Kiedy płaczą świerszcze

Kiedy płaczą świerszcze
Logo źródła: WAM Charles Martin / Wydawnictwo WAM

Prolog

Sprężynowe zawiasy ustąpiły, gdy uchyliłem drzwi, przerywając pojedynek dwóch kolibrów na podejściu przed werandą. Dźwięk ich skrzydeł pochłonęły gałęzie dereni nade mną i tam właśnie napotkałem wzrokiem poranek w postaci słonecznych smug przedzierających się przez nieboskłon. Chwilę wcześniej Bóg pomalował niebo połączeniem czerni oraz głębokiego błękitu, które rozmazał następnie wijącymi się kosmykami bawełny i rozpylił na to drobiny blasku, niektóre większe, inne mniejsze. Przechyliłem głowę, odkorkowując jak gdyby wzrok, i uznałem, że niebo wyglądało niczym gigantyczny granitowy kontuar, który odwrócony do góry nogami, zarysował krawędzie horyzontu. Może był tu również i Bóg, pijąc kawę? Z tą tylko różnicą, że On nie musiał czytać listu, który trzymałem w ręku. Wiedział już, co było w nim napisane.

Pode mną rozciągała się rzeka Tallulah, łącząc się łagodnie z jeziorem Burton głębią przezroczystej, nieporuszonej zieleni, nietkniętej dziobami dawnych łodzi oraz motorówek Jet Ski, które miały przeciąć jej skórę i zrolować ku brzegom punktualnie o siódmej zero jeden. Niedługo Bóg pośle w górę, a jednocześnie i na zachód, słońce, gdzie zaświeci ono żarem i gdzie, zanim nastanie południe, blask od wody stanie się bolesny i malowniczy.

DEON.PL POLECA

Zszedłem z werandy na tyłach domu, z listem zaciśniętym w dłoni, stąpając boso po kamiennych stopniach prowadzących na nabrzeże. Poszedłem wzdłuż przepierzenia, czując chłód mgły wędrujący po moich nogach oraz twarzy, i wspiąłem się po schodkach na taras hangaru dla łodzi. Wślizgnąłem się do hamaka zwrócony twarzą w kierunku południa, spoglądając przez lewe kolano na jezioro. Wsunąłem palec w niewielkie mosiężne kółko przymocowane do końca krótkiej linki i pociągnąłem delikatnie, kołysząc.

Jeżeli Bóg był tutaj, popijając kawę, musiała to być Jego druga filiżanka, ponieważ zdążył już przetrzeć niebo. Pozostały tylko smugi.

Emma powiedziała mi kiedyś, że są ludzie, którzy spędzają całe swoje życie, próbując Go wyprzedzić, dotrzeć być może gdzieś, gdzie Go jeszcze nie było. Problem polega na tym, mówiła, że przez całe życie poszukują i spieszą się, ale gdziekolwiek zdołają dotrzeć, okazuje się, że On już tam był.

Wsłuchiwałem się w ciszę i wiedziałem, że ona długo nie potrwa. Za godzinę jezioro zaniesie się śmiechem dzieciaków w dmuchanych kołach, nastolatków w Ski Nautique'ach i emerytów w pontonach. Oni wszyscy zastępują gęś kanadyjską i leszcza podążających za - wykonanym o poranku przez jakiegoś miłośnika ptaków - łańcuszkiem z okruchów chleba, który rozciągał się w poprzek jeziora niczym żółta brukowana droga z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Zanim nadejdzie późne popołudnie, na setkach nabrzeży wybiegających w jezioro rozetli się węgiel drzewny i rozniesie zapach hot dogów, hamburgerów, wędzonych ostryg i pikantnych kiełbasek. A na podwórkach i podjazdach, które wszystkie pochylone są ku tafli wody niczym wnętrze gigantycznej misy do sałatki, ludziska w każdym wieku zsuwać się będą na przydomowych zjeżdżalniach, rzucać podkowy pod konarami drzew, sączyć tuż nad brzegiem miętowe drinki i koktajl margarita oraz majtać nogami zwisającymi z tarasów drugiego piętra swoich hangarów dla łodzi. Do dziewiątej prawie każdy gospodarz w okolicach jeziora zdąży roztoczyć nad nim przez godzinę parasol eksplozji, rozświetlając wodę deszczem czerwonych, błękitnych i zielonych rozbłysków. Rodzice będą zadzierać głowy; dzieci chichotać i gaworzyć, psy szczekać i napierać na swoje łańcuchy, żłobiąc bruzdy w korze drzew, do których zostaną przywiązane; koty czmychną w poszukiwaniu kryjówki, weterani będą rozpamiętywać, a kochankowie chwycą się za ręce i wślizgną bezgłośnie do zatoczek, kryjąc swoją nagość pod bezpieczną powierzchnią wody. I zabrzmi symfonia wolności.

