Sandały rybaka

Sandały rybaka
Sandały rybaka Wydawnictwo WAM
Logo źródła: WAM Morrist West / Wydawnictwo WAM

Kirył I, pierwszy nie-Włoch od czterech i pół wieku, zasiada na tronie Piotrowym. Jako człowiek zza żelaznej kurtyny, obcy dla świata Zachodniego, ma prowadzić Kościół i stawić czoła trudnym wyzwaniom współczesnych czasów. Na początek zmienia oblicze Państwa Watykańskiego. Kuria jest wobec niego nieufna...

Powieść Sandały rybaka to prorocza wizja pontyfikatu słowiańskiego papieża. Została napisana 15 lat przed wyborem Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Natychmiast stała się bestsellerem i doczekała się adaptacji filmowej. Film pod tym samym tytułem (wersja polska: Trzewiki rybaka) w reż. Michaela Andersona, z Anthonym Quinnem w roli głównej, Laurencem Olivierem i Johnem Geilgudem, nominowany był do Złotego Globu i Oscara.

 

Papież umarł. Kamerling już to ogłosił. Główny ceremoniarz, notariusze i grono lekarzy własnymi podpisami potwierdzili jego odejście do wieczności. Zniszczono pierścień Rybaka, połamano pieczęcie. W całym mieście rozdzwoniły się dzwony. Papieskie ciało oddano balsamistom, by wkrótce mogło przyjąć formę odpowiednią dla obiektu czci ze strony wiernych. Teraz leżało w kaplicy Sykstyńskiej w otoczeniu białych świec, pod sklepieniem ozdobionym freskami Sądu Ostatecznego Michała Anioła, a Gwardia Szlachecka trzymała przy nim straż.

Papież nie żyje. Nazajutrz przyjdą po zwłoki księża z bazyliki, by je wystawić na widok publiczny w kaplicy Najświętszego Sakramentu. Na trzeci dzień zostanie pochowany, w szatach pontyfikalnych, w mitrze na głowie, z purpurową zasłoną na twarzy, okryty czerwoną kapą podbitą gronostajami, która ochroni go od panującego w krypcie chłodu. Do trumny włożą medale, które ustanowił, oraz wybite za jego pontyfikatu monety, dla umożliwienia identyfikacji zwłok tym, którzy być może odkopią je za tysiąc lat. Ciało spocznie w trzech trumnach: cyprysowej, ołowianej – która uchroni je przed wilgocią – opatrzonej papieskim herbem i potwierdzeniem zgonu, i wreszcie trzeciej, wykonanej z wiązu, aby przynajmniej mógł wyglądać jak inni ludzie, którzy w ostatnią drogę wyruszają w drewnianej skrzyni.

Papież nie żyje. Będą się zań modlić jak za wszystkich innych zmarłych: Nie pozywaj na sąd swojego sługi, o Panie, wybaw go od śmierci wiecznej... Potem zniosą go do sklepionej krypty pod głównym ołtarzem, gdzie być może – ale tylko być może – jego prochy zmieszają się z prochami świętego Piotra. Krypta zostanie zamurowana, opatrzona marmurową tabliczką z wyrytym nazwiskiem, tytułem i datą przyjścia na świat oraz zejścia zeń.

Papież nie żyje. Będą go opłakiwać przez dziewięć dni podczas uroczystych mszy i dziewięciokrotnie udzielą mu odpuszczenia win – czego, będąc większym od innych za życia, może odczuwać większą potrzebę po śmierci.

A potem o nim zapomną, bo Stolica Apostolska pusta, życie Kościoła zamarło, a Wszechmocny został bez namiestnika na tej niespokojnej planecie.

Stolica Apostolska pusta. Kardynałowie Świętego Kolegium objęli kuratelą urząd Rybaka, ale brak im władzy, by go sprawować, gdyż władza ta nie w nich spoczywa, lecz w Chrystusie, i nie sposób jej przejąć inaczej niż drogą legalnego przekazania po prawomocnym wyborze.

Stolica Apostolska pusta. Wybito więc dwa medale: jeden z parasolem nad skrzyżowanymi kluczami, dla kamerlinga – jako znak, oczywisty nawet dla największych ignorantów, że na tronie Piotrowym nie zasiada obecnie osoba doń uprawniona oraz że wszystko, cokolwiek się teraz dzieje, ma charakter przejściowy. Drugi medal wybito dla marszałka konklawe, którego zadaniem będzie zgromadzenie kardynałów i zamknięcie ich na klucz do chwili wyboru nowego papieża.

Każda wybita teraz moneta, każda pieczęć nosi napis se-de vacante – w którym nawet nieznający łaciny domyślą się znaczenia: „kiedy tron wakuje”. Ten sam znak zdobić będzie pierwszą stronę watykańskiej gazety przeciętą ponadto czarnym żałobnym pasem, do chwili rozpoczęcia nowego pontyfikatu.

Na progu watykańskiego biura prasowego koczują reprezentanci wszystkich agencji informacyjnych, z każdego zaś zakątka globu zjeżdżają się starcy przygięci wiekiem bądź niemocą, by przywdziać książęcy szkarłat i zasiadłszy w konklawe, dać światu nowego papieża.

Przybyli już: Carlin ze Stanów Zjednoczonych, Rahamani z Syrii, Hsien z Chin, Hanna z Australii. Są już Brazylijczyk Councha i Portugalczyk da Costa, a także Morand z Paryża, Lavigne z Brukseli, Lambertini z Wenecji i Brandon z Londynu. Jest jeden Polak, dwóch Niemców i jakiś Ukrainiec, którego nikt nie zna, bo choć zmarły papież dawno już mianował go in pectore, nazwisko jego zostało ogłoszone zaledwie przed kilkoma dniami. W sumie było ich osiemdziesięciu pięciu; najstarszy miał lat dziewięćdziesiąt dwa, najmłodszy – ówże Ukrainiec – pięćdziesiąt. Każdy z kardynałów przybywających do miasta zaczynał od przedstawienia zarówno własnej osoby, jak i listów uwierzytelniających wytwornemu kardynałowi kamerlingowi Valerio Rinaldiemu.

