Jak być aniołem, czyli o towarzyszeniu innym

Jak być aniołem, czyli o towarzyszeniu innym
Jak być aniołem, czyli o sztuce towarzyszenia innym ludziom - Elftraud von Kalckreuth
Elftraud von Kalckreuth / Wydawnictwo WAM

Książka Jak być Aniołem jest rodzajem poradnika dla kierowników duchowych, czy też terapeutów o inspiracji chrześcijańskiej. Może też służyć jako pomoc dla osób w przełomowych sytuacjach życiowych. Książka zajmuje się towarzyszeniem duchowym i psychicznym ludziom w pełni życia, doświadczającym kryzysów wzrostu. Autorka pozwala się w niej prowadzić poprzez postać archanioła Rafała z Księgi Tobiasza. Księga Tobiasza stanowi strukturę nośną recenzowanego dzieła. Relacja, jaka rodzi się pomiędzy członkami rodziny Tobiasza i tajemniczym Azariaszem (archaniołem Rafałem), jest dla autorki paradygmatem kierownictwa duchowego i terapii. Analizując poszczególne sytuacje egzystencjalne i wydarzenia z życia Tobiasza - ojca, Tobiasza - syna ukazuje kolejne etapy procesu dojrzewania człowieka i typowe sytuacje kryzysowe, które na tej drodze spotyka. Każdy etap analizuje od strony psychologicznej i ilustruje bogato przykładami z własnej praktyki terapeutycznej, i - co zaskakujące - również z własnego życia, tak że chwilami ma się wrażenie dzielenia się nie tylko wiedzą i doświadczeniem, ale własnym życiem.

Stanisław Łucarz SJ

Jak być aniołem, czyli o towarzyszeniu innym - zdjęcie w treści artykułuJak być aniołem, czyli o sztuce towarzyszenia innym ludziom - Elftraud von Kalckreuth, tłum. Jarosław Dudek

Wstęp

DEON.PL POLECA

Chyba każdy z nas miał kiedyś wrażenie, że jakiś człowiek - kolega, koleżanka, współpasażer w pociągu - okazał się naszym dobrym aniołem. Ktoś pomagał nam, gdy mieliśmy do pokonania trudny odcinek drogi naszego życia, zjawiał się w odpowiedniej chwili, dodawał odwagi i wiary we własne siły, pewności, że nic nie jest pozbawione sensu. Czy to był anioł? Czy możemy czasem być dla siebie aniołami, nie sądząc od razu, że już za życia mamy się w nich przemienić? I na czym by polegało takie anielskie zachowanie? Czy ktoś już tego doświadczył, czy są jakieś przykłady lub wzorce?

Może bywamy aniołami dla innych, choć tego nie wiemy? A jeślibyśmy o tym wiedzieli, czulibyśmy się chyba speszeni. Bo kiedy nam ktoś mówi: "Pan (pani) jest aniołem" - od razu reagujemy z zakłopotaniem: "Ja przecież nie zrobiłem niczego wielkiego, wcale nie jestem taki szlachetny!". Czy aniołowie są szlachetni? Czy dokonują rzeczy spektakularnych i wzbudzających podziw? Czym różnią się od zwykłych ludzi?

Kiedy mój znajomy zaniósł starszej pani do domu ciężką torbę z zakupami, usłyszał od niej: "Pan jest aniołem". Nie chciał tego przyjąć do wiadomości, ale ta kobieta rzeczywiście widziała w nim anioła. Bo dla niej anioł to "ktoś, kto zjawia się w odpowiednim czasie i miejscu, i czyni to, co należy". Czy sprawa jest aż tak prosta?

Pewna moja przyjaciółka, inteligentna i mądra kobieta, przeżyła w obozie koncentracyjnym, jako Żydówka, straszliwe rzeczy, a po wojnie wcale nie miała łatwego życia. Od początku naszej znajomości deklarowała się jako ateistka z przekonania. I to właśnie ona opowiedziała mi o dwóch osobach, które "rzeczywiście były aniołami". Kiedy ją zapytałam, co takiego czyniło z nich aniołów, odpowiedziała po chwili wahania: "Oni byli tacy ludzcy".

Po czym poznajemy anioła? Albo też, kiedy mamy wrażenie, że my sami stajemy się na jakiś czas aniołem dla innej osoby? I jak się przygotować do takiego zadania? Kto może być dla nas wzorcem? I na czym właściwie polega zadanie aniołów?

