Autorytet, władza, ojcostwo
Motywem łączącym dziś tytułowe kwestie jest wyraźny ich kryzys. Nie ma dnia, by media nie donosiły o aferach, korupcji, bezprawiu i nadużyciach ze strony tej czy innej władzy. Z kompulsywno-obsesyjną dokładnością kolejne badania opinii publicznej dowodzą, że - na przekór mądrości ludu - nie łaska pańska, ale łaska szarego obywatela na pstrym koniu jeździ; widać tak się odpłaca pięknym za nadobne. Stąd wniosek roboczy: żadna władza nie cieszy się (i cieszyć nie będzie) trwałym autorytetem. Z kolei tak zwane autorytety kurczą się i znikają, między innymi z powodu podeszłego wieku. Coraz rzadsze nekrologi ludzi z pokolenia Kolumbów przypominają, że kończy się epoka, w której „Bóg, honor i ojczyzna" były wystarczającym motywem poświęcenia zdrowia czy nawet własnego życia. Narodzin nowych autorytetów zaś nikt nie ogłasza, zwłaszcza ich nieświadomi i zagubieni ojcowie. Z ojcostwem bowiem - jeśli wierzyć opracowaniom tematu - jest jeszcze gorzej, bo dłużej było poddane erozji. Co więcej, kryzys ten nie omija także Kościoła - w Kościele jest nawet bardziej dotkliwy.
Na uwagę zasługuje przynajmniej jeden wspólny objaw sygnalizowanych zjawisk: zanik poczucia bezpieczeństwa, zarówno u jednostek, jak i u całych społeczeństw. W świecie bez autorytetów, uczciwej władzy czy z okaleczonym ojcostwem (a właściwie rodzicielstwem) życie staje się trudne, prawie niemożliwe, a na pewno niebezpieczne. Chyba że powyższa diagnoza jest przesadzona lub banalna, bo stara jak świat. Nihil novi sub sole! - wołał przecież nie prorok, lecz mędrzec. Jednak kolejne, coraz gwałtowniejsze i głębsze zakłócenia poczucia bezpieczeństwa przypominają ojej dokuczliwej realności. Komu mamy ufać? Skąd brać odwagę na dalszy ciąg? - słyszy się coraz częściej. I coś z tym trzeba zrobić. Stajemy wobec jednego z najważniejszych wyzwań współczesności, które zmusza do myślenia i krytycznej refleksji.
Na początek, by nieco oswoić trudny przedmiot rozmyślań, wróćmy na chwilę do dzieciństwa i młodości. Tytułowa triada bowiem nie jest arbitralnym zbiorem encyklopedycznych haseł, lecz kwintesencją prostych i znanych wszystkim doświadczeń. Kto nie pamięta dramatycznych scen z przeszłości, w których kulminacyjnym punktem bywała ostra wymiana słów między dzieckiem a rodzicem w rodzaju: „Czemu mam to zrobić?" (z buntem w głosie); „Bo ja ci każę!" (z naciskiem na „ja"). Po nich następowała długa, znacząca cisza, a dalej gwałtowny, nieraz ocierający się o sporty ekstremalne, bieg wydarzeń: zaczynając od przysłowiowego odmrażania uszu, poprzez
ich zatykanie i chowanie, a kończąc na ich szarpaniu lub wyciąganiu za nie; oczywiście w celach reanimacyjnych, bo przywracających zdolność słuchania. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, nie jest istotne, czy rzecz dotyczyła pozbierania rozrzuconych zabawek, ścięcia sterczących modnie włosów czy powrotu o ustalonej godzinie do domu. Ważne było to charakterystyczne zapętlenie osób w rodzinnych zapasach wychowania i edukacji, bo to wtedy po cichu i jakby mimowolnie położone zostały fundamenty naszych obecnych postaw w odniesieniu do władzy i autorytetu. W rzeczy samej bowiem nie szło tylko o zabawki, włosy czy wyznaczoną koniunkcję wskazówek zegara - jak twierdzili jedni, ale o wolność i ludzką godność - jak intuicyjnie wyczuwali ci drudzy, mali lub wyrośnięci buntownicy, choć wówczas brakowało im stosownego aparatu krytycznego. Co więcej, były to ledwie wprawki do prawdziwej sztuki życia.