Rinaldi witał wszystkich uściskiem szczupłej dłoni i uśmiechem pełnym łagodnej ironii. Od każdego uczestnika konklawe przyjmował przysięgę – iż rozumie on i zobowiązuje się rygorystycznie przestrzegać zasad wyboru papieża ustanowionych konstytucją apostolską z roku 1945; że pod karą ekskomuniki zachowa tajemnicę wyborów; że oddany­mi przez siebie głosami nie będzie służył interesom żadnej władzy świeckiej; że w przypadku zostania wybranym nie zrzeknie się żadnego z doczesnych uprawnień Stolicy Apostolskiej, uważanych za niezbędne dla jej niezależności.

Nikt z przybyłych kardynałów nie odmówił złożenia przysięgi, jednak obdarzony poczuciem humoru Rinaldi wielokrotnie się zastanawiał nad samą koniecznością jej stosowania, no, chyba że Kościół poważnie powątpiewał w cnoty swoich książąt... Starych ludzi łatwo zranić. Dlatego też szkicując poszczególne punkty przysięgi, Valerio Rinaldi kładł delikatny nacisk na zalecenie konstytucji apostolskiej, by całość procedur związanych z wyborem papieża postępowała w atmosferze rozwagi, miłości i wyjątkowego spokoju.

Ostrożność kamerlinga nie była w tej materii nieuzasadniona. Dzieje wyboru papieży bywały burzliwe, a nawet – zdarzało się – przyjmowały formę poważnej awantury. Kiedy w czwartym wieku papieżem obrano Hiszpana Damazego, doszło do masakr w rzymskich kościołach. Leon V został wtrącony do więzienia, poddany torturom i zamordowany przez konsula Teofilakta, wskutek czego przez niemal całe stulecie Kościołem kierowały marionetki wprawiane w ruch przez kobiety z rodu Teofilaktów: Teodorę i Marozję. Natomiast podczas konklawe odbywanego w roku 1623 ośmiu kardynałów i ich czterdziestu urzędników zmarło na malarię; nawet przy wyborze świętego papieża – Piusa X – nie obyło się bez przykrych scen i grubiańskich słów.

Tak czy inaczej – konkludował Rinaldi, zachowując jednakowoż, jako człowiek rozumny, tę konkluzję dla siebie – najpewniej było jednak nie ufać zbytnio niecierpliwym charakterom i naznaczonej frustracją próżności starszych panów. Myśl ta przypomniała kamerlingowi o czekającym go zadaniu zakwaterowania i wyżywienia osiemdziesięciu pięciu honorowych gości, wraz z ich personelem, do momentu zakończenia wyborów. Niektórzy, jak się wydawało, będą zmuszeni zająć kwatery Gwardii Szwajcarskiej. Nikogo nie można ulokować zbyt daleko od łazienki i toalety, wszystkim za to należy zapewnić choćby minimalną obsługę ze strony kucharzy, fryzjerów, lekarzy, lokajów, bagażowych, sekretarzy, kelnerów, stolarzy, hydraulików, strażaków (gdyby na przykład któryś z hierarchów ze zmęczenia przysnął z cygarem w dłoni!). Gdyby zaś (Boże broń!) któryś z kardynałów znalazł się w więzieniu czy w stanie oskarżenia, należy go doprowadzić na konklawe i umożliwić wypełnianie obowiązków pod strażą.

 

Tym razem jednak nikt nie siedział w więzieniu – z wyjątkiem jugosłowiańskiego kardynała Krizanica, ale jego uwięziono za wiarę, więc była to zupełnie inna sprawa – a zmarły papież prowadził administrację nad wyraz sprawnie, stąd kardynał Valerio Rinaldi miewał chwile wolnego czasu na spotkanie z kolegą, kardynałem Leone, prefektem Świętego Oficjum, a zarazem dziekanem Świętego Kolegium. Leone pasował do swego nazwiska – z powodu siwej lwiej grzywy i warkliwego charakteru. Był rzymianinem w każdym calu i zatwardziałym konserwatystą. Rzym stanowił dlań samo centrum świata, a centralizm – doktrynę niemal tak niezmienną jak dogmat o Trójcy Świętej czy pochodzeniu Ducha Świętego. Z nosem jak orli dziób i obwisłym podbródkiem przypominał senatora żywcem wyjętego z czasów Oktawiana Augusta, a jego wyblakłe oczy spoglądały na świat z chłodną dezaprobatą.

Wszelka innowacja była dlań pierwszym krokiem w kierunku herezji, zasiadał więc w Świętym Oficjum na kształt posiwiałego psa łańcuchowego, któremu na pierwszy nieznajomy dźwięk w interpretacji doktryny bądź w jej praktykowaniu jeży się sierść na karku. Jeden z jego francuskich kolegów powiedział kiedyś równie dowcipnie co nielitościwie, że „od Leonego pachnie stosem”. Prawdą jednak było, że Leone raczej włoży w ogień własną rękę, niż złoży nią podpis pod najmniejszym choćby odchyleniem od ortodoksji.