W Piśmie Świętym pojawiają się posłańcy od Boga, którzy obwieszczają ludziom wielkie rzeczy. A ponieważ i sami posłańcy są wielcy, dlatego, gdy przychodzą, wypowiadają na początku słowa: "Nie bój się!". Ale są także inni posłańcy Boży, którzy stają przy nas w chwili próby i domagają się od nas decyzji, jak na przykład anioł, z którym Jakub walczył nad potokiem Jabbok przez całą noc (Rdz 32, 25-32). Są Aniołowie Stróżowie, którzy nam towarzyszą przez całe życie. Są wreszcie i tacy aniołowie, którzy się pojawiają przy nas w stosownym momencie, aby nam pomóc lub być z nami przez pewien czas. Aniołem może się również okazać ktoś z ludzi: pojawia się przy nas na drodze naszego życia i towarzyszy nam, dłużej lub krócej.

Towarzyszem czy towarzyszką życiowej podróży jesteśmy wszyscy. Jesteśmy jako przyjaciele, jako mężowie i żony, jako rodzice dla naszych dzieci i jako dzieci dla naszych rodziców, jako sprzedawcy dla klienta, jako nauczyciele dla ucznia i jako uczniowie dla nauczyciela, jako terapeuci i duszpasterze, jako politycy albo szefowie firmy, jako przypadkowi znajomi z pociągu albo osoby flirtujące w czasie urlopu, jako partnerzy z internetu i jako towarzysze niedoli w poczekalni do dentysty, w czasie przypadkowego spotkania przy kiosku z gazetami, kiedy dzielimy się naszym przerażeniem po przeczytaniu nagłówków gazety. W każdej takiej sytuacji jesteśmy również towarzyszem podróży. Raz przez krótką, ulotną chwilę, i na krótkim odcinku drogi, a w innym przypadku przez całą życiową podróż.

Gdzie tkwi sekret tej przedziwnej zmiany, która dokonuje się w nas, kiedy bodaj przez chwilę jesteśmy z drugą osobą i w jej towarzystwie nie tylko czujemy się dobrze, lecz również dostrzegamy własną roztropność, pomysłowość, a niekiedy wręcz mądrość? Dlaczego w obecności pewnych osób tryskamy energią, humorem i fantazją?

I, przeciwnie, co się dzieje, że w spotkaniu z innymi ludźmi czujemy się apatyczni, wyczerpani albo nie wiedzieć czemu - wręcz pognębieni? Dlaczego po rozmowie z jakimś człowiekiem źle się czujemy? Czujemy się mali, nic nie znaczący i głupsi niż kiedykolwiek. Jako towarzysze podróży możemy wywoływać u innych obydwa te stany.

Idąc z drugim człowiekiem przez jakąś chwilę, możemy się albo wzmacniać, albo tracić dużo energii; możemy być dla siebie inspiracją albo zaprzeczać sobie czy wzajemnie się odrzucać; możemy być dla siebie obciążeniem lub też wspierać nasze dojrzewanie i nasz rozwój, dzielić się zrozumieniem pewnych rzeczy i sposobem patrzenia na świat. Przebywanie z drugim człowiekiem może dać wiele radości lub być tylko stratą czasu. Możemy sobie wzajemnie ułatwiać albo utrudniać życie. I wszystko to rzutuje nie tylko na tę właśnie chwilę, lecz oddziałuje przez dłuższy czas, przez resztę dnia, a bywa - że i przez całe życie. Któż to wie?

Towarzysze życia. Również książki mogą być z nami w podobny sposób i stać się towarzyszami naszego życia. Niektóre z nich pojawiają się w odpowiednim czasie, by pomóc naszym myślom na drodze, która jest przed nami, albo też wyprowadzić nas bezpiecznie ze ślepej uliczki. Również książki mogą trwonić nasz czas albo dostarczać radości. Niektóre książki są z nami przez całe nasze życie. Jednemu z moich przyjaciół od wielu lat towarzyszy "Gra szklanych paciorków" Hermana Hesse. Inny z kolei już po raz dziesiąty czyta powieść Fiodora Dostojewskiego "Idiotę"; czyta ją za każdym razem w inny nieco sposób i coraz lepiej rozumie siebie samego i cały otaczający go świat.