Dzisiaj był Dzień Niepodległości.

Inaczej niż reszta miasta Clayton, w stanie Georgia, nie przygotowałem sztucznych ogni, żadnych hot dogów i planów rozświetlenia nieba. Moje nabrzeże miało pozostać pogrążone w ciszy i ciemnościach, grill zimny, pokryty sadzą, starym popiołem i pajęczynami. Dla mnie wolność była czymś odległym. Niczym znana mi kiedyś woń, której nie byłem już w stanie zlokalizować. Gdybym mógł, przespałbym cały dzień jak współczesny Rip van Winkle, obudził się jutro i skreślił kolejną datę na kalendarzu. Ale sen, tak jak i uczucie wolności, pojawiał się rzadko i pozbawiony był głębi. Raczej krótkie epizody. Dwie do trzech godzin w najlepszym razie.

Leżałem na hamaku, sam na sam z kawą i pożółkłymi wspomnieniami. Oparłem sobie kubek na piersi i trzymałem pomarszczoną, nieotwartą kopertę. Za mną mgła unosiła się znad wody, skręcając w miniaturowe leje, które obracały się wolno jak tańczące duchy, przenikając ku górze poprzez zwisające gałęzie dereni oraz skrzydła kolibrów i rozpływając się jakieś trzydzieści stóp wyżej.

Jej odręczne pismo na kopercie informowało mnie, kiedy mam przeczytać znajdujący się w środku list. Gdybym tak zrobił, wypadłoby to dwa lata temu. Nie zrobiłem tego wówczas i nie zamierzałem zrobić dzisiaj. Może nie mogłem. Trudno jest słuchać słów, które są ostatnie, gdy wiemy na pewno, że już ich więcej nie usłyszymy. A ja miałem tę pewność. stąd, że rocznice przychodziły i przemijały, podczas gdy ja nadal tkwiłem w tym miejscu poza czasem i przestrzenią. Nawet świerszcze ucichły.

Położyłem dłoń na liście, przyciskając go do piersi, prostując rogi koperty jak małe papierowe skrzydełka. Gorzki ich substytut.

Naokoło ludzie siedzieli w bujanych fotelach, sączyli miętowe drinki i prowadzili gorące dyskusje na temat tego, jaka dokładnie jest najlepsza pora dnia nad jeziorem. O brzasku cienie padają przed nami, wyciągając się, aby dosięgnąć nadchodzącego dnia. W południe stajemy na naszych cieniach, pochwyceni gdzieś pomiędzy tym, co było, i tym, co będzie. O zmierzchu cienie padają za nami i zakrywają nasze ślady. Moje doświadczenie mówi mi, że ci, którzy wybierają zmierzch, zazwyczaj mają coś do ukrycia.

 

Rozdział 1

Jak na swój wiek była dość drobna. Mogła mieć sześć, może nawet siedem lat, lecz nie wyglądała na więcej niż cztery lub pięć. Zawadiackie serce zamknięte w ciele porcelanowej figurki. Ubrana w krótką, żółtą sukienkę, żółte podkolanówki, białe pantofle i słomkowy kapelusz przewiązany żółtą wstążką, która opadała z tyłu aż do bioder. Blada i szczupła, podrygiwała niczym skrzyżowanie Eloise z hotelu Plaza i Tygryska z Kubusia Puchatka. Stała pośrodku miasta, przy północno-zachodnim rogu ulic Main i Savannah, wydzierając się wniebogłosy: "Lemoniaaaaaaada! Lemoniaaaaaada po pięćdziesiąt centów!". Wpatrywała się w przechodniów, którzy nadchodzili chodnikiem, lecz nikt nie chciał się zatrzymać. Wyciągając szyję, wspinała się na palce z dłońmi złożonymi w trąbkę. "Lemoniaaaada, Lemoniaaaaada, po pięćdziesiąt centów!".