Rinaldi szanował go, choć nigdy nie był w stanie go polubić, stąd też ich stosunki ograniczały się do zawodowych uprzejmości. Tego wieczoru jednak stary lew wydawał się być w łagodniejszym niż zazwyczaj nastroju, wręcz – nastrojony do rozmowy. W jego wyblakłych oczach palił się ogień chwilowego rozbawienia.

– Mam osiemdziesiąt dwa lata, przyjacielu, i pochowałem trzech papieży. Zaczynam się czuć samotny.

– Jeśli tym razem nie wybierzemy młodszego – odparł łagodnie Rinaldi – będziesz miał okazję pochować czwartego.

Leone rzucił mu szybkie spojrzenie spod dużych krzaczastych brwi.

– A cóż to ma znaczyć?

Rinaldi wzruszył ramionami i rozłożył swe piękne dłonie typowo rzymskim gestem.

– Tylko to, co słyszysz. Wszyscy jesteśmy za starzy. Nie ma pośród nas więcej niż pół tuzina takich, którzy mogą ofiarować Kościołowi to, czego najbardziej w tej chwili potrzebuje: osobowości, zdecydowanej polityki oraz czasu i trwania na urzędzie, by ta polityka mogła wydać owoce.

– Uważasz się za jednego z tej szóstki?

Rinaldi uśmiechnął się z ironią.

– Sam wiesz, że się nie uważam. Kiedy wybierzemy nowego papieża, ktokolwiek by się nim okazał, poproszę go, by przyjął moją rezygnację i pozwolił mi wrócić do domu. Piętnaście lat zajęło mi urządzanie ogrodu; chciałbym móc choć przez chwilę się nim nacieszyć.

– Sądzisz, że mogą wybrać mnie? – wypalił Leone prosto z mostu.

– Mam nadzieję, że nie – odrzekł Rinaldi.

Leone odrzucił w tył swą imponującą grzywę i zaśmiał się.

– Nie bój się. Sam wiem, że nie mam szans. Potrzeba kogoś całkiem odmiennego; kogoś... – zawahał się na chwilę, szukając odpowiedniego zwrotu – obdarzonego współczuciem dla tłumów; kogoś, kto dostrzegłby w nich, jak to widział Chrystus, owce pozbawione pasterza. Ja nie jestem tego rodzaju człowiekiem. Niestety...

Leone podźwignął swe masywne ciało z fotela i podszedł do dużego stołu, na którym pośród stosów książek stał zabytkowy globus. Obrócił go lekko, tak iż co chwila inny kraj błyskał w padającej nań plamie światła.

– Spójrz na to, przyjacielu. Świat – nasza winnica! Kiedyś go kolonizowaliśmy w imię Chrystusa. Nie zawsze sprawiedliwie, nie zawsze mądrze, ale był w tym krzyż i sakramenty. Jakkolwiek człowiek żył, czy to w purpurze, czy w łańcuchach, zawsze miał szansę umrzeć jako dziecko Boże. A teraz...? Teraz wszędzie jesteśmy w odwrocie. Straciliśmy Chiny, Azję i całą Ruś. Wkrótce odpadnie Afryka, a po niej Ameryka Południowa. Wiesz o tym. I ja o tym wiem. To jest właśnie skala naszej porażki: to, że przez te wszystkie lata tkwiliśmy w Rzymie i bezczynnie patrzyliśmy, jak się to wszystko dzieje – Leone zatrzymał globus niepewną ręką i odwrócił ku gościowi twarz, na której malowało się nowe pytanie.

– Gdybyś mógł jeszcze raz przeżyć życie, Rinaldi, co byś z nim zrobił?

Rinaldi spojrzał nań z tym swoim chłodnym, ironicznym uśmiechem, który dodawał mu tyle uroku.

– Sądzę, że prawdopodobnie powtórzyłbym je dokładnie tak samo. Nie żebym był ze wszystkiego, co zrobiłem, specjalnie dumny, ale to akurat jedyne rzeczy, które mi się naprawdę udają. Udaje mi się dobrze dogadywać z ludźmi, bo nigdy nie byłem zdolny do głębszych uczuć w stosunku do nich. Dzięki temu, jak mi się wydaje, jestem dobrym dyplomatą. Nie lubię się kłócić, a jeszcze mniej – emocjonalnie się angażować. Cenię sobie prywatność i lubię prowadzić badania. Dlatego jestem dobrym kanonistą, niezgorszym historykiem i kompetentnym lingwistą. Nigdy nie byłem zbyt żarliwy. Ktoś złośliwy mógłby mnie nazwać zimną rybą. Dzięki temu jednak bez specjalnego wysiłku zdobyłem reputację człowieka umiejącego się zachować w każdych okolicznościach... W sumie miałem bardzo zadowalające życie, zadowalające mnie samego, rzecz jasna. A jak to zapisują anielscy kronikarze, to już inna sprawa...

– Nie zaniżaj własnej wartości, stary – rzekł kwaśno Leone. – Zrobiłeś o wiele więcej i o wiele lepiej, niż chcesz się przyznać.

– Potrzebuję czasu i refleksji, by sobie uporządkować duszę – powiedział cicho Rinaldi. – Mogę liczyć na twoją pomoc w sprawie mojej rezygnacji?

– Oczywiście.

– Dziękuję. A teraz niech inkwizytor sam odpowie na swoje pytanie. Co ty byś zrobił, gdybyś tak mógł zacząć wszystko od nowa?

