Boli mnie ogrom przemocy w szkole, ale widzę też miłosierne gesty, starania i ludzką życzliwość
Boli mnie ogrom przemocy w szkole, ale to nie znaczy, że umykają mi miłosierne gesty, starania i zwykła, ludzka życzliwość, która każdego wypełnia szkolne mury po brzegi. Martwię się i irytuję ideologicznymi machinacjami w programach nauczania, ale jednocześnie z radością obserwuję, jak pasjonująco potrafią być przedstawiane te treści, które wiele, wiele lat temu mnie samą, jako uczennicę przyprawiały o mdłości i narkolepsję.
– Wie pani, nasz syn chodzi do katolickiej szkoły. To dziś jedyna szansa, żeby dziecko wychować w wartościach. Jak słucham, co się w szkołach publicznych dzieje, to nie widzę innego, sensownego rozwiązania – usłyszałam niedawno z ust pewnej mamy. Zaskoczyło mnie to, bo mimo wszystko rzadko słyszę aż tak kategoryczne stwierdzenia. Nawet od znajomych czy przyjaciół, którzy swoje dzieci wysyłają do tego typu szkół, prędzej usłyszę: „Wszystko zależy na jakich nauczycieli i dzieci w klasie trafisz” niż „katolicka szkoła to dziś jedyny bastion normalności”.
Sami dość świadomie zdecydowaliśmy się posłać własne dzieci do szkoły publicznej. Stały za tym rozmaite argumenty, ale u progu Dnia Nauczyciela chciałabym zwrócić uwagę tylko na jeden z nich.
Nie dalej jak wczoraj wpadł do nas po lekcjach najlepszy przyjaciel mojego syna. Jest niewierzący i świadomie przez rodziców wychowywany z daleka od Kościoła. Chłopcy zajęli się kreowaniem konstytucji swoich wymyślonych krajów, a gdy już ustalili program nauczania w swoich szkołach (z tego, co usłyszałam, to w ich idealnych światach nauka będzie odbywała się tylko w jeden dzień tygodnia, w środy), przybiegli zjeść zupę. Wiadomo. Jedenastoletni chłopcy – wieczny głód. Zasiedli przy stole, Borys przeżegnał się, pomodlił przed posiłkiem, a w tym czasie Krzychu siedział i czekał aż nasz syn skończy. Potem wyprosili dodatkowe minuty przed komputerem i przez dłuższą chwilę podziwiali wzajemnie swoje „światy” wykreowane w Minecrafcie.
– Tutaj mam kościół, patrz, o, taki ołtarz tu zbudowałem, ale utknąłem na apsydzie – dobiegło mnie z pokoju. Krzychu szczęśliwie wiedział, jak temu zaradzić i po tym, jak Borys wyjaśnił mu, o co mu dokładnie chodzi z apsydą, coś tam w dwójkę razem wykombinowali. Nie pierwszy raz podsłuchując ich rozmów, stanęło mi przed oczami zdanie: „Być może jesteś jedyną ewangelią, którą ktoś będzie miał szansę usłyszeć”.
Katolickie szkoły, chrześcijańskie placówki, edukacja domowa – to wszystko jest bardzo, bardzo, bardzo cenne, potrzebne i dobre. Ale to nigdy nie będzie i nie może być jedyna opcja, która pozwoli dziecku dojrzeć w wartościach. Warto więc byśmy przestali demonizować szkołę publiczną i spojrzeli na nią i na wypełniającą ją społeczność, jako przestrzeń wzrostu.
Także dla wiary naszej i naszych dzieci. To oczywiście wymaga wysiłku, pokory i upartego – czasem zakrawającego na naiwność – szukania tego, co w górze (Kol 3,1), tego, co dobre, tego, co pozwala kochać bliźnich miłością Jezusową, a nie taką, jaką hodujemy w sobie, wpatrując się w to, o czym tak ochoczo wrzeszczy świat... Ale ten trud przynosi wiele korzyści! Przede wszystkim ułatwia życie w prawdzie.
Mam bowiem wrażenie, że przyzwyczailiśmy się do tego, że w ostatnich latach polska edukacja to pasmo konfliktów, spięć i tarć. Przed 14 października internet zasypują memy ośmieszające szkołę i rolki pokazujące, jak łatwo niewinnym pytaniem: "Czy przygotowujemy coś dla wychowawcy?" wrzuconym na klasowy komunikator, rozgrzać do czerwoności rodzicielskie gremium.
Nasza kato-bańka ciągle też deliberuje o zagrożonych lekcjach religii i coraz bardziej kuriozalnych treściach pedagogicznych rzekomo wdrażanych już od kolejnego semestru. Ale czy to wszystko razem wzięte nie sprawia, że dajemy się omamić półprawdom, kłamstwom i przeinaczeniom? Że karmimy swoje lęki, a deptamy zaufanie w moc i potęgę Pana Boga? Bo przecież to nie jest prawda, że dzisiejsza szkoła publiczna to Sodoma i Gomora, a nauczyciele to pozbawieni jakiejkolwiek etyki zawodowej szarlatani, których naczelnym celem jest ogłupienie niewinnych duszyczek i namieszanie im w głowach.
Ludzie byli, są i będą różni. Szkoły to takie miejsca, w których nie tylko dzieci, lecz także dorośli nieustająco spotykają się z Innym. I to uczy. Wszystkich. Szacunku, pokory, cierpliwości, wytrwałości, pracowitości, zaangażowania, kreatywności itd. itp. (choć oczywiście na owoce tej nauki trzeba czasami bardzo długo czekać i rzadko kiedy objawiają się one ze skutkiem natychmiastowym). Jednocześnie szkoła dość szybko odziera też ze złudzeń.
Kiedy patrzę na środowisko naszej wielkomiejskiej szkoły, to nie drżę o wiarę moich dzieci, bo będąc w samym środku tej społeczności, ciągle doświadczam, że świat nie jest czarno-biały i jednowymiarowy. Widzę więc, że ciągle jest wielu niesamowitych, mądrych pedagogów, którzy uczą z pasją i zaangażowaniem. Co nie znaczy, że nie dostrzegam też tych, którzy do edukacji trafili z feralnego przypadku.
Boli mnie ogrom przemocy w szkole, ale to nie znaczy, że umykają mi miłosierne gesty, starania i zwykła, ludzka życzliwość, która każdego wypełnia szkolne mury po brzegi. Martwię się i irytuję ideologicznymi machinacjami w programach nauczania, ale jednocześnie z radością obserwuję, jak pasjonująco potrafią być przedstawiane te treści, które wiele, wiele lat temu mnie samą, jako uczennicę przyprawiały o mdłości i narkolepsję.
Wykorzystajmy Dzień Edukacji Narodowej, by dostrzec dobro, które widzimy w szkołach i zwerbalizować je. To też jest świadectwo życia w prawdzie i szerzenia dobrej nowiny o Bogu w świecie wszystkich czasów.
Skomentuj artykuł