Stragan z lemoniadą był solidny, choć sprawiał wrażenie skleconego kiedyś w pośpiechu i nieco już nadgryzionego zębem czasu. Cztery drewniane nogi i połowa płyty pilśniowej stanowiły rodzaj lady. Z tyłu, wsparty na dwumetrowych drzewcach, znajdował się baner, przybity do drugiej połowy sklejki. Na pomalowanej żółtą farbą powierzchni duże drukowane litery tworzyły napis: LEMONIADA - 50 CENTÓW - DOLEWKA GRATIS. Centralnym punktem całego kramu nie była jednak lada, baner, żółta chłodziarka z lemoniadą ani nawet sama mała sprzedawczyni, lecz ustawiony pod blatem ławy, w połowie jej długości, plastikowy pojemnik. Wysunięta nieco do przodu dwudziestolitrowa pusta butla na wodę - jej własna studnia życzeń, do której całe miasto wrzucało dodatkowe banknoty niczym bezgłośne czułe słówka.

Przystanąłem, przyglądając się pewnej starszej pani z koronkową przeciwsłoneczną parasolką, która przeszła na drugą stronę ulicy i wrzuciła dwie ćwierćdolarówki do styropianowego naczynia na ladzie.

- Dziękuję ci, Annie - szepnęła i odebrała napełniony po brzegi kubek z wyciągniętych rąk dziewczynki.

- Bardzo proszę, panno Blakely. ładna parasolka.

Delikatny podmuch wiatru zatrzepotał żółtymi wstążkami spoczywającymi na plecach dziewczynki i poniósł jej czysty, niewinny głos wzdłuż chodnika.

Panna Blakely upiła ostrożnie łyk i zapytała:

- No i jak się czujesz, dziecko?

Dziewczynka spojrzała na nią spod swojego kapelusza.

- Całkiem nieźle, p'sze pani.

Panna Blakely odstawiła kubek, a dziewczynka znowu odwróciła się w kierunku nadchodzących przechodniów. "Le-moniaaaaaada! Lemoniaaaaada, po pięćdziesiąt centów!". Jej południowy akcent stanowił mieszaninę miękkości i lekkiej chrypki. Z domieszką dziewczęczości przykuwał uwagę niczym sztuczne ognie w święto 4 Lipca.

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że gdy panna Blakely odstawiła już swój kubek, skinęła głową i wrzuciła do stojącej obok dziewczynki plastikowej butli coś, co wyglądało na dwudziestodolarowy banknot.

To dopiero musiała być lemoniada.

To dziecko było niczym jednoosobowa maszyna do robienia pieniędzy. Liczba banknotów w naczyniu rosła, ale najwyraźniej nikt się nie martwił, że się ulotnią, a już najmniej sama dziewczynka. Poza reklamującym lemoniadę banerem nie można było się dopatrzyć żadnej informacji, która wyjaśniałaby, o co chodzi. Widocznie nie było takiej potrzeby. To typowe dla małych miasteczek. Wszyscy wszystko wiedzą. Wszyscy, ma się rozumieć, poza mną.

Wcześniej tego samego ranka Charlie - mój sąsiad z drugiego brzegu niewielkiej zatoki oraz niegdysiejszy szwagier - i ja polerowaliśmy mahoniowy pokład i żeliwne kratownice pewnej Greavette rocznik 1947, gdy skończył się papier ścierny grubości 220 oraz lakier. Rzuciliśmy monetą i przegrałem. Pojechałem zatem do miasta, podczas gdy Charlie zarzucił wędkę w tylnej części doku, pogwizdując na roznegliżowane panienki mijające go z wrzaskiem na swoich kolorowych skuterach wodnych. Charlie nie kwapił się, jak zwykle, aby pojechać, ale z upodobania do rywalizacji nalegał na losowanie. I przegrałem.

Dzisiejsza przejażdżka różniła się od innych z powodu pory dnia. Rzadko wpadam do miasta rano, zwłaszcza gdy tak wielu ludzi tłoczy się na chodnikach w drodze do pracy i z powrotem. Szczerze mówiąc, w ogóle unikam miasta. Krążę dookoła, odwiedzając co parę miesięcy sklepy spożywcze i składy narzędziowe w okolicznych miasteczkach. Jestem kimś, kto regularnie bywa wszędzie i nigdzie zarazem.