– Często się nad tym zastanawiałem – odparł ciężko Leone. – Jeślibym się nie ożenił (a mam wrażenie, że to mogłoby mnie uczynić bardziej ludzkim), chciałbym być wiejskim proboszczem, któremu wystarcza tyle teologii, by mógł słuchać spowiedzi, i tyle łaciny, by przebrnąć przez formuły mszalne i sakramentalne. Ale chciałbym mieć serce zdolne poznać, co ściska innych ludzi za flaki, dlaczego płaczą w poduszkę po nocach. W letnie wieczory siadywałbym sobie przed kościołem, czytał brewiarz i rozmawiał o pogodzie i zbiorach, i uczyłbym się szlachetnie postępować względem biednych, prostych i nieszczęśliwych... Wiesz, kim jestem teraz? Chodzącą encyklopedią dogmatów i teologicznych sporów. Potrafię wyczuć błąd szybciej od każdego dominikanina. I co to znaczy? Nic. Kto się przejmuje teologią oprócz teologów? Jesteśmy niezbędni, ale mniej ważni, niż się nam wydaje. Kościół to Chrystus – Chrystus i jego lud. A ludzie nie chcą wiedzieć nic ponad to, czy Bóg istnieje, czy nie, jaki jest Jego stosunek do nich i jak mogą do Niego powrócić, gdy zbłądzą.

– To wielkie pytania – odrzekł łagodnie Rinaldi – na które nie odpowie umysł mały czy prymitywny.

 

Leone potrząsnął z uporem swą lwią grzywą.

– Dla ludzi sprowadzają się one do najprostszych spraw! Dlaczego mam nie pożądać żony bliźniego swego? Kto dokona pomsty mnie zabronionej? Kogo obchodzę, gdy jestem zmęczony i chory albo samotnie umieram w swojej izdebce? Na każde z tych pytań mogę im dać teologiczną odpowiedź. Komu jednak mają wierzyć, jeśli nie człowiekowi, któremu te odpowiedzi wypływają wprost z serca, którego ciało zdobią blizny po ich konsekwencjach? Gdzie są tacy ludzie? Czy znajdzie się choć jeden taki pośród nas, noszących czerwone kapelusze? Ech... – ponura twarz kardynała zadrgała uśmiechem zakłopotania, ręce rozrzucił na boki w udawanej rozpaczy. – Jesteśmy, jacy jesteśmy; Bóg musi wziąć połowę odpowiedzialności nawet za teologów!... A teraz ty mi powiedz, skąd weźmiemy takiego papieża, jakiego byśmy chcieli?

– Tym razem – rzucił Rinaldi lakonicznie – powinniśmy go wybrać dla wiernych, nie dla samych siebie.

– Na konklawe będzie nas osiemdziesięciu pięciu. Ilu się zgodzi co do tego, co jest najlepsze dla wiernych?

Rinaldi spuścił wzrok na koniuszki swych starannie wypielęgnowanych palców i powiedział miękko:

– Jeśli im go najpierw pokażemy, być może uda nam się skłonić ich do zgody.

Leone odpowiedział równie szybko, co stanowczo:

– Najpierw musiałbyś pokazać go mnie!

– A gdybyś ty się na niego zgodził?

– Wtedy to już byłaby całkiem inna sprawa – odrzekł Leone beznamiętnie. – Ilu znajdzie się naszych braci, którzy myślą podobnie jak my?

Pytanie było delikatniejsze, niż się wydawało, i obaj to wiedzieli. Tu wszak leżała cała nabrzmiała kwestia wyboru papieża, cały paradoks papiestwa. Człowiek, który nosił na palcu pierścień Rybaka, był Wikariuszem Chrystusa, Namiestnikiem Wszechmogącego. Dzierżył uniwersalną władzę duchową. Był sługą sług Bożych, nawet tych, którzy go nie uznawali.

Z drugiej zaś strony był biskupem Rzymu, metropolitą Italii. Rzymianie, na podstawie historycznej tradycji, rościli sobie pretensje do pierwszeństwa przy jego osobie i w kwestii jego posługi. Liczyli na niego w kwestii zatrudnienia, ruchu turystycznego i wspierania ich gospodarki watykańskimi inwestycjami, a także konserwacji ich zabytków i utrzymania narodowych przywilejów. Jego dwór był z natury włoski: Włosi stanowili przytłaczającą większość mieszkańców Watykanu i jego administracji. Wystarczyłoby, aby papież nie potrafił traktować ich z zażyłością, mówić w ich własnym języku – natychmiast wystawiłby się na pewny cel pałacowych intryg i wszelkiego rodzaju walki stronnictw.

Niegdyś rzymski punkt widzenia miał w sobie szczególną uniwersalność. Geniusz starożytnego imperium wciąż przenikał miasto, a wspomnienie Pax Romana jeszcze nie zniknęło z europejskiej świadomości. Ale ów duch powoli się rozwiewał. Cesarski Rzym nigdy nie podporządkował sobie Rusi ani Azji, a łacinnicy, którzy podbili Amerykę Południową, przynieśli tam nie pokój, ale miecz. Anglia zbuntowała się dawno temu, podobnie jak wcześniej zbuntowała się przeciwko panowaniu rzymskich legionów. Istniały więc solidne argumenty przemawiające za innym, niewłoskim następstwem papieskiego tronu – choć nie mniej przekonująco rysowała się przyczyna opinii, iż nie-Włoch może stać się marionetką w rękach swych sekretarzy albo paść ofiarą ich talentu do intryg.

Nieprzerwana ciągłość Kościoła stanowiła artykuł wiary, ale przypadki jego małostkowości i zepsucia, jak również zagrożeń, jakie ściągały nań szaleństwa jego członków, należały do kanonów historii. A ileż było miejsca dla cynizmu. Cynikom jednak nieustannie mieszała szyki przedziwna zdolność Kościoła i papiestwa do samoodnowy. Cynicy mieli na to własne wytłumaczenie. Wierni natomiast przypisywali ją działaniu Ducha Świętego. Jakkolwiek by jednak patrzeć, w oczy rzucała się niepokojąca tajemnica: w jaki sposób z chaosu historii wyłoniło się tak konsekwentne trwanie przy dogmatach albo dlaczego wszechwiedzący Bóg wybrał tak łatwo szwankujące narzędzie do odciśnięcia swego piętna na umysłach własnych stworzeń?