Podobne dialogi powtarzają się wciąż i od nowa, w odmiennych sceneriach i w znacznie bardziej dramatycznych okolicznościach. Miejsce dawnych swojskich postaci zajmują odpowiednio szef lub szefowa w pracy, ksiądz na ambonie lub w konfesjonale, urzędniczka za biurkiem, telewizyjny ekspert na szklanym ekranie itp. Scenariusz jednak jest zwykle ten sam, z takim trudem utrwalony już we wczesnym dzieciństwie. Z tą tylko różnicą, że coraz rzadziej słyszy się to proste, nieomal infantylne pytanie: „Czemu mam to zrobić?" lub bardziej precyzyjne, choć retoryczne, zastygłe na kartach Ewangelii: Jakim prawem to czynisz? (Mt 21,23). Gdzieś się zapodziała dziecięca naiwność czy młodzieńcza dezynwoltura, a ich miejsce zajęły bardziej lub mniej konformistyczne przyzwyczajenia.
O tym, jak ważkie są to sprawy i jak dramatyczne mają konsekwencje, przypominają proste fakty z życia. Choćby te z rynku pracy, gdzie tak wielu ludzi godzi się na zatrudnienie w szarej strefie (bez ubezpieczenia i godziwej płacy) lub - jeśli zgodnie z prawem - na ustawowe osiem godzin, a w rzeczywistości pracuje dziesięć - dwanaście, i to bez dodatkowego wynagrodzenia. Wszyscy przystają na te nieuczciwe warunki, bo znacznie bardziej zależy im na pracy niż na wolności czy godności. I co więcej, nie stawiają niewygodnych pytań. A szkoda, bo w dobrym pytaniu jest już połowa odpowiedzi.
Problem uprawomocnienia autorytetu ma drugą, nawet bardziej intrygującą, stronę medalu: kwestię uznaniowości autorytetu/władzy. W hierarchicznym układzie autorytetu/władzy ważniejszą stroną jest ta niższa, poddana władzy i uznająca autorytet, dająca posłuch i obdarzająca zaufaniem. W praktyce od tego kredytu zaufania zależy sama władza i autorytet; notabene odkrycie tej prostej zależności było zarzewiem niejednego buntu mas czy rewolucji. W ustrojach demokratycznych dobrze o tym pamiętają liderzy partii politycznych, gdy nerwowo śledzą notowania politycznej giełdy popularności: wysokie wyniki to miejsce w parlamencie, władza, wpływy itp.; niskie - to banicja pozaparlamentarna, zero władzy.
W życiu konkretnego człowieka kwestia uznaniowości autorytetu władzy sprowadza się do odpowiedzi na proste pytanie: Komu udzielę kredytu zaufania? Komu uwierzę? Nie jest odkrywcze stwierdzenie, że żyjemy na kredyt, kredyt zaufania. Żyjemy, bo wierzymy ludziom i w ludzi, a ludzie wierzą nam; w łacińskim źródłosłowie słowa „kredyt" pobrzmiewa zresztą to credo, czyli „wierzę". Początkowo wierzymy własnym rodzicom, potem stopniowo innym znaczącym postaciom. Najpierw w sprawach dotyczących rzeczy powszednich (na przykład, że podany mi chleb jest chlebem, a nie kamieniem itp.), a następnie w kwestiach odnoszących się do dobra, prawdy, piękna i samego Boga. Alternatywy nie ma, bo nie można nie wierzyć nikomu; alternatywą jest szaleństwo, czysta paranoja. Innymi słowy, potrzebujemy innych ludzi tak samo jak pożywienia i picia, a analogicznie potrzebujemy władzy i autorytetów.
Na początku życia kwestia jest prosta. Pierwszymi figurami, które obdarzamy zaufaniem, są rodzice: to w symbiotycznej więzi z matką dziecko nabywa tak zwanego podstawowego zaufania (Erik Erikson), zaś w relacji z ojcem po raz pierwszy je inwestuje. Jak matka i dziecko początkowo stanowią jedność psychofizyczną (matka jest integralną częścią dziecięcego świata, synonimem jego immanencji), tak ojciec jest pierwszym obcym, przychodzącym z zewnątrz, pierwszym ucieleśnieniem władzy i autorytetu. Pojawienie się ojca jest „objawieniem" transcendencji, inności, obcości, miejscem, z którego w przyszłości wyłonią się inne znaczące postacie. I początkowo rodzice, zwłaszcza ojciec, są jak Bóg: wszechmocni, wszechwiedzący, wszechobecni... Dopiero dalszy rozwój dziecka przyniesie trudności i rozczarowania w tym zakresie, które - jak wspomniane wcześniej sceny z dzieciństwa i młodości - powinny stać się momentami wzrostu i dojrzewania.