Gdy już tu przyjeżdżam, to zwykle po południu, na kwadrans przed zamknięciem sklepu, ubrany po miejscowemu w znoszony kombinezon i baseballówkę z logo jakiejś firmy produkującej narzędzia elektryczne lub sprzęt rolniczy. Parkuję od zaplecza, naciągam daszek, stawiam kołnierz i wbijam wzrok w podłogę. Wślizguję się do środka, biorę co trzeba i wynoszę się, wtapiając się w tło i rozpływając w powietrzu. Charlie nazywa to zakupami ukradkiem. Ja nazywam to przetrwaniem.

 

Mike Hammermill, emerytowany fabrykant z Macon, wynajął mnie i Charliego, abyśmy przygotowali mu jego Greavette rocznik 1947 na dziesiątą doroczną Paradę Zabytkowych i Klasycznych Łodzi na jeziorze Burton, która odbywać się miała za miesiąc. To był już nasz trzeci start w ciągu ostatnich lat i jeżeli chcieliśmy pokonać chłopaków z zakładów Blue Ridge Boat, nie mogliśmy żałować papieru ściernego. Pracowaliśmy na Greavette od prawie dziesięciu miesięcy i praca miała się już ku końcowi, musieliśmy jednak jeszcze zamontować pas rozrządu do napędu turbinowego i pokryć pokład oraz kratownice ośmioma warstwami lakieru, zanim łódź mogła brać udział w paradzie.

Z zaschniętym gardłem, wiedziony ciekawością, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Wrzuciłem pięćdziesiąt centów do kubka. Dziewczyna wcisnęła małym palcem spust chłodziarki, aż pobielały jej kostki. Drżącą od wysiłku dłonią nalała mi kubek świeżo wyciśniętej lemoniady pełnej fragmentów cytryny i cukru.

- Dziękuję - powiedziałem.

- Mam na imię Annie - odezwała się dziewczynka, dygając z gracją polnego kwiecia i wypatrując pod daszkiem czapki mojego spojrzenia. - Annie Stephens.

Przełożyłem kubek do drugiej ręki i prężąc się, zadeklamowałem.

- Dzięki ci wielkie za takową ulgę. Okropnie to zimne, aż mi cierpko w sercu.

Zaśmiała się:

- Sam to wymyśliłeś?

- Nie - pokręciłem głową. - Pewien facet o nazwisku Szekspir. To fragment historii, którą kiedyś napisał, pod tytułem Hamlet.

Gdy większość moich kolegów ekscytowała się serialem Waltonowie albo Policjantami z Hawajów, ja spędziłem dużą część swojego dzieciństwa na czytaniu. Nadal nie mam telewizora. Mnóstwo umarłych pisarzy nieustannie sączy mi do głowy swoje szepty.

Uniosłem nieco daszek czapki i wyciągnąłem rękę.

- Reese. Nazywam się Reese.

Słońce znajdowało się za moimi plecami, wspinając się coraz wyżej po nieboskłonie i ogrzewając powietrze. Mój rozciągnięty na chodniku cień chronił przed słonecznym blaskiem wzrok Annie, która po chwili zadumy odezwała się:

- Reese to dobre imię.

Jakiś człowiek przemknął obok, niosąc dwie papierowe torby z zakupami. Odwróciła się w jego kierunku i wrzasnęła tak głośno, że można ją było pewnie usłyszeć trzy przecznice dalej:

- Lemoniaaaada! Skinął głową.

- Dzień dobry, Annie. Zaraz wracam. Odwróciła się do mnie.

- To jest pan Potter. Pracuje w tamtym miejscu - wskazała. - Lubi swoją lemoniadę z dodatkowym cukrem, ale nie jest taki jak niektórzy moi klienci. Przydałoby im się więcej cukru, bo słodcy to oni nie są.

Zaśmiała się z własnego żartu.

- A ty tutaj tak codziennie? - spytałem w przerwie pomiędzy drobnymi łykami. Jedną z rzeczy, których nauczyłem się w szkole, kiedyś podczas tych długich nocy, to wiedza, że jeśli zadać wystarczająco dużo właściwych pytań, tego typu pytań, które krążą wokół tematu, nie zmierzając od razu do celu, ludzie dają nam zazwyczaj to, czego oczekiwaliśmy. Pod warunkiem że się wie, o co pytać, kiedy o to zapytać i co najważniejsze, jak rozpocząć taką rozmowę od serca.