Stąd też każde konklawe rozpoczynało się inwokacją do Parakleta. W dniu zamknięcia uczestników w kaplicy Sykstyńskiej Rinaldi powiódł swoich staruszków oraz ich personel do Bazyliki Świętego Piotra, gdzie Leone odziany w szkarłatny ornat odprawił w asyście diakonów i subdiakonów mszę do Ducha Świętego. Obserwując, jak obciążony misternie zdobioną szatą celebrans z mozołem przedziera się przez rytuał ofiary, Rinaldi poczuł przypływ współczucia, po czym jego umysł rozjaśnił błysk zrozumienia.

Wszyscy zebrani tu przywódcy Kościoła jechali na tym samym wózku – i on sam między nimi. Wszyscy umrą bezpotomnie, jako mężczyźni, którzy „uczynili się eunuchami dla miłości Boga”. Dawno temu wszyscy poświęcili się – mniej lub bardziej szczerze – służbie ukrytemu Bogu i krzewieniu niedającej się udowodnić tajemnicy. W doczesnym wymiarze Kościoła doszli do zaszczytów, większych pewnie, niż mogliby osiągnąć w stanie świeckim, ale wszyscy bez wyjątku dźwigali to samo brzemię wieku: osłabienia możliwości, samotności towarzyszącej wysokiej pozycji, obawy przed obrachunkiem, w którym mogli okazać się niewypłacalnymi dłużnikami.

Pomyślał o fortelu, który zaplanowali wespół z kardynałem Leone: aby przedstawić kandydata nieznanego większości głosujących i promować jego kandydaturę, nie łamiąc konstytucji apostolskiej, której przysięgli przestrzegać. Zastanawiał się, czy to aby nie arogancka próba przechytrzenia Opatrzności, której właśnie wzywali. Ale skoro Bóg zdecydował – jak uczy wiara – używać człowieka w charakterze wolnego narzędzia do realizacji swoich planów, jak inaczej miałby on działać? Nie mógłby wszak pozwolić, by tak doniosłym wydarzeniem jak wybór papieża rządził przypadek. Wszystkiemu – modlitewnemu przygotowaniu, przemyślanemu działaniu, a potem akceptacji i posłuszeństwu – musiała towarzyszyć roztropność. Ale jakkolwiek roztropnie by planował, nie mógł wyzwolić się od przedziwnego uczucia, że niezbyt ostrożnie, i będąc przy tym niezbyt czystym, stąpa po świętej ziemi.

Gorąco, drganie płomieni świec, śpiew chóru i hipnotyczne tempo ceremonii sprawiły, że nagle poczuł ogarniającą go senność, omiótł więc szybkim, ukradkowym spojrzeniem swoich kolegów, aby sprawdzić, czy też któryś nie zauważył, jak przed chwilą głowa opadła mu na piersi.

Siedzieli po obu stronach prezbiterium, jak bliźniacze chóry archanielskie, ze złotymi krzyżami na piersiach, błyskając książęcymi pierścieniami na splecionych palcach, z twarzami pobrużdżonymi wiekiem i doświadczeniem władzy.

Był tam Rahamani z Antiochii, z hiszpańską bródką, i jasnymi, na poły mistycznymi oczyma ukrytymi pod parą krzaczastych brwi. Był też Benedetti, krągły jak kluska, z różowymi policzkami i włosami jak wata cukrowa, szef Banku Watykańskiego. Obok niego zasiadał Potocki z Polski, z charakterystycznym wysokim czołem, lekko wykrzywionymi ustami i mądrym, przenikliwym spojrzeniem. Japończyka Tatsue wystarczyłoby przybrać w szafranową szatę, by wyglądał jak buddyjski mnich. Wygnany z Chin Hsien siedział pomiędzy czarnoskórym Ragambwe z Kenii a Pallenbergiem, wychudzonym ascetą z Monachium.

 

Przenikliwe spojrzenie Rinaldiego przesuwało się wzdłuż stalli, przywołując z pamięci zalety i wady zasiadających w nich mężczyzn i przymierzając do każdego miano papa-bile, czyli „godnego pozycji papieża”. Teoretycznie mógł nim zostać każdy członek konklawe, w praktyce jednak nadawali się do tego bardzo nieliczni.

Dla niektórych barierę stanowił wiek. Innym przeszkadzał temperament bądź reputacja. Istotną kwestią była również narodowość. Nie dałoby się wszak wybrać Amerykanina, nie pogłębiając dodatkowo istniejącego podziału między Wschodem a Zachodem. Murzyn na stolcu papieskim mógł stanowić spektakularny symbol dla młodych, zrodzonych z rewolucji państw, a Japończyk – dostarczyć użytecznego powiązania Europy z Azją. Ale książęta Kościoła byli ludźmi wiekowymi i równie nieufnymi wobec spektakularnych gestów, co świadomi historycznych zaszłości. Papież z Niemiec mógł zrazić do siebie wszystkich, którzy ucierpieli w wyniku drugiej wojny światowej. Francuz mógł przywołać wspomnienia niewoli awiniońskiej czy rewolucji francuskiej. W sytuacji istnienia systemów dyktatorskich w Hiszpanii i Portugalii wybór papieża z Półwyspu Iberyjskiego byłby dyplomatyczną niezręcznością. Gonfalone z Mediolanu cieszył się opinią świętego, ale coraz bardziej upodabniał się do pustelnika i natychmiast pojawiała się wątpliwość co do jego stosowności do tak publicznego stanowiska. Leone był autokratą, który łatwo pomyli ogień fanatyzmu z płomieniem litości.