Gdy odkrywamy niedoskonałość rodziców
Odkrycie „niedoskonałości rodziców", to znaczy granic ich wiedzy, sił czy możliwości, z punktu widzenia rozwojowego jest czymś naturalnym i pożądanym, a jeśli przebiega pomyślnie, to stanowi dobrą matrycę dla kolejnych doświadczeń życiowych. Odkrycie rodzicielskich ograniczeń nie musi niszczyć ich autorytetu czy władzy, ale przeciwnie, może je stopniowo oczyścić i przekształcić w struktury wewnętrzne dziecka i odkrycie powszechników: prawdy, dobra, piękna. Przykładowo: przy okazji tak zwanego pierwszego kłamstwa dziecko odkrywa, że rodzice nie są wszechwiedzący i kupują zmyślone historie jak ciepłe bułeczki. Jednak gdy kłamstwo wyjdzie na jaw i dochodzi do kary oraz zadośćuczynienia, w dziecku zaczynają wykształcać się zręby sumienia („Zawsze jednak ktoś wie, że skłamałem!") i zalążki idei prawdy. Czy przykład z późniejszego etapu rozwoju: rodzice mogą arbitralnie i bezdyskusyjnie zakazać wyjścia na całonocną zabawę, ale wtedy autorytet przeistoczy się w autorytaryzm, a władza w przemoc. Mogą natomiast porozmawiać z dorastającym człowiekiem o wartościach, które chcą chronić takim zakazem, i pozostawić wolność wyboru: autorytet oparty zostanie wtedy na wspólnym szacunku dla dobra i prawdy, a władza na współodpowiedzialności i poszanowaniu godności. Dziecko trzymane pod kloszem de facto zostaje okaleczone, natomiast to wychowywane w prawdzie i odpowiedzialności nie tylko że przejmie wartości własnych rodziców, ale rozwinie je i pomnoży.
Sytuacja znacznie się komplikuje, gdy młody człowiek opuszcza dom i spotyka inne znaczące osoby, którym udziela kredytu zaufania, ot, chociażby wspomnianego lidera partii politycznej. Przede wszystkim znika bezpośrednie i osobiste doświadczenie, a jego miejsce zajmują często skąpa wiedza i powierzchowne wrażenia lub - by się modnie wyrazić - tak zwane PR (ang. public relations) tworzone w mediach i przez media. I ten rządzi, kto robi najlepsze wrażenie, jak dobrze przekonują polskie perypetie ostatnich lat z demokracją.
Jose Ortega y Gasset na to prowokacyjne pytanie dał prostą odpowiedź: „Każdy, kto rządził na tej ziemi, opierał swe rządy w głównej mierze nie na czymś innym, lecz na opinii publicznej" - przyrównał oczywistość tej prawdy do prawa grawitacji. Ta odpowiedź - skądinąd spójna z naszą wcześniejszą myślą o uznaniowym charakterze władzy i autorytetu - rodzi jednak kolejne oczywiste pytanie: Kto dziś rządzi opinią publiczną? I odpowiedź jest równie oczywista: mass media. A media w sprawie autorytetu i władzy bywają bardzo ambiwalentne i koniunkturalne. Dobitnie przekonuje o tym jeden ze znanych dziennikarzy, Maciej Iłowiecki. Wiąże on kwestię upadku autorytetów z rosnącym wpływem mediów i tym, że to one tworzą obraz rzeczywistości w większości ludzkich umysłów. I trudno się z tym nie zgodzić.