Moim towarzyszem już od dziesięcioleci jest Rafał z Księgi Tobiasza ze Starego Testamentu. Podobnie jak z żyjącymi ludźmi, ciągle prowadzę w myślach rozmowy z tą Księgą; rozmawiam z aniołem Rafałem, ze starszym Tobiaszem, z Anną, Sarą i z młodszym Tobiaszem. Ciągle odkrywam nowe wzorce w tym skomplikowanym układzie wielostronnych relacji. Kiedy kolejny raz biorę do ręki tę Księgę, nie mogę odnaleźć wielu rzeczy, które, jak sądziłam, są w niej obecne. Ale za to odkrywam inne rzeczy, jakby ich wcześniej nie było w tekście. Wpływ na to ma z pewnością wielość wersji tej Księgi. W niektórych wydaniach Biblii można jej szukać daremnie, w innych nazwana jest Księgą Tobiasza: zarówno syn, jak i ojciec noszą to samo imię: Tobiasz. Według jednej wersji Sara, na przykład, podchodzi do okna, by się modlić. Zaś w tym samym miejscu innego wydania Sara idzie na najwyższe piętro swojego domu, przez trzy dni i trzy noce nie je i nie pije, cały czas płacze i modli się. Obydwie postawy modlitewne - choć tak różne - są w tym przypadku zrozumiałe, ale każda z nich mówi coś innego o Sarze i jej zachowaniu w sytuacji kryzysowej.

Nie tylko różne wersje tekstu i przekłady, lecz także mój nastrój i moja sytuacja życiowa w momencie lektury każą mi każdorazowo inaczej spojrzeć na przedstawione w tej Księdze wydarzenia. Ale zawsze anioł Rafał i wszystkie postacie z tej historii stają się moimi towarzyszami i doradcami, zwłaszcza wtedy, gdy zastanawiam się, czym jest dobre towarzyszenie ludziom w podróży przez życie.

Obok niezbyt licznych opracowań i interpretacji czy rozważań duchowych pojawia się i moja książka o historii Tobiasza. Moim celem nie było przedstawienie psychologicznego czy historycznego komentarza. Chciałam raczej w świetle Księgi Tobiasza spojrzeć trzeźwym wzrokiem na moją historię wędrówki przez życie i niejako wpisać w tę biblijną historię własne doświadczenia.

Księga Tobiasza mówi o zwyczajnych codziennych sprawach; mówi też o procesie dojrzewania i uczenia się, o przemianie, o rozważnym traktowaniu sytuacji kryzysowych, o uzdrowieniu, o spotkaniu ze strachem i o doświadczeniu wiary. Możemy więc nie tylko czytać i przeżywać opisane zdarzenia, ale również wpleść je w nasze życie. Możemy te sytuacje przemyśleć albo o nich opowiedzieć innym osobom; możemy się niekiedy identyfikować z Rafałem jako towarzyszem podróży, a innym razem z Tobiaszem-synem, którego droga życiowa biegnie naprzód i rozszerza się, a kiedy indziej jeszcze z Tobiaszem-ojcem, z Sarą lub Anną, czyli z postaciami, które doświadczają uzdrowienia poprzez obdarowanie wolnością, poprzez otwartość na drugą osobę i poprzez przyjęcie daru.

Pragnęłabym podzielić się z czytelnikami tym, co odkryłam i zrozumiałam dzięki lekturze Księgi Tobiasza. Znalazłam w niej pomoc i wsparcie dla mojego towarzyszenia innym i dla mojej osobistej drogi. Znalazłam nowe zachęty i przestrogi, rozjaśniło mi się wiele rzeczy, a spotkanie z bohaterami Księgi dodało mi odwagi.

Utrata sensu

Kryzys życiowy i pragnienie śmierci

Gdy jako towarzysze na drodze życia chcemy naśladować Rafała i wgłębiamy się w wydarzenia opisane w biblijnej Księdze, od razu zauważamy, że w chwili, kiedy Rafał przyłącza się do starszego Tobiasza, do jego syna i do Sary, sytuacja jest wprost ekstremalna. My zaś odczuwamy wielki lęk na samą myśl, że powinniśmy być z człowiekiem, który przeżywa właśnie dramatyczny kryzys.

