Legenda głosi, że monety jakie otrzymał Judasz za wydanie Jezusa mają magiczną moc. Ten, kto je posiada ma ogromne powodzenie.
Ostatni z zachowanych do naszych czasów Judaszowych srebrników trafia w ręce chłopca, który z wujostwem podróżuje po Turcji. Wszystko zaczyna się komplikować, a egzotyczna podróż na Wschód przemienia się nieoczekiwanie w pełną niebezpieczeństw ucieczkę na Zachód…
Człowiek wędrujący drogą nie miał już imienia.
Wymazał je z pamięci tak, jak zacierał wszelki ślad swej tułaczki. Pragnął być cieniem, niczym więcej, rzucanym po traktach przez pielgrzymów. Albo milczącym pątnikiem, posuwającym się naprzód o lasce, która kiedyś służyła za włócznię.
Ten człowiek przed laty był wojownikiem. Co noc budził się dręczony koszmarem i wodził wokół oczami z trwogą, wypatrując czegoś, co mogło się czaić w ciemnościach. Także za dnia nierzadko oglądał się za siebie zalękniony, czy ktoś go przypadkiem nie śledzi. Bał się, że odbiorą mu to, co zdobył złodziejskim fortelem.
Bo człowiek ów był także rabusiem.
Mijał mu właśnie kolejny dzień samotnej włóczęgi, którą podjął dawno temu, marząc o powrocie do domu. Wszyscy jego wspólnicy zginęli. Jedni w pojedynkach, innych zgubiła żądza łatwego łupu.
Nie mógł po drodze rozpalać ognisk. Musiał unikać ludzi z obawy, że ktoś go rozpozna. Odzienie jego stanowiły łachmany, a zapuszczona z konieczności broda upodabniała go do niewiernych, z którymi toczył potyczki.
Kiedyś miał wiarę.
Dzisiaj nie był już niczego pewien. Wszystko, w co jeszcze wierzył, targał ukryte pod łachmanami: maleńką srebrną szkatułkę. Choć taka mała, niewiarygodnie ciążyła, a przecież niczego w niej nie było. Nigdy nikomu jej nie pokazywał. Sam lękał się patrzeć na nią zbyt długo, tak jakby w jej zadziwiającym wnętrzu znajdowała się jakaś ciemna tajemnica, groźna a nęcąca zarazem niczym niezgłębiona studnia.
Człowiek o zapomnianym imieniu poczuł pragnienie.
Zmęczyły go przebyte odległości. Do tego pomylił drogę. Zaczął podejrzewać, że w jakiś przedziwny sposób to szkatułka prowadzi go na manowce. Zamiast prostym szlakiem, wiedzie go przez odludną dolinę, gdzie nawet wichry nie ośmielają się zapędzać. Tylko gigantyczne, milczące szczyty skał sterczą jedne przy drugich, niczym pnie martwych drzew.
Zbliżył się do skalnej kolumny. Nie zdołałoby jej objąć dziesięciu mężczyzn, gdyby otoczyli ją kołem. Powierzchnia zryta była wiatrem i deszczem.
Człowiek zauważył zarys schodów. Wykute ręką ludzką pozostałości stopni prowadziły w górę.
Przyglądał im się zadziwiony.
Któż mógłby zamieszkiwać te posępne ostańce?
Zdecydował się wdrapać na szczyt. Właśnie zachodziło słońce i ostatnim promieniem omiotło postać wędrowca, wczepioną w twardy żleb. Palce już po omacku zaciskały się w wąskich szczelinach. Srebrna szkatułka wpijała się między żebra wychudzonego ciała.
Gdy dotarł na wierzchołek, znalazł w ciemnościach wejście. Przed nim rozwarła się grota. Coś na kształt komnaty. W powietrzu wyczuł znajomy zapach. Niebawem go rozpoznał. Pochodził od szczątków jakiegoś człowieka, przycupniętego w kącie.
Szczątki należały do kogoś, kto nie żył od setek lat i kto z niewyjaśnionych przyczyn wybrał śmierć tu, na górze, pozbawiając się kontaktu z ziemią.
Wzeszedł księżyc.
Człowiek bez imienia usadowił się obok pustelnika i wyciągnął spod płaszcza szkatułkę.
Położył ją ostrożnie przed sobą.
Potem powoli zaczęły nachodzić go wspomnienia...
Rozdział I
Dom i szałas na drzewie
Janek mieszkał na wsi. W domu, który jego rodzice przerobili na pensjonat. Dom nie posiadał nazwy, ale wszyscy w okolicy znali go jako „Czerwony”, chociaż z tym akurat kolorem nie miał nic wspólnego. Była to stara mleczarnia otoczona lasami i rozległymi łąkami, które tata Janka obsadził winoroślą. Mama chłopca, uchodząca za wzór dobrych manier, z wdziękiem zarządzała pokojami gości. Janek zaś, gdy tylko miał wolne lub nie grał na boisku z kolegami, uwielbiał błądzić wśród pól w poszukiwaniu przygód.