Dziś wychowaniem młodych ludzi - obok archaicznej trójcy: rodzina, szkoła i Kościół - zajmują się właśnie media, a głównie telewizja. Statystyki nie pozostawiają złudzeń. Choćby to, że w Polsce przeciętne dziecko przed ukończeniem siódmego roku życia spędza przed szklanym ekranem od dwóch do trzech tysięcy godzin, czyli minimum godzinę dziennie, nierzadko więcej niż z rodzonym ojcem. Dziecko w wieku od pięciu do dwunastu lat już od trzech do czterech godzin dziennie. Literatura przedmiotu obficie zaś opisuje takie zjawiska jak „elektroniczna niania", „pacyfikator" dzieci czy różnego rodzaju medialne uzależnienia. Media stały się pedagogiem numer jeden, a prawda ekranu - prawdą czasu!
Tworzy to dość delikatną sytuację. Zdaniem Iłowieckiego media są zdolne zarówno do tworzenia pozornych autorytetów, jak i do niszczenia prawdziwych. Środki „załatwiania" w mediach kogoś są kwestią doskonale znanej wszystkim techniki, zwłaszcza w telewizji. Z drugiej jednak strony, bez pośrednictwa mediów prawdziwe autorytety też nie mogą zaistnieć: ktoś nieznany szerszej opinii publicznej przestaje być autorytetem albo jest nim na własny użytek. Tertium non datur.
Do tej pory opisywaliśmy tytułowe pojęcia niejako „od dołu", tj. szukając ich naturalnych podstaw. Zrodziło to więcej pytań niż odpowiedzi, ale widać temat jest nośny, a im głębiej w las, tym więcej drzew. Na koniec spróbujmy jeszcze rzucić okiem na ten sam temat „od góry", inspirując się Objawieniem zawartym w Ewangelii. Czytamy w niej słowa Jezusa: Ci, którzy uchodzę za władców narodów, uciskają je, a ich wielcy daję im odczuć swą władzę. Nie tak będzie między wami. Lecz kto by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie sługę waszym. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich (Mk 10,42-44). Prostota tego przesłania jest jednocześnie urzekająca i porażająca: władza, która jest służbą, i autorytet, który jest uniżeniem. I co więcej, źródłem jednego i drugiego jest Bóg Ojciec: Nauka, które słyszycie, nie jest
moja, ale Tego, który Mnie posłał, Ojca (J14, 24); czyny, których dokonuję w imię mojego Ojca, świadczę o Mnie (J10,25). Tytułowa triada pojawia się więc znowu razem, lecz w zupełnie innym kontekście, we wnętrzu tajemnicy Trójcy Świętej. Nie ma to nic wspólnego z naturalnym ojcostwem, władzą czy autorytetem, które odruchowo podłożyliśmy pod tytułowe pojęcie.
Niewielu ludzi czy instytucji w historii zdołało ucieleśnić ten ideał, jakby paradoks w nim zawarty predestynował bardziej do rozminięcia się z nim niż jego realizacji. To nie znaczy, że zupełnie brak jest przykładów pozytywnych. Przeciwnie, przykładami są ludzie powszechnie znani i to z pierwszych stron gazet: Mahatma Gandhi, Matka Teresa z Kalkuty czy Jan Paweł II, wielcy przywódcy duchowi i światowe autorytety. Co jednak charakterystyczne, nieodzownym ich atrybutem była świętość życia.
W eseju pt. Czym jest autorytet? Hannah Arendt podkreśla, że słuszniej byłoby pytać, czym był autorytet. I sięgając do źródeł naszej cywilizacji, precyzyjnie uzasadnia swoje zdanie. Dziś wielu myśli podobnie, choć nie na skutek wnikliwych studiów, lecz ulegając zwykłemu pesymizmowi. Tylko nieliczni potrafią spojrzeć z nadzieją w przyszłość. Jednym z nich jest cytowany Ricoeur, który w obecnym kryzysie widzi szansę dla wspólnot chrześcijańskich, by bez kompleksów wzięły udział we współfundowaniu autorytetu i władzy, i to restytuując autorytet tekstów biblijnych i instytucji kościelnych. Chrześcijaństwo ma jeszcze wiele do dania światu, a ściślej wszystko, bo Ewangelia jak ziemia dziewicza jest wciąż otwarta dla nowych zdobywców. I ufamy, że po pokoleniu Kolumbów nastąpi nowe pokolenie, które być może ktoś nazwie dzisiejszą nazwą: pokoleniem Jana Pawła II.
Skomentuj artykuł