Lektor czytał fragment z Dziejów Apostolskich: ...Wtedy Piotr przemówił w dłuższym wywodzie: Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby, ale w każdym narodzie miły jest mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie... On nam rozkazał ogłosić ludowi i dać świadectwo, że Bóg ustanowił Go sędzią żywych i umarłych. Chór śpiewał Veni Sancte Spiritus... Przybądź, Duchu Święty, i napełnij serca swoich wiernych... Potem Leone począł swym mocnym, twardym głosem czytać Ewangelię przewidzianą na dzień konklawe: ...Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto nie wchodzi do owczarni przez bramę, ale wdziera się inną drogą, ten jest złodziejem i rozbójnikiem. Kto jednak wchodzi przez bramę, jest pasterzem owiec.... Rinaldi opuścił głowę i ukrywszy twarz w dłoniach, modlił się, by popierany przezeń kandydat okazał się prawdziwym pasterzem owiec i by konklawe mogło obdarzyć go laską pasterską i Pierścieniem Rybaka.

Po mszy celebrans udał się do zakrystii, by zdjąć szaty liturgiczne, a kardynałowie rozsiedli się wygodniej w stallach. Niektórzy coś szeptali do sąsiadów, kilku wciąż kiwało się w półśnie, a jeden ukradkiem zażył tabaki. Dalsza część ceremonii była formalnością, co obiecywało solenną nudę. Jeden z nich wygłosi po łacinie mowę, w której jeszcze raz podkreśli wagę wyboru, jakiego mają dokonać, oraz ich moralny obowiązek dopełnienia tego w sposób spokojny i uczciwy. Wedle starego zwyczaju wybierano do tego kardynała władającego najczystszą łaciną, tym razem jednak kamerling zarządził inaczej.

Szmer zdziwienia rozszedł się po całym zgromadzeniu, gdy ujrzało ono, jak Rinaldi opuszcza swe miejsce i rusza ku dalekiemu końcowi stalli po lewej stronie ołtarza, by podawszy dłoń wysokiemu, szczupłemu kardynałowi, poprowadzić go do pulpitu. Kiedy ten stanął wyprostowany w pełnym świetle lamp, spostrzegli, że jest spośród nich najmłodszy. Miał czarne włosy, czarną kwadratową brodę, a przez jego lewy policzek biegła długa, sina blizna. Na piersi, oprócz krzyża, nosił pektorał z bizantyjską ikoną Madonny z Dzieciątkiem. Żegnając się, uczynił znak krzyża od prawej do lewej strony sposobem prawosławnym, a gdy zaczął mówić, z jego ust popłynęła nie łacina, lecz czysta i melodyjna mowa toskańska. Siedzący po przeciwnej stronie nawy Leone posłał Rinaldiemu ponury uśmiech aprobaty, poczym obaj, podobnie zresztą jak pozostali kardynałowie, skupili się na prostych słowach nieznajomego.

– Nazywam się Kirył Łakota i jestem najpóźniej mianowanym i najmniej ważnym członkiem tego Świętego Kolegium. Mówię dziś do was na prośbę naszego brata, kardynała kamerlinga. Większości z was jestem nieznany, ponieważ ostatnie siedemnaście lat spędziłem w więzieniu. Jeżeli mogę się cieszyć w waszym gronie jakimiś prawami czy jakimkolwiek zaufaniem, niech jego podstawą będzie to, że mówię w imieniu zagubionych, tych którzy kroczą ciemną doliną. To dla nich, nie dla samych siebie, spotykamy się na konklawe; dla nich, nie dla samych siebie, musimy wybrać papieża. Pierwszy, który piastował tę godność, kroczył ramię w ramię z Chrystusem i na wzór Mistrza został ukrzyżowany. Najlepiej służą Kościołowi i jego wiernym ci, którzy są najbliżej Chrystusa i Jego ludu; ci, którzy są obrazem Chrystusa. W naszych rękach, bracia, spoczywa władza; jeszcze większą władzę wkładamy w ręce tego, którego wybierzemy. Ale używać naszej władzy musimy jak słudzy, nie jak panowie. Musimy pamiętać o tym, że jesteśmy tym, kim jesteśmy – księżmi, biskupami, pasterzami – z racji poświęcenia się Chrystusowej owczarni. Wszystko, co posiadamy, włącznie z koszulami na naszych grzbietach, pochodzi z ich datków. Cała materialna struktura Kościoła została zbudowana – kamień po kamieniu, jedna złota ofiara po drugiej – z potu wiernych, którzy powierzyli to wszystko naszemu włodarstwu. To oni wykształcili nas, abyśmy mogli nauczać ich samych oraz ich dzieci. Oni uniżają się przed naszym kapłaństwem jak przed Boskim Kapłaństwem Chrystusa. To dla nich sprawujemy władzę sakramentalną i ofiarniczą, dane nam w akcie namaszczenia i włożenia rąk. Jeżeli w naszym przekonaniu służymy jakiejkolwiek innej sprawie, jesteśmy zdrajcami. Nie wymaga się od nas zgody, co będzie najlepsze dla Kościoła, tylko pełnego miłości i pokory namysłu i wreszcie ofiarowania naszego posłuszeństwa temu, kogo wybierze większość. Wymaga się od nas szybkiego działania, aby Kościół nie pozostawał zbyt długo bez głowy. W tym wszystkim musimy być – zgodnie ze słowami, którymi określi się nowy Ojciec Święty – sługami sług Bożych. Powierzmy się w tych decydujących chwilach na kształt ochoczych narzędzi Jego rękom. Amen.