Może rozjaśniłoby się nam myślenie, gdybyśmy postawili siebie w takiej dramatycznej sytuacji i zastanowili się, czego my sami moglibyśmy wtedy oczekiwać od towarzysza lub anioła.

Wielu spośród nas, z pewnością więcej niż nam się wydaje, znalazło się w sytuacji, w której pojawia się myśl: "Mam już tego dość, nie chcę tak dłużej żyć". Ale mimo całej bezradności przewijało się wtedy jeszcze jedno pragnienie, silniejsze niż pragnienie śmierci: Oby znalazł się ktoś, kto by mnie wyciągnął z nieznośnego położenia, wyprowadził z ponurego zaułka, z bólu i z niespełnionej tęsknoty, ze strachu, że zawiodę oczekiwania innych, z poczucia klęski, z rozpaczy i bezsensu. Oby zjawił się ktoś taki i zabrał mnie z tego miejsca choćby na chwilę, i przynajmniej tam, gdzie byłoby widać coś poza ścianą, przed którą stoję.

Kiedy wspominamy ciężkie chwile, w których nie wiedzieliśmy, co począć z własnym życiem, bywa, że w ich tle rysuje się ktoś, kto pomógł nam wtedy stanąć na nogi, kto był z nami i nas podtrzymywał. Może nawet przeprowadził nas po niebezpiecznej grani, kierując naszą uwagę tam, gdzie czujemy się ważni, uświadamiając nam nasze własne siły albo po prostu zabierając nas na chwilę do swojego domu, byśmy tam doszli do siebie. Większość takich sytuacji "bez wyjścia" zakończyła się dobrze, a osoba dotknięta nieszczęściem nauczyła się iść dalej. Warto zbierać tego rodzaju doświadczenia i pamiętać, co zmieniło naszą sytuację na lepsze, kto był motorem zmiany i w jaki sposób działał. Niekiedy możemy przy tym nauczyć się czegoś od aniołów. I nie będą to rzeczy szczególnie skomplikowane czy niezwykłe, lecz proste i codzienne.

Dla anioła zawsze jest odpowiednia pora, żeby przyłączyć się do człowieka. Ale szczególnie wtedy, kiedy człowiek osiąga przysłowiowe dno, kiedy szamoce się w ponurym zaułku, kiedy wszystko wydaje mu się tak ciemne i beznadziejne, że nie chce już dłużej żyć albo co najmniej żyć w taki sposób. Dziwi nas to bardzo, jak oczywista, a równocześnie zaskakująca i nieprzewidywalna jest pomoc anioła Rafała. To, dzięki czemu jest dobrym towarzyszem, nie ma w sobie, jak zobaczymy, niczego spektakularnego ani nadludzkiego. Są to raczej całkiem zwyczajne ludzkie rzeczy. Aby je czynić, nie trzeba być "świętym" ani mieć dyplomu z psychologii, nie trzeba ukończyć kursu prowadzenia negocjacji. To wszystko nie jest nam konieczne, aby umieć wysłuchać drugiego człowieka, dodać mu odwagi, być przy nim - czyli nie uciec, gdy życie mu się komplikuje - i aby wzmocnić jego zaufanie i wiarę we własne siły. Postępowanie Rafała uczy nas, że można towarzyszyć innym nawet w trudnych sytuacjach w taki sposób, iż nie dostrzegają w nas "anioła". Pojawi się jednak w nich zaufanie i pewność - poczują się tak, jakby towarzyszył im anioł.

Przyjrzyjmy się więc początkowi tej historii. Starszy Tobiasz jest prawym człowiekiem; wbrew swojemu otoczeniu i wbrew panującym trendom dochowuje wierności religijnym tradycjom, również na wygnaniu, w diasporze. Jest człowiekiem sprawiedliwym, bogobojnym, miłosiernym i usłużnym, nawet gdy to wiele kosztuje. Ryzykuje własnym życiem, kiedy potajemnie grzebie swoich współwyznawców zamordowanych przez samowolny i nieobliczalny reżim, który chce jeszcze zbezcześcić ich ciała. W czasie Zielonych Świąt rezygnuje Tobiasz ze wspaniałej uczty i idzie pochować porzucone ciało swego rodaka. Nie potrafił ucztować, gdy wiedział, że gdzie indziej dzieje się krzywda. Po tym szlachetnym uczynku nie wszedł do domu, lecz położył się na podwórzu. Nad miejscem jego spoczynku znajdowało się gniazdo ptaków; ich ciepłe odchody spadły mu na oczy i utworzyły bielmo. Nie pomagały żadne lekarstwa i Tobiasz pozostał niewidomy.

