Nadmierna wiara w szatana jest największym współczesnym zagrożeniem duchowym
Patrząc na to, co się dzieje dzisiaj w pewnych kręgach katolików w Polsce, ktoś może zapytać, skąd bierze się fenomen popularności egzorcystów albo swoista „moda na Szatana” i wiara w zagrożenia. Z pewnością potrzeba dziś w Kościele mówienia o grzechu, diable, piekle oraz zagrożeniach dla wiary. Z drugiej jednak strony, przeakcentowanie roli Szatana i owych duchowych zagrożeń może wykrzywić naszą wiarę (zmutować ją).
W tle wielu pytań katolików o duchowe zagrożenia czai się lęk przed Szatanem. Chodzi o takie podejście w wierze, które nie tylko widzi diabła wszędzie, ale też – co może groźniejsze – przypisuje mu nadmierną władzę, i to do tego stopnia, że niekiedy można sobie zadawać pytanie, czy Pan Jezus naprawdę zwyciężył na krzyżu grzech, śmierć i Szatana? Takie podejście często łączy się z jednej strony z niedostrzeganiem skłonności do zła, jaka w nas jest (jako konsekwencja grzechu pierworodnego), a z drugiej – ujawnia ono także słabość naszej wiary albo – inaczej mówiąc – jej niedowiarstwo. Mówi o tym celnie biskup Andrzej Czaja: „Rok Wiary objawia nam w Kościele w Polsce jednak jeszcze inny poziom kryzysu wiary – niedowiarstwo – niby wierzę, a nie dowierzam. Tego jest wiele. Nie wystarcza nieraz Słowo i sakramenty, szukamy cudownego środka: spowiedzi furtkowej, modlitwy przebaczenia Bogu. Nie wystarcza zwykły ksiądz, trzeba egzorcysty. Ba, bywa, że nie dowierzamy nawet Chrystusowi. Jest w nas dziwne niedowiarstwo odnośnie Jego ostatecznego zwycięstwa nad śmiercią, piekłem i Szatanem. Jak to się przejawia? W dość częstej dzisiaj demonizacji. Prawie wszystko już się demonem wyjaśnia”.
Patrząc na to, co się dzieje dzisiaj w pewnych kręgach katolików w Polsce, ktoś może zapytać, skąd bierze się fenomen popularności egzorcystów albo swoista „moda na Szatana” i wiara w zagrożenia. Z pewnością potrzeba dziś w Kościele mówienia o grzechu, diable, piekle oraz zagrożeniach dla wiary. Z drugiej jednak strony, przeakcentowanie roli Szatana i owych duchowych zagrożeń może wykrzywić naszą wiarę (zmutować ją), doprowadzając do fałszywego pojmowania chrześcijaństwa, w tym zwłaszcza tego, kim jest sam Bóg i Jego Opatrzność. Skąd takie podejście wzięło się w łonie Kościoła? Ksiądz Andrzej Kobyliński mówi, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat wśród katolików w Polsce nastąpiło gwałtowne upowszechnienie zasadniczo zielonoświątkowego rozumienia diabła i złych duchów, a przez to w mentalności wielu członków Kościoła zakorzeniło się przekonanie, że wolność człowieka jest radykalnie ograniczona wpływem Szatana i że szczególnym polem działalności złego ducha są różne formy magii i okultyzmu, będące niebezpieczeństwem dla naszej wiary. To prawda, że można wiązać praktyki magiczne z działaniem demonicznym, ale nie zawsze tak jest. W kontekście mówienia o zagrożeniach duchowych oraz związanym z tym działaniem diabła warto pokazać nieco inne problemy, które nie zawsze dostrzegamy. Wskażmy dwie istotne sprawy.
Zapomniane pojęcie w nauczaniu Kościoła
Po pierwsze, warto przypomnieć, że w namyśle nad wpływem złego ducha na człowieka nie chodzi tylko o radykalne formy ingerencji diabelskiej, jak opętanie, tak często wywołujące dreszczyk emocji, jak też praktykę sprawowania egzorcyzmów. Zapominamy często o czymś innym. Ważniejszą kwestią (od tak radykalnej i bardzo rzadkiej ingerencji demonicznej, jaką jest opętanie) jest zwyczajny wpływ złego ducha w codziennych, normalnych sytuacjach, który może przybierać formę pokusy, pojęcia nieco zapomnianego w nauczaniu Kościoła, refleksji teologicznej i w doświadczeniu. Papież Paweł VI stwierdził w konferencji w 1972 roku, iż „studiowanie wpływu Szatana na poszczególnego człowieka, na wspólnotę, społeczeństwo, a nawet wydarzenia jest bardzo ważnym odcinkiem nauki katolickiej i zostało dzisiaj niesłusznie zaniedbane”. Zwycięstwo Jezusa nad Szatanem już się dokonało, choć jeszcze w pełni się nie objawiło. „Władca tego świata” (jak mówi Biblia o diable) pozostaje dla nas kimś tajemniczym. Papież jednak dodaje: „Chociaż Szatan jest po- tężniejszy, niż możemy to sobie wyobrazić, i bardziej zwodniczy, niż możemy to pojąć, przeceniamy go – lub nie doceniamy Boga – jeśli się go boimy (...). Nasza uwaga powinna skupić się całkowicie na Bogu, a nie na naszym przeciwniku czy nas samych”.
