Nieznane historie o o. Maksymilianie Kolbe. Początki Niepokalanowa i moczenie nóg w miednicy
Podczas mojego pobytu w naszym seminarium we Lwowie poznałem internistę Rajmunda Kolbego. Jeden z profesorów, który uczył nas i internistów, tak się o nim wyraził: „Szkoda tego bardzo zdolnego internisty, Kolbego Rajmunda. Ten niezwykły chłopak ma być zakonnikiem. On mógłby przecie wiele zrobić dla społeczeństwa i dla nauki swoją zdolnością i bystrością!” – tak o o. Maksymilianie Kolbe pisał o. Florian Maria Michał Koziura.
Gdy byłem już w Krakowie na studiach, br. Maksymilian po złożeniu ślubów symplicznych był wyznaczony do Rzymu na wyższe studia. Po wyjeździe ze Lwowa przebywał jakiś czas z nami na profesacie w Krakowie. Pewnego dnia pukam i wchodzę do celi, gdzie mieszkał br. Maksymilian. Zastaję go, jak siedzi na krześle i moczy w miednicy nogi. Ten się tłumaczy, że robi to z potrzeby, bo mu krew bije bardzo do głowy. Rzeczywiście, był cały na okrągłej twarzyczce czerwony, wyglądał jak młodziutki, niewinny chłopczyna, o oczach czystych, myślących, z wyrazem skromnego zakłopotania. Ten widok zrobił na mnie budujące wrażenie.
Niezwykła pokora o. Kolbe
Raz otrzymałem od o. Maksymiliana pocztówkę, a było to w Warszawie około roku 1925, gdzie na czele widniał pierwszy wyraz: „ślę”. Zdawało mi się, że to jest błąd, że powinno być „szlę”. Przy najbliższej okazji, gdy zjawił się o. Maksymilian w Warszawie, rzekłem do niego z pewnym wyrzutem: „Ojcze, proszę takich błędów nie robić na otwartej kartce”. Ten, nie broniąc się wcale, odpowiada: „Bardzo przepraszam ojca za to”. Jednak ja błądziłem, a ten, choć mógł łatwo albo mnie wyśmiać, że ja nie znam się na pisowni polskiej, albo delikatnie udowodnić swoją słuszność, wolał spokojnie winę przyjąć na siebie.
Przypominam sobie, gdy byłem de familia (Przypisany na stałe do klasztoru w Warszawie – przyp. red.) w Warszawie , jak to co jakiś czas, w latach 1923-1927, przyjeżdżał do nas z Grodna o. Maksymilian. Przeważnie przyjeżdżał wczesnym rankiem, gdyśmy odprawiali medytację i odmawiali brewiarz. O. Maksymilian mimo zmęczenia nocną jazdą stawiał swoją wytłuszczoną i wytartą, podobną do ogromnego pugilaresa (dawniej portfel – przyp. red.) torbę w kącie i z nami po skończonej medytacji odmawiał małe hory z bardzo lichego brewiarza, po czym odprawiał Mszę świętą i po śniadaniu natychmiast biegł do miasta.
Pewnego dnia zabrał i mnie ze sobą, bym mu pomógł załatwić jakieś interesy. Poszliśmy do drukarni Koziańskich. Właściciel firmy przygotował dość sporą ilość przyborów zecerskich i innych przyrządów graficznych. O. Maksymilian zapytuje nieśmiało, ile ma za to wszystko zapłacić. Koziański, patrząc na jego postawę pokorną i minę zakłopotaną, odrzekł głosem jakby załamanym z powodu jakiegoś rozczulenia: „Niech się ojciec za mnie pomodli. To mi wystarczy”. O. Maksymilian serdecznie podziękował, a wszystko spakowawszy do swojej pugilaresowej torby, odszedł. Było to, zdaje się, w roku 1925. Innym znowu razem, a było to w roku 1924, prosi mnie o. Maksymilian, bym poszedł z nim do miasta na zakup papieru i innych drobnostek drukarskich. W jakimś sklepie kupił dość tęgi zwój papieru niebieskiego na okładkę swego pisemka i włożył na moje barki.
"Niepokalana niech to ojcu stokrotnie wynagrodzi"
Musiałem to dźwigać po zatłoczonych Żydami ulicach, choć nieznośna chlapa dawała się we znaki. Jak prawdziwy tragarz spieszyłem za szybko idącym o. Maksymilianem. Gdym zziajany złożył w klasztorze nieznośny ciężar, coś w zdenerwowaniu odburknąłem. O. Maksymilian jakby nie widział mego zmęczenia i zdenerwowania i nie uważał za stosowne, by się zabawić w ceregiele grzecznościowe z podziwu dla mojego poświęcenia, ale wyrzekł w prostych słowach: „Niepokalana niech to ojcu stokrotnie wynagrodzi”. I nadto nie wyrzekł ani słowa więcej. Taka prostota w pierwszej chwili jeszcze bardziej mnie podenerwowała. Po chwili jednak, gdym się uspokoił, zawstydziłem się ogromnie moją płytkością i śmiesznym pragnieniem pustego uznania za moje poświęcenie.
Gdy teren pod budowę Niepokalanowa był nam ofiarowany (1927), o. Maksymilian prosił mnie, bym się z nim udał na miejsce i zrobił zdjęcie. Po przybyciu na pola teresińskie pokazał mi ten kawałek gruntu. Ustawiłem na trójnogu aparat fotograficzny obok toru kolejowego, przygotowałem kliszę, ale nie było komu nacisnąć wężyka, bo i ja pragnąłem stanąć razem z o. Maksymilianem przed obiektywem. Nawinął się jakiś młody Żyd i ten na moją prośbę dokonał pierwszego zdjęcia nowej Centrali Milicji Niepokalanej – Niepokalanowa. Następne zdjęcia zostały zrobione niebawem po kilku tygodniach na innym miejscu pól teresińskich, bliżej szosy szymanowskiej, albowiem pierwotny punkt upatrzony nie nadawał się. Toteż o. Maksymilian natychmiast kupił figurę Niepokalanej, kazał wybudować tuż przy szosie szymanowskiej postument i tam ustawił figurę. Aby zaś w nocy była oświetlona, na polecenie o. Maksymiliana została wmontowana u stóp figury lampka elektryczna z ukrytą w postumencie baterią.
Gdy wszystko było gotowe, zaprosił księdza dziekana z Sochaczewa i okolicznych proboszczów z Pawłowic, Szymanowa, Kampinosu i innych na uroczystość poświęcenia figury. Również i mnie zaprosił, abym całą uroczystość utrwalił na kliszy fotograficznej. Przy ustawieniu figury i umajeniu krzątali się br. Salezy i br. Zeno, a ja czyhałem zza szosy z aparatem fotograficznym na odpowiednie szczegóły uroczystości, by je złapać na kliszę. I złapałem, jak o. Maksymilian usuwał dzieci sprzed figury, aby się ustawiły bokiem, i drugie przedstawiające całą grupę stojącą naokoło figury. Te więc dwa zdjęcia są to najpierwsze obrazki, ilustrujące początki powstawania Niepokalanowa.
Fragment pochodzi z książki "Ojciec Kolbe nie wszystkim znany".
Źródło: Wydawnictwo Ojców Franciszkanów Niepokalanów
Skomentuj artykuł