- Poza niedzielami, gdy Cici wybiera z pojemnika żywą przynętę dla klientów sklepu wędkarskiego Butcha. Bo w pozostałe sześć dni pracuję w tamtym sklepie.

Wskazała w kierunku magazynu z narzędziami, gdzie za kasą - odwrócona do nas plecami - stała jakaś kobieta o tlenionych blond włosach. Jej palce ślizgały się po guzikach kasy, wystukując czyjś rachunek. Nie musiała się odwracać, aby na nas patrzeć, spoglądając w półtorametrowe lustro zawieszone nad ladą, dzięki któremu była w stanie obserwować wszystko, co działo się wokół straganu Annie.

- Cici? - zapytałem.

Uśmiechnęła się i ponownie wskazała na sklep.

- Cici to moja ciocia. Ona i moja mama były siostrami, ale mama nigdy nie włożyłaby ręki pomiędzy dżdżownice albo do pijawek - zauważyła mój pusty kubek, nalała mi drugi i kontynuowała: - Jestem tu zatem przez większość czasu przedpołudniami aż do lunchu. Potem idę na górę, pooglądam sobie telewizję i zdrzemnę się trochę. A ty? Czym się zajmujesz?

Zareagowałem tak jak zwykle, mówiąc prawdę i nieprawdę zarazem. Gdy usta mówiły "pracuję przy łodziach", umysł odpływał w inne rejony: Bo gdybym swoją zewnętrzną postacią zdradził coś z tego, co kłębi się w sercu / To równie dobrze mógłbym samemu rzucić się na żer gołębiom. Nie jestem, kim jestem.

Przymrużyła oczy, a jej wzrok wędrował gdzieś ponad moją głową. Oddech Annie był ciężki, chrapliwy od wydzieliny, przytłoczony uporczywym kaszlem, który starała się ukryć i powstrzymywać. Gdy skończyła mówić, cofnęła się i wyczuwając stopą brzeg chodnika, usiadła na rozkładanym krześle turystycznym ustawionym za straganem. Splotła dłonie i oddychała, a wiatr rozwiewał jej żółte wstążki, które tańczyły wokół kapelusza.

Obserwowałem jej klatkę piersiową, unoszącą się i opadającą. Zza dekoltu sukienki wystawała długa na dwa centymetry nitka blizny ze śladami szwów. Nie starsza niż roczna, kończyła się tuż pod niewielką fiolką na tabletki, zwisającą na łańcuszku zawieszonym na szyi. Wiedziałem, co to były za pigułki.

Trąciłem lewą stopą dwudziestolitrowy pojemnik na wodę.

- Na co ta butla?

Musnęła palcami swój dekolt, ukazując dalsze dwa centymetry blizny. Ludzie mijali nas, przechodząc chodnikiem, ale Annie wyglądała już na zmęczoną i nie tak chętną do rozmowy. Jakiś siwowłosy gentleman pojawił się w drzwiach agencji pośrednictwa nieruchomości znajdującej się nieopodal, zbliżył do straganu i nacisnął guzik chłodziarki.

- Dzień dobry, Annie.

Wrzucił dolara do kubka stojącego na ladzie i drugiego do plastikowej butli przy moich nogach.

- Witam, panie Oskar - powiedziała na wpół ściszonym głosem. - Dziękuję. Do zobaczenia jutro.

Końcami palców dotknął jej kolana.

- Do zobaczenia jutro, serduszko.

Spojrzała na mnie i na niego, gdy oddalał się chodnikiem.

- Każdego nazywa serduszko.

Włożyłem do kubka pięćdziesiąt centów, a gdy nie patrzyła, dodatkowo banknot dwudziestodolarowy.

Przez ostatnie osiemnaście lat, a może dłużej, noszę po kieszeniach, i za paskiem, mnóstwo różnych rzeczy. Mosiężną zapalniczkę Zippo, chociaż nigdy nie paliłem, dwa scyzoryki z zapasowymi ostrzami, zestaw igieł i nici krawieckich oraz latarkę. Parę lat temu znalazła się tam jeszcze jedna rzecz.

Skinęła na moją latarkę.

Charles Martin, Kiedy płaczą świerszcze, Wydawnictwo WAM 2008

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kiedy płaczą świerszcze
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.