Do you speak European?
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że za głównych graczy integracji europejskiej uważa się urzędników pracujących w instytucjach Unii Europejskiej – „plemię biurokratów”, jak ich nazywa Marc Abélès. Ja natomiast chciałabym zwrócić uwagę na tych, którzy pozostają w cieniu: na tłumaczy pracujących w Unii.
Ich rola w europejskich instytucjach tylko pozornie sprowadza się do przekładania wypowiedzi ustnych bądź dokumentów z jednego języka na drugi – specyfika przekładu w instytucjach unijnych mówi nam wiele o problemach związanych z tworzeniem wspólnej Europy.
Od roku 2007 Unia Europejska uznaje dwadzieścia trzy języki za swoje języki urzędowe. Daje to 506 par języków, pomiędzy którymi odbywa się tłumaczenie. Taka mnogość przyczynia się nie tylko do komplikowania procesów komunikacyjnych w obrębie instytucji, ale także do drastycznego wzrostu kosztów przekładów. Obecnie dla Unii pracuje około dwóch tysięcy tłumaczy pisemnych i osiemdziesięciu tłumaczy konferencyjnych dziennie, a łączny koszt tłumaczeń we wszystkich instytucjach unijnych stanowi mniej więcej 1 procent budżetu ogólnego Unii (około 1,123 mld euro). Choć względy praktyczne i finansowe skłaniałyby do zmniejszenia liczby języków oficjalnych do trzech czy, jak chcą niektórzy, do jednego (nawet sztucznego, jak esperanto), nic nie wskazuje na to, że tak się stanie. Argumenty za utrzymaniem polityki wielojęzyczności Unii zasadzają się na wartościach dla niej kluczowych, zawartych między innymi w artykule 6 traktatu o Unii Europejskiej: „Unia szanuje tożsamość narodową Państw Członkowskich”. Na zarzut, że ten szacunek jest bardzo kosztowny, Leonard Orban, pierwszy w historii komisarz ds. wielojęzyczności, odpowiedział: „Te pieniądze to koszt demokracji (...) To jest warte tego miliarda. Wszyscy w Unii muszą czuć, że się o nich troszczymy” (Unijna wieża Babel za miliard euro).
Czasami troska ta przybiera bardzo dosłowną formę: „Na zakończenie dłuższej wypowiedzi powtórz najważniejsze tezy. Najlepiej formułować swoją wypowiedź swobodnie, w miarę prosto, unikając dygresji i zdań wielokrotnie złożonych. Mów naturalnie, w rozsądnym tempie, nie przyspieszaj, gdy czas cię goni” – to kilka z wielu praktycznych wskazówek tłumaczy dla osób przemawiających na międzynarodowych posiedzeniach. Codziennie tylko służby Komisji Europejskiej i Rady odpowiedzialne za tłumaczenia ustne obsługują około sześćdziesięciu posiedzeń w Brukseli lub w innych miejscach w Unii. Liczba ta obejmuje oficjalne posiedzenia z pełnym tłumaczeniem ustnym wypowiedzi w dwudziestu trzech językach urzędowych. Każde takie posiedzenie wymaga pracy sześćdziesięciu dziewięciu tłumaczy. I jak się okazuje, to właśnie od terminarzy tłumaczy konferencyjnych w dużej mierze zależy porządek unijnych spotkań i posiedzeń. Chociaż wciąż wydaje się to futurystycznym pomysłem, problemy związane ze stale niewystarczającą liczbą tłumaczy (zarówno pisemnych, jak i konferencyjnych) planuje się rozwiązać, wykorzystując zaawansowane wyspecjalizowane programy komputerowe, choć na szczęście przyznaje się jednocześnie, że tłumaczenie niezmiennie należy do essentially human activities (Commission of the European Communities, High Level Group on Multilingualism, Final Report).
Równoznaczność kosztem różnorodności?
Ów wciąż ludzki proces przekładu w instytucjach unijnych jest obwarowany wieloma restrykcjami. Chodzi przede wszystkim o odgórne rozstrzyganie kwestii terminologicznych (w tym celu rozbudowuje się gigantyczne bazy, zatrudnia się też specjalistów od terminologii). Ponadto specjalnie przygotowywane wskazówki dla tłumaczy bardzo szczegółowo regulują między innymi użycie małych i wielkich liter oraz proponują konkretne rozwiązania translatorskie w zakresie frazeologii czy składni, ograniczając tym samym wybory tłumacza do minimum. Są to obwarowania podyktowane przede wszystkim względami prawnymi i pragmatycznymi. Jednak wydaje się, że opierają się one także na założeniu dosyć zasadniczym pod względem kulturowym, mianowicie na założeniu o bardzo wysokim stopniu ekwiwalencji (odpowiedniości, równoznaczności) pojęć należących do poszczególnych języków państw Unii. Przekonanie o pełnej ekwiwalencji, przekładalności absolutnej, choć jest nierealistyczne (tłumaczenie jest przecież formą komunikacji, i to komplikowaną przez różnice językowe, kulturowe i nieuchronną jak na razie obecność dodatkowego człowieka – tłumacza), może sprawdzać się w kontekście budowania wspólnoty w myśl założenia: skoro nasze języki nie różnią się tak bardzo, to prawdopodobnie i nasze kultury są nader podobne, przekładalne „słowo w słowo”.