Wszystko zostało powiedziane tak prosto, że można było to uznać za zwykłe zadośćuczynienie zwyczajowi, jednak mówca z twarzą naznaczoną blizną, silnym głosem i wymowną gestykulacją zakrzywionych palców przydał swym słowom niespodziewanej siły wyrazu. Zapadła długa cisza, podczas której kaznodzieja wyszedł zza pulpitu i wrócił na swe miejsce w stallach. Leone z aprobatą kiwał swą lwią głową, Rinaldi zaś szeptał bezgłośnie modlitwę dziękczynną. Następnie przewodnictwo objął mistrz papieskich ceremonii liturgicznych, który przeprowadził kardynałów wraz z ich sekretarzami, spowiednikiem i dwoma lekarzami, a także architektem konklawe i jego robotnikami z bazyliki do Pałacu Watykańskiego.

W kaplicy Sykstyńskiej ponownie ich zaprzysiężono, po czym Leone nakazał bić w dzwony na sygnał dla wszystkich niebiorących udziału w konklawe, by natychmiast opuścili zamkniętą strefę. Służba zaprowadziła każdego z kardynałów do miejsca jego tymczasowego zamieszkania, a prefekt mistrza ceremonii w towarzystwie architekta konklawe rozpoczął rytualne przeszukiwanie zamkniętej strefy. Posuwali się od pokoju do pokoju, odchylając zasłony, świecąc w ciemne kąty, otwierając szafy, dopóki nie byli w stanie z czystym sumieniem orzec, iż na całym obszarze nie znaleźli ani śladu intruza.

Zatrzymali się u wejścia na schody Piusa IX. Gwardia Szlachecka wymaszerowała ze strefy konklawe, po niej zaś teren jej opuścił marszałek konklawe ze swymi adiutantami. Zaryglowano wielkie drzwi: od zewnątrz zamknął je na klucz marszałek, od wewnątrz – mistrz ceremonii. Marszałek rozkazał wywiesić nad Watykanem swoją flagę – od tej chwili nikt nie mógł ani stamtąd wyjść, ani wejść, ani przekazać żadnej informacji, do chwili gdy ujawnione zostanie imię nowego papieża.

 

* * *

 

Pozostawiony samemu sobie w swej kwaterze Kirył Łakota przechodził prywatny czyściec. Był to powtarzający się stan, którego symptomy jakże dobrze zdążył już poznać: zimny pot występujący na twarz i dłonie, drżenie kończyn, skurcze pociętych nerwów twarzy i paniczny strach, że ściany pokoju zaczynają się ku sobie zbliżać, by go zmiażdżyć. Dwa razy w życiu został zamknięty w betonowym podziemnym karcerze. Przez długie miesiące musiał znosić grozę ciemności, zimna, samotności i niemalże zagłodzenia, pod której naciskiem niebezpiecznie drżał gmach jego zdrowych zmysłów. Nic innego z okresu syberyjskiej zsyłki nie dotknęło go tak mocno jak właśnie to; nic nie zostawiło tak głębokich blizn w pamięci. Nic innego nie doprowadziło go na skraj zaprzaństwa i apostazji.

Często był bity, ale potłuczona tkanka z czasem się goiła. Przesłuchiwali go, aż wrzeszczał w nim każdy nerw, a umysł popadał w litościwe pomieszanie. Z tego też wyszedł silniejszy w wierze i na umyśle, ale groza zamknięcia w odosobnieniu miała pozostać z nim do końca życia. Kamieniew dotrzymał obietnicy. „Nigdy mnie nie zapomnisz. Gdziekolwiek się znajdziesz, ja będę z tobą. Kimkolwiek zostaniesz, będę częścią ciebie”. Nawet tu, na neutralnym gruncie państwa watykańskiego, w książęcej komnacie, pod freskami Rafaela, Kamieniew – podstępny kat – był przy nim. Istniał tylko jeden sposób ucieczki od niego – nauczył się tego w karcerze – oddanie udręczonej duszy w ramiona Wszechmocnego.

I teraz rzucił się na kolana, ukrył twarz w dłoniach i usiłował skupić wszystkie swe władze umysłowe i cielesne na prostym akcie całkowitego oddania się Bogu.

Usta nie panowały nad słowami, lecz wola uczepiła się prośby zanoszonej przez Chrystusa w Getsemani: Ojcze, jeśli to możliwe, zabierz ode mnie ten kielich...

Ostatecznie wiedział, że kielich zostanie zabrany, ale najpierw musiał znieść agonię. Ściany bezlitośnie nań napierały. Sufit chwiał się tuż nad głową niby wielki ołowiany blok. Ciemność gniotła gałki oczne i wciskała się pod czaszkę. Każdy mięsień napinał się do bólu, a zęby szczękały niczym w śmiertelnej gorączce. A potem przychodził śmiertelny chłód, śmiertelny spokój, i wtedy czekał biernie na światło, które zwiastowało pokój i komunię.

Światło to było jak widziana z wysokiego wzgórza jutrzenka, która żwawo zalewa każdą fałdę krajobrazu, by cały wzór jej historii rozwinął się za jednym spojrzeniem. Droga jego własnej pielgrzymki przypominała szkarłatną wstążkę rozciągającą się przez tysiące kilometrów od Lwowa aż do Nikołajewska nad Morzem Ochockim.