Przesiaduje teraz w domu, skazany na bezczynność. Majątek Tobiasza topnieje pośród zmiennych kolei losu; i Tobiasz nie jest w stanie utrzymać rodziny. Sam całkowicie zależy od swej żony, Anny, bo to ona zarabia na życie. Bez reszty pogrąża się w ciemnościach; wszystko odbiera w czarnym kolorze, w dwojakim znaczeniu tego słowa. Nie jest w stanie wyobrazić sobie, że ktoś mógłby go czymś obdarować. Kiedy więc Anna, oprócz zarobionych pieniędzy, przynosi do domu jeszcze koźlątko, które dostała w dowód uznania za dobrą pracę, Tobiasz uważa, że z pewnością je ukradła. Tak bardzo jest zaślepiony.

Anna, którą mąż podejrzewa o kradzież, nie broni się, nie stawia oporu, tylko mówi z wielkim smutkiem: "Gdzie są teraz twoje ofiary, gdzie są twoje dobre uczynki. Teraz jest już wszystko o tobie wiadome!".

U Tobiasza, ugodzonego tym zdaniem, w jednej chwili rozpada się cały jego perfekcyjnie uporządkowany świat, ogarnia go smutek i zalewa się łzami. Dotychczas zawsze sądził, że Bóg i szczęście nie będą go opuszczać, jeżeli będzie zachowywał prawo i postępował uczciwie. Szczęście miało być nagrodą, a nieszczęście karą. Nie mógł sobie wyobrazić, że to, co otrzymujemy od Boga, nie jest zapłatą, ale darem. Nie mieści mu się w głowie, że Bóg mógłby stanąć po jego stronie i przyjąć go jako swoje dziecko, nawet gdyby nie trzymał się tak kurczowo tego, co podoba się Bogu. Zawsze, gdy mu się dobrze powodziło, widział w tym nagrodę za swoje dobre postępowanie. A teraz cały ten jego system legł w gruzach. W jaki sposób ma dalej żyć? Po co w ogóle jest jeszcze na tym świecie? W swoim życiu nie dostrzega już sensu i niczego nie pragnie bardziej niż śmierci.

Daleko od Tobiasza żyje młoda kobieta Sara. Również ona, w tym samym czasie, jest tak zrozpaczona, że chciałaby odebrać sobie życie. Powstrzymuje ją tylko myśl o rodzinie, na którą spadłyby drwiny sąsiadów. Ale pragnienie śmierci jest tak silne, że błaga Boga, aby wyzwolił ją od życia, w którym nie może dostrzec sensu. Już siedmiu mężom została dana za żonę, i każdy z nich ginął jeszcze przed nocą poślubną. Ludzie powiadali, że za sprawą demona. Sara stała się pośmiewiskiem całego miasta. Nazywano ją opętaną, a nawet jeszcze gorzej: morderczynią. Podobnie jak starszy Tobiasz, Sara żyła w przekonaniu, że jest zacną, cnotliwą i skromną kobietą, że stara się czynić tylko to, co dobre i sprawiedliwe. Z pewnością odczuwała też wielki lęk przed tym, co nieprzewidywalne i co nie poddaje siê kontroli; obawiała się bliskich kontaktów z ludźmi i sferą zmysłów. W ten sposób ograniczała przestrzeń swojej wolności i żywotności.

Jednak nawet w tej sytuacji bez wyjścia Sara zdaje się mieć mglisty obraz tego, co mogłoby stanowić przeciwwagę śmierci. Byłoby nią pojawienie się odpowiedniego narzeczonego.

