuka (przyjaźnię się z nią od wielu lat), zaczęła mi mówić: „Słuchaj, ja mam wielką prośbę, ty nam postulaty przeczytasz na koniec”. Ja: „Dobra, nie ma problemu, przeczytam te postula­ty”. Tam było 5 tysięcy kobiet, żadna nie wydała się z tym, że oni coś robią. I ja do końca nie wiedziałam o niczym. Na drugi dzień przy zamknięciu dostałam rano te postulaty, i czytam je, czytam: „Drogie panie, siostry…” Ja mówię: „Kazia, ja tego »siostry« nie przeczytam za Chrystusa Pana, no co to jest! Ja nie jestem feministką”. A ona mówi: „A, to możesz pominąć”. No to dobra. Na dru­gi dzień miało być zakończenie. Ja trzymam te postulaty w ręku, wpada Krysia Janda na salę. Ona jeszcze mnie utwierdziła w tym, że niczego specjalnego nie przygotowują. Janda do mnie dolatuje i tak mówi: „Słuchaj, oni niech robią to szybciej, bo ja mam jeszcze dzisiaj w teatrze występ”. Wchodzi, wstaje i zaczyna czytać. I za­czyna mówić, że jakaś tramwajarka w 1956 roku… I co mi prze­chodzi przez głowę: a, to nie tylko ja byłam, to już w 56 r. coś się działo. I ona wtedy krzyczy do sali: „Wiecie, o kim mówię?” A mnie zaparło. Ja nie wiedziałam w ogóle, że one coś takiego robią. Je­stem bardzo uczuciowa, więc rozbiłam się tam na drobne kawałeczki na tej scenie, a jeszcze zaśpiewały wszystkie „Sto lat…”, no to już koniec. Tam było kilku mężczyzn, i ja starałam się to śmiechem rozbić, w jakiś tam sposób, rozluźnić to, co się stało. Oni do mnie podchodzili…

To taki piękny gest.

Piękny gest, ale ja myślałam, że na serce odejdę.

To wyróżnienie to za całokształt czy za tramwaj, czy za dzieci?

Za całokształt. I za tramwaj też. I dostałam z tego wszystkiego taką nagrodę [Pani Henryka pokazuję szklaną statuetkę z wtopio­nym tramwajem]. Jest to bardzo ładna rzecz, bo ten tramwaj to jest 15. Kunszt przepiękny. Nie wiem, jak to się robi, ale to bardzo ładna rzecz. Dostałam również dwa laptopy, telefon. To wszystko. I jesz­cze weekend w SPA. Pojedziemy z moimi dziećmi i całą rodziną.

Dostałam jeszcze jedną nagrodę, która jest mi bardzo, bardzo bliska. To był największy zaszczyt w moim życiu. Dostałam nagrodę Andrzeja Bączkowskiego. To jest, uważam, największe osiągnięcie. Wiecie kim był Andrzej Bączkowski?


Minister pracy i polityki społecznej. Umarł w wieku 41 lat na serce. Z przepracowania. To był najporządniejszy minister w czasie koalicji SLDPSL. Był z PSLu.

To był minister poza podziałami. Zmieniały się różne rządy, a on zostawał, dlatego że był dobrym człowiekiem, robił pracę, którą powinien robić. Otrzymałam nagrodę ufundowaną przez jego żonę i syna. To była ta największa nagroda w moim życiu i tym je­tem zaszczycona najbardziej.

Jak Pani ocenia lata prowadzenia rodzinnego domu dziec­ka? Czy czegoś Pani żałuje?

Dzięki dzieciom przestałam myśleć o sobie, o swojej choro­bie. Przecież jak się prowadzi dom i dzieci, to trzeba pójść po za­kupy, zająć się wszystkim. Mimo że lekarze zabronili mi dźwigać, to przecież ja nie miałam czasu myśleć, czy mogę pół kilo złapać, czy kilo. Przeżyłam wszystkie te lata, które mi dawano. Dużo więcej niż mogłam dostać. Przeżyłam trudne i lepsze chwile z moimi dziećmi. Nie zamieniłabym tego nigdy na nic innego. Mogę mieć do nich, jak każda matka, o coś tam pretensje, mogę mieć pretensje, że do mnie nie zadzwonią, że już dawno u mnie nie byli i jeszcze inne rzeczy. Takie są koleje losu. Ja mam czasem takie pretensje. Dzwoni do mnie, a ja mówię; „No dobrze, w ogóle, że zadzwoniłaś”. Jestem wściekła, bo nie dzwoniła chyba dwa tygodnie. Ona mówi: „Mamo, przecież mama chyba rozumie, że ja pracuję”. Nie, nie rozumiem…

Z mojego życia nie zmieniłabym nic. Poza moim dzieciństwem, oczywiście. O dzieciństwie nie będę mówić. To są trudne rzeczy i bolą nadal, mimo że jestem dorosłą osobą. Czasem się zdarza, że jak o tym mówię, później odchorowuję to w jakiś tam sposób. Co ciekawe, jeszcze nikt nie usłyszał tego, co chyba powinnam światu powiedzieć. Że nie wolno niektórych rzeczy robić.


Większość Pani kolegów z „Solidarności” zrobiła oszałamiającą karierę polityczną, a Pani nie… Nie żałuje Pani tego czasem?

Ja też zrobiłam karierę! Jestem matką dwanaściorga dzieci!

HENRYKA KRZYWONOS, ur. 1953, tramwajarka, członkini Prezydium MKS w Stoczni Gdańskiej, sygnatariuszka Porozumień Sierpniowych; od IX 1980 r. w „Solidarności”, członek Prezydium MKZ w Gdańsku. Jej słowa: Ten tramwaj dalej nie pojedzie, wypowiedziane 15 sierpnia 1980 r. do pasażerów tramwaju numer 15, były sygnałem rozpoczęcia strajku komuni­kacji miejskiej na Wybrzeżu. Wyróżniona tytułem Honorowego Obywatela Gdańska (2000) i Nagrodą im. Andrzeja Bączkowskiego (2005); odznaczo­na Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (2006), wyróżniona przez Kongres Kobiet tytułem Polki Dwudziestolecia (2009).

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Zrobiłam karierę: mam dwanaścioro dzieci
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.