Był osobnikiem wiecznie zajętym, nieustannie znajdującym sobie coś do roboty. W towarzystwie dorosłych udawał onieśmielonego i zachowywał rezerwę. Doskonale wiedział, że w ten sposób uniknie niepotrzebnych pytań. W kręgu zaufanych przyjaciół brylował inteligencją i sprytem, z niektórymi dzielił zainteresowania, innym imponował niezwykłymi pomysłami.
Dziewczyn raczej nie lubił. Uważał je za głupie i bezużyteczne; może poza kilkoma wyjątkami nie spodziewał się z ich strony niczego dobrego. Wydawało mu się, że wszystkie przypominają kuzynkę Zuzannę: zarozumiałą w szkole i nieznośną w domu.
Kończył właśnie jedenaście lat. Próbował przetrwać w szkole, płatając innym figle, zdobywając gole na meczach piłki nożnej. Kiedy nie można było wyżyć się na podwórku, chłonął książki przygodowe z przycupniętym u nóg psem Meksykiem. Jeśli kogoś nie cierpiał, to starszych wiekiem chłopaków, którzy pędzili samochodami lub szaleli na skuterach, doświadczając rzeczy dla Janka jeszcze niedostępnych, a bardzo pożądanych w przyszłości.
Posiadał inne niż przeważająca część rówieśników pasje. Nie bawiło go wystawanie na rynku sąsiedniego miasteczka i jałowa gadanina. Wolał spędzać popołudnia na przeobrażaniu starego migdałowca w niezrównaną kryjówkę. Drzewo rosło na wzgórzu i wydawało się idealne do potajemnych spisków i konspiracyjnych działań.
Mijały jesienne miesiące - najlepsze ze względu na spadające liście, które mogły posłużyć do uszczelnienia konstrukcji szałasu. Janek badał je z zapałem i znawstwem.
Wcześniej, w lecie, rozczochrany i wysmarowany błotem, w kurtce myśliwskiej dziadka sięgającej mu do kolan, włóczył się z Meksykiem po polach w poszukiwaniu wspaniałego drzewa - okazu. Znalazł je w końcu na szczycie wzgórza. Tam, gdzie wicher wiejący z czterech stron świata wyrywał z rąk lekkie przedmioty i pozwalał im frunąć, dokądkolwiek chciały. Całą zimę chłopiec spędził na opracowywaniu planów. Z pierwszym promieniem słońca w nowym roku wdrapał się na migdałowiec, zaprosiwszy wpierw do współpracy kilku kolegów. Zniesiono deski, gwoździe i młotki. Obserwowała ich z ziemi zdumiona kuzynka Zuzanna – gruba, powolna, nudna i natrętna.
Trwało to kilka miesięcy. Zuzannę z dnia na dzień ogarniał coraz większy podziw dla pomysłowości kuzyna i mistrzostwa jego dzieła, choć ten, niewprawny jeszcze, często ranił sobie palce.
W krótkim czasie na wierzchołku drzewa migdałowego wyrósł piękny domek. Zaciszne wnętrze stanowiło doskonałą osłonę przed wiatrem.
Gdy budowa została zakończona, Zuzanna zawołała z dołu:
– Daj mi wejść do środka!
Janek, siedząc na podłodze zbitej z desek i dumając nad projektem ścianek bocznych, które wieńczyłyby całość, zignorował kuzynkę. Aż do czasu, gdy jej wrzaski stały się nie do zniesienia.
Wtedy wychylił głowę z kryjówki. Zuzanna szukała czegoś w trawie i co chwila znikała w krzakach jałowców. Ostre kolce przyczepiały się jej do spodni.
– Właź! – zakomenderował. – Złap się tej gałęzi, podciągnij w górę, rozhuśtaj się tak, by dosięgnąć dwu następnych powyżej, oprzyj plecy o pień drzewa i zawieś się na drzwiach! Ja cię wciągnę do środka.
Dziewczynka zaczęła próbować, lecz skutki były opłakane.
- Zaczekaj! - krzyknął Janek.
Przywiązał do gałęzi linę i spuścił na dół. Potem wskazał ją kuzynce. Gdy znalazła się w szałasie, podniósł stołek, gęsto nabijany ostrymi ćwiekami, i z impetem postawił go przed nosem Zuzanny, bez cienia wątpliwości, czy chatka wytrzyma ten wstrząs, czy też nie. Przed chwilą obmyślał właśnie innowacyjne rozwiązania techniczne i teraz, wykonawszy kilka zwinnych susów, zeskoczył na ziemię.
- Pomóż mi zejść! - błagała kuzynka uwięziona na drzewie.
- Nie mam czasu!
- To co ja zrobię?!
- Wymyśl coś sama.
- Ale nie umiem!
- To się naucz - poradził z nieskrywaną radością. I oddalił się. Z pewnością pusta głowa Zuzanny zyska sporo czasu na rozmyślania. Może dojrzeje w niej jakiś pomysł?... Przekonał się o tym dość szybko, bo po chwili powietrze zadrżało od jej przeraźliwego wrzasku...