Nasze codzienne zmaganie toczy się przede wszystkim w świecie naszych myśli. Szczególną myślą jest pokusa, która jest składnikiem naszego doświadczenia. Czy może mieć ona jakikolwiek pozytywny sens? W konfrontacji z pokusą człowiek może stawać się coraz bardziej dojrzały w wierze i wewnętrznie umocniony, zwłaszcza w swojej podstawowej decyzji na rzecz Boga. Poza tym, dzięki pokusom nie tylko lepiej poznajemy samych siebie, ale też coraz głębiej poznajemy samego Boga, Jego miłosierdzie i troskę o każdego człowieka. Jeden z Apoftegmatów ojców pustyni mówi: „Bez pokusy nie odczuwamy troski Boga o nas, nie uczymy się ufności dla Niego, mądrości ducha i nie umacniamy miłości Boga w duszy”. Często w życiu jest tak, że to, co jest normalnie ukryte w człowieku, ujawnia się w jakichś szczególnych okolicznościach, na przykład w momencie pokusy. Może ona mieć walor pozytywny jako próba wierności Bogu i Jego zasadom. Dlatego walka duchowa, zmaganie o jedność z Bogiem jest dla wierzącego sprawą najwyższej wagi.
Niekiedy nasze mówienie o niebezpieczeństwie otwarcia się na Szatana ujawnia jeszcze inny niedobór w naszej wierze. I ta mutacja wiary stanowi realne zagrożenie dla przyjaźni i bliskości z Bogiem. Chodzi o zanik świadomości grzechu, które to zjawisko zostało już dużo wcześniej zdiagnozowane w Kościele przez kardynała Ratzingera: „Niewątpliwie wszyscy uważamy się dziś za dobrych. Na cóż więc innego mielibyśmy zasługiwać, jak nie na niebo?” (Raport o stanie wiary). Idąc tym tropem, można powiedzieć, że ludzie często myślą w sposób następujący: „jestem dobry, nie mam żadnych grzechów, będę zbawiony”. Za takie spojrzenie odpowiada w dużej mierze kultura współczesna, choć oczywiście nie możemy usprawiedliwiać czyjegoś podejścia do kwestii zbawienia tylko wpływem kultury. Sądzę, że wielu spowiedników w polskim Kościele ma doświadczenie, np. niekiedy w spowiedzi przedślubnej, że osoba przystępująca do sakramentu pokuty nie uważa pewnych czynów za grzech. Penitenci mówią, zwłaszcza w odniesieniu do grzechów współżycia przed ślubem i mieszkania ze sobą: „dla mnie to nie jest grzechem”. Jest to zatrważające, ale też pokazuje, jak głęboko sięga erozja wiary katolików w polskim Kościele, co jest związane także z zanikiem poczucia grzechu. Na tym przykładzie jasno widać wspomniany wcześniej „alekatolicyzm”, tzn. postawę „jestem katolikiem, ale...”.
Powstaje więc pytanie, jak głosić Ewangelię człowiekowi, który odrzuca Boga, ale równocześnie nie dostrzega swojej tragicznej sytuacji, nie widzi choroby grzechu? A nie widząc jej, ma wielką trudność, aby przyjąć lekarstwo, którym jest zbawienie w Chrystusie. W takiej sytuacji łatwiej szukać zagrożenia poza sobą niż przyjąć, że samemu potrzebuje się nawrócenia, odwrócenia się od grzechu. Kardynał Suenens mówił: „żyjemy w świecie, w którym określenie Jezus Zbawiciel stało się problematyczne. Aby mieć świadomość, że jesteśmy wybawieni, musimy dostrzec, że jesteśmy wybawieni od czegoś.
Ale od czego? (...) Jezus przyszedł, aby wybawić mnie ode mnie samego, od grzechu, śmierci, mocy zła. Wszystko to jest pozbawione sensu w oczach kogoś, kto głosi samowystarczalność człowieka, nieistnienie grzechu, niebyt po śmierci, i kto moce zła umieszcza wśród mitów. Jezus, którego imię znaczy Zbawiciel, nie może być uznany za zbawiającego, jeśli nie wiemy, od czego nas zbawił” (L.J. Suenens, Nowe zesłanie Ducha Świętego?).