Ten charakter tłumaczenia unijnego niezwykle silnie podkreśla Anne L. Kjaer, argumentując, że owego procesu w zasadzie nie można nazwać tłumaczeniem we właściwym sensie tego słowa, jest on raczej „międzyjęzykowym reprodukowaniem tekstu” (Legal Translation in the European Union. A Research Field in Need of a New Approach). Europejski ideał hiperprzekładalności przywodzi na myśl opisywane przez Paula Ricoeura dążenia do stworzenia biblioteki totalnej, która stałaby się „nieskończoną siecią przekładów wszystkich dzieł na wszystkie języki (...), gdzie nie byłoby miejsca na nieprzekładalne. Zgodnie z tym marzeniem, obejmującym także racjonalność całkowicie wyzwoloną od kulturowych uwarunkowań i wspólnotowych ograniczeń, wszechtłumaczenie miałoby zapełnić przestrzeń językowej komunikacji i zaradzić brakowi języka uniwersalnego” (P. Ricoeur, P. Torop, O tłumaczeniu).
Wspomniane „całkowite wyzwolenie od kulturowych uwarunkowań” to postulat sprzeczny z unijnym duchem wielojęzyczności, wyrażanym między innymi tak: „Zrodzona z woli różnych narodów, które w sposób wolny postanowiły się zjednoczyć, Unia Europejska nie została powołana, ani też nie ma takiej możliwości, by zniszczyć ich różnorodność. Przeciwnie, jej historycznym zadaniem jest ochrona, harmonizacja, uspokojenie i doprowadzenie do rozkwitu tej różnorodności, i sądzimy, że może zapewnić ku temu środki” (Zbawienne wyzwanie. W jaki sposób wielość języków mogłaby skonsolidować Europę). Co więcej, autorzy propozycji wierzą, że „Unia jest nawet w stanie zaoferować całej ludzkości model tożsamości opartej na różnorodności”.
Jak wiele dzieli praktykę od tego ideału, wskazuje Kaisa Koskinen, badająca tłumaczenie unijne z perspektywy etnograficznej. Twierdzi, że komunikacja w instytucjach Unii, nazywanych wszak miniaturową Europą przyszłości, jest wręcz akulturowa, czego przykładem są instrukcje nakazujące unikania kulturowo zabarwionych wyrażeń w dokumentach Unii. Tłumaczenie unijne z zasady ma nie powodować żadnych ubytków sensu, powinno sprawiać wrażenie, że nieprzystawalność języków (ale i kultur) nie istnieje. Niepotrzebna wydaje się już więc koncepcja „smutku tłumacza”, o którym pisał José Ortega y Gasset, charakteryzując tłumacza jako postać tragiczną, która „jeszcze przed przystąpieniem do boju ma świadomość, że zawsze zakończy się on dla niego klęską” (The Translation Studies Reader). Co ocalamy w tłumaczeniu, a co tracimy – to jedno z głównych pytań przekładoznawstwa. Gdyby ideał przekładu unijnego mógł się w pełni zrealizować, odpowiedź byłaby bardzo prosta: ocalamy wszystko, nie tracimy niczego.
Zdaniem Theo Hermansa w przekładzie unijnym mamy jednak do czynienia z utratą. Jest to utrata bardzo szczególna. Wszystkie wersje językowe dokumentów Unii Europejskiej traktuje się jako równe, ekwiwalentne i ostateczne. Taki uznany za całkowicie ekwiwalentny, zinstytucjonalizowany przekład „przestaje być przekładem. Zamienia się bowiem w wersję istniejącą na równi z innymi wersjami (między innymi także z wersją oryginalną)” (T. Hermans, Przekład, zadrażnienie i rezonans). Choć nie jest tajemnicą, że ogromna większość oficjalnych unijnych dokumentów pierwotnie powstaje w języku angielskim, to żadna z wersji językowych gotowych już dokumentów nie może, co oczywiste, mieć dopisku: „oryginał” bądź „przekład”. Wydaje się więc, że najbardziej podstawowe terminy stosowane do opisu tłumaczenia stają się w wypadku Unii nieprzydatne. Co więcej, sam proces tłumaczenia „ginie” w unijnym prawodawstwie już w pierwszym akcie normatywnym Wspólnoty dotyczącym języków urzędowych, czyli w Rozporządzeniu nr 1 w sprawie określenia systemu językowego Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej z 1958 roku. Zgodnie z nim: „Rozporządzenia i inne dokumenty powszechnie obowiązujące sporządza się w czterech językach urzędowych”. Sporządza się, a nie tłumaczy.
W publikacjach poświęconych tłumaczeniu w Unii Europejskiej bardzo często pojawia się to samo motto. Składają się na nie słowa Umberta Eco: „Językiem Europy jest przekład”. Ów przekład ma się stać jedną z podstaw wspólnotowej tożsamości. Postrzeganie tłumaczenia jako czynnika ułatwiającego konstytuowanie i wzmacnianie wspólnoty jest obecne w nauce o przekładzie. Lawrence Venuti twierdzi wręcz, że przekład może dać początek wspólnocie wyobrażonej (w rozumieniu Benedicta Andersona), której członkowie, podobnie jak członkowie narodu, choć nie mają szans się poznać, kultywują obraz wspólnoty. Zbiorowości wyrosłe wokół przekładu – jak, dajmy na to, międzynarodowa publiczność gromadząca się wokół bestsellera – wywołują efekty kulturowe, polityczne oraz komercyjne (L. Venuti, Przekład, wspólnota, utopia). Tylko z jaką to wspólnotą mamy do czynienia, jeśli jej projekt, jej „wyobrażenie” zasadzać się ma na pielęgnowaniu różnorodności, a realizacja tego ideału doprowadza do instrumentalnego niwelowania kulturowych różnic?
Skomentuj artykuł