Po zakończeniu wojny z Niemcami został – pomimo młodego wieku – mianowany metropolitą lwowskim, następcą wielkiego, świątobliwego Andrzeja Szeptyckiego, duchowego przywódcy grekokatolików. Wkrótce potem aresztowano go wraz z sześcioma innymi biskupami i zesłano na wschodnie rubieże Syberii. Owych sześciu zmarło, on zaś pozostał sam jeden, pasterz utraconej trzody, samotnie dźwigający krzyż.

Siedemnaście lat spędził w więzieniach i obozach pracy. Tylko raz w całym tym czasie dane mu było odprawić mszę świętą, gdy udało się zdobyć kilka kropel wina i okruszek białego chleba. Cała doktryna i modlitewno-sakramentalne formuły, których mógł się kurczowo uchwycić, spoczywały zamknięte w jego mózgu. Całą moc i współczucie, jakie usiłował przelać na innych więźniów, musiał czerpać z głębi samego siebie i ze studni Bożego Miłosierdzia. Jednak ciało, osłabione torturami, w cudowny sposób odzyskiwało siłę w niewolniczej pracy w kopalniach, tak iż nawet Kamieniew więcej zeń nie kpił, tylko nie mógł wyjść z podziwu dla jego zdolności przetrwania.

Albowiem Kamieniew – jego oprawca podczas pierwszych przesłuchań – nieustannie powracał, za każdym razem stojąc nieco wyżej w partyjnej hierarchii. Za każdym razem też wydawał się nieco bardziej przyjazny, jak gdyby z wolna poddawał się rosnącemu szacunkowi dla swej ofiary.

Nawet zagłębiony w kontemplacji Kirył Łakota wciąż widział Kamieniewa, na zimno, sardonicznie doszukującego się w nim najmniejszej oznaki słabości, najlżejszego sygnału kapitulacji. Na początku zmuszał się do modlitwy za swego oprawcę. Po jakimś czasie osiągnęli jakiś posępny rodzaj braterstwa, nawet w sytuacji gdy jeden z nich awansował, a drugi wsiąkał coraz głębiej w towarzystwo syberyjskich niewolników. W końcu Kamieniew zaaranżował jego ucieczkę. Ironia kata najmocniej go wówczas dotknęła – Kamieniew obdarzył go tożsamością zmarłego człowieka.

– Wyjdziesz na wolność – powiedział doń wówczas – bo potrzebuję cię wolnego. Ale na zawsze pozostaniesz moim dłużnikiem, ponieważ zabiłem człowieka, żeby dać ci jego nazwisko. Któregoś dnia przyjdę do ciebie po spłatę długu, a ty zapłacisz, bez względu na cenę.

Wyglądało na to, że oprawca wyrzekł prorocze słowa – Kirył Łakota uciekł z zesłania i w końcu dotarł do Rzymu, by się tam dowiedzieć, że konający właśnie papież uczynił go kardynałem in pectore – mężem opatrznościowym Matki Kościoła.

Do tego miejsca retrospekcja pozostawała jasna. We wszystkich swych nieszczęściach znajdował obietnice przyszłych łask. Ilekroć w obozie ginął za wiarę biskup, na jego rękach umierał człowiek, sławiąc Wszechmocnego w akcie ostatecznego pojednania. Niecała rozproszona trzódka utraci wiarę, za którą cierpieli. Kilku z nich przetrwa, by innym przekazać jej wyznanie i ocalić maleńki płomyczek, od którego kiedyś zapalą się tysiące pochodni. Pośród morza zwyrodnienia dostrzegał jednostki, które zachowały ludzką godność. Chrzcił dzieci garścią brudnej wody i patrzył, jak umierają nieskażone nędzą tego świata.

Sam nauczył się pokory i wdzięczności, i odwagi wiary we Wszechmoc ewolucyjnie kroczącą ku ostatecznemu dobru. Nauczył się współczucia i wrażliwości, i tego, co znaczy płacz pośrodku nocy. Nauczył się mieć nadzieję, że nawet wobec Kamieniewa może okazać się narzędziem – jeśli nie jego ostatecznego oświecenia, to przynajmniej ostatecznego rozgrzeszenia. Ale to wszystko należało już do przeszłości, a ten wzór ma się dalej wić ku niezgłębionemu czasowi przyszłemu. Jednak nawet światło kontemplacji nie rozświetlało dalszej drogi. Zasłaniała ją kotara zaciągnięta nad ludzką zdolnością przewidywania przez miłosiernego Boga...

Światło zaczęło się zmieniać; stepowy krajobraz stał się falującym morzem, po którym szła ku niemu postać w starożytnych szatach – z jaśniejącym obliczem, z przebitymi na wylot dłońmi wyciągniętymi do przodu jakby w geście powitania. Kardynał Kirył Łakota skurczył się w sobie, jak gdyby chcąc pogrzebać swe ciało w świetlistym morzu, ale nie było żadnej ucieczki. Kiedy wyciągnięte dłonie dotknęły go, kiedy jaśniejąca twarz pochyliła się ku niemu, gdy znalazł się w uścisku ramion, poczuł, jak przeszywa go radość nie do zniesienia i równie niemożliwy do wytrzymania ból. Potem poczuł wszechogarniający spokój...

Przydzielony kardynałowi Łakocie na czas konklawe członek watykańskiej służby, wszedłszy do pokoju, zastał go na kolanach, kataleptycznie sztywnego, z ramionami rozrzuconymi na boki w postawie ukrzyżowania. Rinaldi, zastawszy go podczas obchodu kwater uczestników konklawe w takim samym stanie, bezskutecznie usiłował doprowadzić go do przytomności. Wstrząśnięty i zdjęty pokorą kamerling odszedł, by się naradzić z kardynałem Leone i innymi członkami kolegium.

Morrist West, Sandały rybaka, Wydawnictwo WAM 2009

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Sandały rybaka
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.