Łatwiej zrzucać winę na szatana
Bóg znika z horyzontu współczesnego człowieka kultury Zachodu, który często nie chce mieć z Nim nic wspólnego. Niestety, podobne symptomy widać też w Polsce. Skoro ktoś nie ma już relacji z Bogiem, to nie ma on też świadomości grzechu jako odejścia od Niego. Pisze Ratzinger: „Skoro Bóg nie ma z nami w gruncie rzeczy nic do czynienia, to odpada również pojęcie grzechu. Wyobrażenie, że jakiś czyn mógłby obrażać Boga, stało się dla wielu zupełnie nie do przyjęcia. Tak więc dla zbawienia w klasycznym sensie wiary chrześcijańskiej nie ma już w ogóle żadnego powodu, jako że nikomu prawie nie przychodzi na myśl, by przyczyny nędzy świata i własnej egzystencji szukać w grzechu. Dlatego – konkluduje papież – nie może być żadnego Syna Bożego, który przychodzi na świat, aby odkupić nasze grzechy, i który w tym celu umiera na krzyżu” (J. Ratzinger, Nowa pieśń dla Pana). Skąd się bierze to opisane (i rzeczywiste!) zagrożenie dla wiary chrześcijańskiej?
Kościół, głosząc kerygmat, którego istotą jest miłość Boga do każdego człowieka, mówi też o grzechu, z którym człowiek sam nie jest w stanie sobie poradzić. Bowiem tylko uznając swoją grzeszność, słabość i ograniczoność, możemy przyjąć ratunek, który daje Chrystus. To jednak domaga się osobistej decyzji, z którą jest związana wolność i odpowiedzialność. Bo tajemnica największego duchowego zagrożenia tkwi wewnątrz człowieka, w jego wolności. A ta jest dziś często kwestionowana. Takie pokrętne myślenie (kwestionujące wolność osoby, a jednocześnie negujące powagę grzechu) można spotkać również w pewnych kręgach Kościoła. Z czego wynika współ- cześnie owa utrata poczucia (świadomości) grzechu?
Jan Paweł II w swojej adhortacji Reconciliatio et paenitentia (nr 18) wylicza kilka przyczyn, mających swoje źródło w różnych naukach zajmujących się człowiekiem. I tak, socjologia zrzuca na społeczeństwo wszelkie winy i tym samym uwalnia od nich jednostkę. Antropologia kulturowa, a przynajmniej pewne jej wersje, wyolbrzymiają skądinąd niezaprzeczalne uwarunkowania i wpływy środowiskowe i historyczne, które oddziałują na człowieka. Trudno się nie zgodzić z tym, że człowiek może ulegać wpływowi środowiska i społeczeństwa, ale nie sposób przyjąć, iż ta rzeczywistość zewnętrzna (struktury, warunki, systemy społeczne) znoszą to, co jest w osobie najistotniejsze: wolność. Rozmaite warunki mogą co najwyżej ograniczyć lub zmniejszyć odpowiedzialność i winę, ale nie sprawią, że człowiek nie będzie wolny w popełnianiu grzechu, w czynieniu zła. Gdybyśmy się zgodzili na taki pogląd, to tym samym przekreślilibyśmy wolność i godność osoby, które przejawiają się w odpowiedzialności za popełnione zło.
Człowiekowi łatwiej szukać zagrożenia (i wytłumaczenia swojej kondycji, sytuacji, a zwłaszcza niemożności, w jego mniemaniu, zerwania z jakimś złem) poza nim samym – we wpływie demona, w chorobie, a nawet w negatywnym wpływie czynników środowiskowych, a trudniej stanąć – wobec otchłani swojej wolności – i powiedzieć: „to ja jestem odpowiedzialny za to, co robię, nawet jeśli zostałem do tego podkuszony przez demona” (choć przecież nie każda pokusa pochodzi, jak powiedzieliśmy, od diabła). Oznacza to: „ja jestem odpowiedzialny za zło, które uczyniłem”, ale też – co jest ważniejsze – „ja mam wybór, co z tym zrobić dalej”. Problem grzechu, Szatana i duchowych zagrożeń warto widzieć w ścisłym powiązaniu z ludzką wolnością i łaską, gdyż zanegowanie albo przeakcentowanie któregoś z nich sprawia, że cała architektura życia duchowego zaczyna się chwiać. Bo taka pokrętna, zmutowana wiara nie jest już w stanie jej utrzymać. Bardzo łatwo wtedy wykrzywić obraz ludzkiej wolności i łaski albo przeakcentować możliwość wpływu demona na człowieka.
Fragment pochodzi z książki "Duchowe bezdroża. Przewodnik po wierze zmutowanej"
Szukacie dobrych tytułów religijnych albo lifestylowych? Świetnie się składa - wybraliśmy dla Was najlepsze propozycje z wydawnictwa WAM! Szukajcie ich na naszej stronie, Facebooku i Instagramie pod hashtagiem #książkatygodnia.
Skomentuj artykuł