Starszy Tobiasz i Sara przedstawiają Bogu w modlitwie całą swą rozpacz i bezsilność. Rzecz zaskakująca, oboje zaczynają modlitwę od uwielbienia Boga, Jego miłosierdzia, wierności i sprawiedliwości. Powierzają więc siebie Bożej opiece i Bożemu kierownictwu w tej chwili, w której śmierć wydaje im się jedynym rozwiązaniem, jedynym wybawieniem; powierzają się Bogu w momencie przytłaczającej ich beznadziei. Nie są już w stanie określić siebie ani własną mocą postępować sprawiedliwie; nie widzą już żadnej możliwości ukształtowania własnymi siłami udanego życia. Dlatego też powierzają się Bogu, Jego planom i Jego woli, wyrażając jednak przy tym głębokie pragnienie, żeby Bóg pozwolił im umrzeć. Widać więc, że poczucie niemocy i beznadziei nie ustępuje. Ale właśnie ta odrobina zaufania do Boga nie pozwala im całkowicie upaść, gdy nie mogą już znaleźć oparcia w swoich dotychczasowych strukturach życiowych.

Sara czeka, co się wydarzy, i również Tobiasz nie potrafi teraz własną mocą kształtować swojego życia. Przychodzi mu jednak zupełnie "przypadkowo" na myśl, że mógłby znaleźć wyjście przynajmniej z problemów finansowych. Dawno temu powierzył krewnemu z dalekiej Medii dużą sumę pieniędzy do przechowania. On sam, z powodu ślepoty, nie nadaje się do długiej podróży, ale mógłby przecież swojego syna wysłać po pieniądze.

Gdy przyjrzymy się biblijnej historii aż do tego punktu i zastanowimy się, w jaki sposób my sami moglibyśmy stać się dobrym towarzyszem albo aniołem dla ludzi w ekstremalnej sytuacji psychicznej - prawdopodobnie przerazi nas wtedy związana z tym odpowiedzialność, tym bardziej że uświadomimy sobie własną naszą bezsilność.

W takiej chwili najlepiej chyba zrobić to, co Sara i starszy Tobiasz: odczuć własną bezsilność i z pełnym zaufaniem powierzyć ją Temu, który jest Stwórcą i Wszechmocą, i do Niego należy ostatnie słowo. Trzeba prosić Go o pomoc i czekać, wiedząc, że ostateczna odpowiedzialność nie spoczywa na naszych ramionach. Nie przyniesie to niczego dobrego, jeśli uznamy, że to my musimy być tymi, którzy uporają się za innych z sytuacją bez wyjścia, i w związku z tym od razu przejmiemy odpowiedzialność za nich, żywiąc przekonanie, że naszym zadaniem jest zbawić świat (szczególnie to grozi zawodowym terapeutom). Takie podejście jest, z jednej strony, źródłem ciągłych niepowodzeń i poczucia, że nie sprostaliśmy zadaniu, że okazało się ono ponad nasze siły. Z drugiej zaś strony, świadczy o ukrytym w nas złudzeniu własnej wszechmocy. A przecież to nie my jesteśmy ostatecznie odpowiedzialni za los naszych bliźnich. Z pełnym zaufaniem możemy ich los powierzyć Stwórcy. On wszakże dość często działa nie bezpośrednio, lecz poprzez "drugie przyczyny", a pośród tychże "drugich przyczyn" może być i nam - jako towarzyszom - przyznana pewna rola do spełnienia.

Kiedy przypomina mi się sytuacja, w której ja sama znalazłam się na granicy własnej wytrzymałości i pragnęłam tylko śmierci - zawsze staje mi przed oczami człowiek, który wtedy okazał się dla mnie aniołem.