Mama Janka, Ginewra, nie poświęcała zbytniej uwagi jego kuzynce, która od czasu do czasu przychodziła odrabiać lekcje z jej synem. Za to, przeciwnie, własnego potomka miała na oku aż nadto. Była osobą bardzo wyczuloną na punkcie przepisów i formalności, lecz absolutnie pozbawioną talentów wychowawczych. O wiele większą inwencję wykazywała w dziedzinie upiększania domu. Przebywała właśnie w salonie, gdzie przygotowywała się do przyjęcia swojej siostry Julianny, gdy nagle zelektryzowały ją krzyki dochodzące z podwórka. Nie sposób było ich zignorować. Wyraźnie wzywały na pomoc kogoś dorosłego. Ginewra wyszła z domu, kierując się rozpaczliwym wołaniem, które poprowadziłoby ją do celu, nawet gdyby miała zamknięte oczy. Źródło wrzasków siedziało nieszczęśliwe na wierzchołku wyniosłego migdałowca.
Kobieta dostrzegła z dołu wychyloną z szałasu rozdziawioną buzię. W tej twarzy widać było tylko drgające spazmatycznie migdałki. Na jednej z gałęzi, zawinięta wokół pnia, zwieszała się ku ziemi gruba lina.
– Co tu robisz?! – zirytowała się Ginewra, zdominowawszy płaczkę siłą głosu, który nie wróżył współczucia. Zuzanna zachlipała, z nagła zmieszana.
– Nie, nie... nie po... nie potrafi ę stąd zejść!!! – wybełkotała i natychmiast, zdając sobie sprawę z grozy, jaką wywoływała w niej obecna sytuacja, znów rozdziawiła usta, gotowa do łkań.
– Gdzie jest Janek?
– Pomógł mi wejść i uciekł!
„A ki diabeł kazał wyleźć tej grubasce na wierzchołek?” – przyszło na myśl Ginewrze. Z trudem opanowując gniew, zapytała:
– Jak udało się Jankowi uciec?
– Chwycił się liny.
– Więc do zejścia służy tylko lina?
– Ychy... yyy...
– A jak ty dostałaś się na górę?
– Pod drzewem stała skrzynia, a potem Janek mnie wepchnął i...
- O, skaranie boskie!
Znów ta słodka zemsta, którą wymyślił ten nicpoń, jej syn! Próbowała go zawołać, lecz i tak doskonale wiedziała, że to na nic się zda. Dla dobra rodziny zaczęła rozważać sytuację.
- Chwila cierpliwości, Zuzanno. Przyniosę skrzynię pod drzewo. Potem podam ci linę. Wychylisz się z szałasu, usiądziesz na podłodze, a ja cię złapię za nogi. Możesz trzymać się liny, jeśli chcesz.
Szkoda gadać. Zbyt wiele wskazówek jak na jeden raz. Ginewra potrzebowała świętego spokoju.
- Zuzanno, połóż się na brzuchu! - rozkazała kategorycznym tonem.
Dziewczynka spojrzała na nią swoimi ładnymi szarymi oczami. Wyzierała z nich bezmierna naiwność. Posłusznie uczyniła kilka ruchów. Dno chatki zachwiało się niebezpiecznie. Natychmiast otworzyła usta gotowe do krzyku.
Słońce łagodnie podgrzewało ziemię. Tymczasem wrzaski wzmagały się, tworząc irytujący kontrast ze spokojem natury. Nawet wiatr ucichł jakby przestraszony. W obliczu tak przykrego położenia, Ginewra poczuła nagle solidarność ze swoim niesfornym dzieckiem.
Spojrzała zniecierpliwiona na zegarek.
- Słuchaj, spodziewam się gości. Albo schodzisz teraz, albo zejdziesz sama!
Odczekała kilka minut, po czym gwałtownie się odwróciła. W drodze do domu natknęła się na syna zajętego holowaniem desek.
- Cześć, Janek - pozdrowiła go. - Jak ci się udał dzień?
– Dobrze – padła odpowiedź.
Oboje nie zważali na hałas, jaki wciąż czyniła z czubka drzewa Zuzanna.
– Niedługo przyjedzie ciocia Julianna. Wiem, że chce z tobą porozmawiać.
– Świetnie! – ucieszył się chłopiec, a w oczach zadrgały mu iskierki. Rzucił deski na ziemię. – W takim razie lecę się przebrać!
Gdyby w tym momencie Ginewra wiedziała, co się święci, uniosłaby w górę brwi.
Zazwyczaj Janek umykał przed rodzicami jak przed szarańczą.
Albo przepadłszy w gąszczu, kazał im daremnie błądzić między drzewami.
– Po co idzie się przebrać? – zastanawiała się na głos stropiona. Dla takiej osoby jak ona, przyzwyczajonej do tego, że od lat nic się nie zmienia, właśnie zaczynały się dziać rzeczy nader osobliwe...
Ciro Cabala, Przeklęta moneta, Wydawnictwo WAM 2009
Skomentuj artykuł