Było to czterdzieści lat temu. Leżałam wtedy w szpitalu tuż po operacji; sama widziałam siebie jak rumowisko, jak potrzaskane szkło. Zeszłam z mojej życiowej drogi, bo chciałam dokonać czegoś w sposób wyjątkowy. I poniosłam druzgocącą klęskę. Dopiero dzisiaj uświadamiam sobie, że znalazłam się w podobnym jak starszy Tobiasz niebezpieczeństwie: chcąc być wyjątkowo zacnym człowiekiem i czynić wszystko doskonale, zabrnęłam w ślepy zaułek własnej sprawiedliwości; i podobnie też jak Sara, oddaliłam się od życia. Z moim mniemaniem, że wszystko wiem lepiej od innych, zapędziłam się pod ścianę: zupełnie już nie wiedziałam, po co jestem na świecie i jaki jest sens mojego istnienia. Do tego jeszcze pewna nerwowa i zestresowana pielęgniarka powiedziała, że jestem uciążliwa i dodaję jej tylko pracy. Pomyślałam sobie, że skoro tak jest, to po raz ostatni zmusiłam moje otoczenie do zajmowania się mną: wkrótce wszyscy będą mieć ze mną spokój. Przytępiona jeszcze narkozą, zebrałam wszystkie siły i ruszyłam do windy, żeby wjechać na najwyższe piętro i poszukać tam okna. Dopadła mnie jednak właśnie ta pielęgniarka, której tak utrudniałam życie, zbeształa mnie, wepchnęła do łóżka i wywiozła na korytarz, żebym zawsze była pod czyimoe okiem. Wszyscy mogli mnie teraz oglądać: zabiegane pielęgniarki i sanitariusze, zapracowani lekarze i ludzie odwiedzający chorych. Po kilku godzinach zaczęła pracę druga zmiana. W nocy podeszła do mnie dyżurna pielęgniarka, usiadła na skraju mojego łóżka i zapytała mnie swoim miękkim szwabskim akcentem: "dlaczego płaczesz?". Kiedy, szlochając, wyjaśniałam jej, że do niczego się już nie nadaję na tym świecie i dlatego chcę umrzeć - ona nie zaczęła mi prawić morałów, do niczego nie chciała mnie przekonać i niczego nie chciała mi wybić z głowy; ona tylko mnie wysłuchała, a potem powiedziała krótko: "Możesz poczekać przynajmniej do rana, a potem zobaczysz. Dobrze?". Jej siwe zjeżone włosy, przyciśnięte pielęgniarskim czepkiem, pachniały trochę kuchnią, kluskami z cebulą: była to dla mnie mała porcja całkiem ziemskiej rzeczywistości. Pomyślałam: mam żyć jeszcze do rana - no dobrze, niech już tak będzie. Dlaczego mam skończyć dziś? dlaczego teraz? dlaczego? To była trudna, nierozwiązywalna zagadka, i moje myślenie zderzyło się z absurdem. Prawdopodobnie dzięki takiemu tajemniczemu odroczeniu sprawy, przesunięciu jej w czasie, znalazłam się, bez działania z mojej strony, na innym torze. Przestałam odczuwać rozpacz i panikę. Dlaczego właśnie teraz miałby być koniec ze mną? Czy nie byłoby to jak wyrwanie się z kina w środku filmu, tylko dlatego, że w danej chwili akcja wydawała się beznadziejna? Dlaczego nie miałabym tu pozostać, wiedząc, że koniec nadejdzie w swoim czasie?

Kiedy obudziłam się następnego ranka, nie było już mojej nocnej pielęgniarki. Nigdy więcej już jej nie widziałam.

Gdy po kilkudziesięciu latach spotykałam się jako terapeutka z ludźmi, którzy myśleli o samobójstwie, wtedy zawsze przypominałam sobie właśnie o tym czynniku, jakim jest odroczenie sprawy, przełożenie na później. Nie mówiłam: "Nie wolno pani (panu) tego robić. To jest etycznie, moralnie i religijnie nie do przyjęcia". Nie mówiłam też: "Nie ma pan (pani) do tego prawa". Prosiłam jedynie, żeby zawarli ze mną umowę, która będzie obowiązywać aż do zakończenia naszej współpracy. Powiedziałam również: "Jeśliby pan (pani) podjął decyzję o samobójstwie, proszę najpierw rozwiązać tę naszą umowę". Już samo zawarcie takiej umowy, która została jeszcze sporządzona na piśmie i przechowywana była w moim biurku - prowadziło we wszystkich znanych mi przypadkach do zmiany sposobu myślenia. Pewnego razu, kiedy nocą zadzwoniła do mnie pacjentka i powiedziała: "Chcę rozwiązać naszą umowę" - zapytałam ją: "Czy pozwoli pani, że wpadnę na chwilę". Zgodziła się. A potem zmieniła decyzję. Od tamtego zdarzenia upłynęły już dwa lata. Dzisiaj jej życie jest pełne i kolorowe.

Rozszerzanie czasu i przestrzeni to jedno z najważniejszych zadań towarzysza osoby pragnącej śmierci. Odcinek drogi zaczynający się w tym właśnie momencie, w którym pojawia się myśl, że życie jest już absolutnie nie do wytrzymania, może okazać się jednym z najważniejszych w procesie dojrzewania.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Jak być aniołem, czyli o towarzyszeniu innym
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.