Nie bój się, tato

Nie bój się, tato
Radosław Pazura (fot. rafaljanus.pl)
Rafał Janus / tato.net / slo

O przewijaniu, nadludzkich siłach, Marszu Tureckim i języku niemowląt - rozmowa z Radosławem Pazurą - aktorem, tatą i lektorem audiobooka pt. "Tworzenie więzi. Dla ojców niemowląt"

Rafał Janus:  W księgarniach pojawił się właśnie audiobook autorstwa Kena Canfielda, nagrany z Pana udziałem, adresowany do świeżo upieczonych ojców. Pana staż jako ojca jest już trochę dłuższy, prawda?

Radosław Pazura: No tak, można powiedzieć, że mam jakieś doświadczenie, bo moja córka ma już sześć lat.

Pytam, ponieważ w książce, którą Pan przeczytał, Ken Canfield, zachęca młodych ojców do kontaktu z tymi bardziej doświadczonymi. Chciałbym więc trochę uszczknąć z Pana ojcowskiego doświadczenia i spytać na przykłada o to, jak Pan przygotowywał się do bycia tatą? Jeśli oczywiście miały miejsce jakieś przygotowania…

Moje przygotowania były dosyć długie a zaczęły się tak naprawdę od pytania skierowanego przez nas do Pana Boga, czy w ogóle otrzymamy ten dar. Jesteśmy starszymi rodzicami, moja żona urodziła w wieku 41 lat, a staraliśmy się już wcześniej, mając ponad 35, więc nie było to takie łatwe. Dlatego to przygotowanie zaczęło się od próśb do Tego, który decyduje o tym, czy ktoś będzie miał dziecko czy nie. I wybraliśmy drogę, która byłaby chyba najmilsza Stwórcy, czyli drogę życia w Kościele i otwarcia się na Jego działanie, po prostu modliliśmy się bardzo dużo, odwoływaliśmy się do wielu świętych, uczestniczyliśmy w pielgrzymkach, cały czas żyliśmy sakramentami, nie opuszczaliśmy mszy świętych. Była to więc prawdziwa bitwa niebieska a armaty, które w niej wytoczyliśmy były naprawdę mocne. Z drugiej strony oczywiście robiliśmy wszystko to, co było w naszej ludzkiej mocy, czyli najzwyczajniej w świecie byliśmy ze sobą i kochaliśmy się. Mieliśmy też wiele kontaktów z ludźmi, którzy mieli rodziny, mają rodziny lub też tak jak my wtedy przygotowywali się do narodzin dziecka. A gdy się już pojawiła wiadomość, że się udało, że w naszym mniemaniu stał się cud, to wtedy te przygotowania ruszyły jeszcze prężniej i jeszcze mocniej.

Była jakaś szkoła rodzenia?

Szkoły rodzenia jako takiej nie było, natomiast była z nami jedna osoba, która nam pomagała i to wszystko tłumaczyła a poza tym opieraliśmy się na mnóstwie podręczników, które po prostu wchłanialiśmy i na takiej zwyczajnej pomocy, jaka płynęła ze strony ludzi, którzy dzielili się z nami swoim doświadczeniem. Oprócz tego nie przestawaliśmy się żarliwie modlić, między innymi o to, żeby Bóg dał nam siły, aby kiedy przyjdzie się nam zmierzyć z tym kimś, kto pojawi się na świecie, wiedząc już z opowiadań, że to nie jest wcale takie proste i wymaga dużo sił, żeby nam ich nie zabrakło.

Z pewnością trudno przygotować się na wszystko. Czy pamięta Pan co było dla niego największym zaskoczeniem?

Chyba to, że generalnie wydarzenie narodzin dziecka jest tak wielkie a przeze mnie dodatkowo rozpatrywane w kategoriach cudu, czyli czegoś, czego nie da się do końca nazwać, pojąć, bo jest tak niepowtarzalne i tak piękne, że wyzwalają się w nas pokłady przemożnych sił, które są nam dane od Pana Boga i które sprawiają, że stajemy się nagle jakby "nadludźmi" (śmiech)

Kiedy pierwszy raz poczuł Pan napływ takich "nadludzkich" sił?

Pamiętam to doskonale. Ken Canfield napisał w swojej książce, że tuż po narodzinach dziecka stajemy się nagle jakby wyżsi, silniejsi, potężniejsi, pełni mocy, że wręcz unosimy się nad ziemią. I ja to też tak wspominam. Już w okresie ciąży Doroty mnie się wydawało, że ja też jestem w ciąży, autentycznie! Polegało to na tym, że nawet kiedy byliśmy w różnych miejscach wyczuwałem na przykład, że żona się źle czuje. Doświadczaliśmy niesamowitej jedności, w taki bardzo namacalny sposób, jedności, która, jak wierzę, była owocem sakramentu małżeństwa. Ja żyłem życiem Doroty i życiem tego dziecka, które było w Dorocie a które było także moim dzieckiem. I podobnie było już po urodzeniu Klary, fantastycznie się uzupełnialiśmy z żoną i siła, jaką wtedy otrzymaliśmy była nieprawdopodobna. Ja czułem, że mogę przenosić góry, naprawdę.

Czyli tak, jak w tej historii z audiobooka, w której Canfield opowiada, że zaraz po maratońskim, całodobowym porodzie, wrócił do domu i… zbudował nowe schody.

Takich sytuacji było mnóstwo. Ja mam wrażenie, że w takich momentach, pod wpływem impulsu, który płynie od serca, otwierają się w naszym umyśle jakieś klapki i jesteśmy w stanie funkcjonować na zupełnie innych obrotach. Myślę, że to jest taki dar Pana Boga i tak jest stworzona natura, że kiedy stajemy się rodzicami, to nagle jesteśmy w stanie unieść każdy ciężar. Bo trzeba też sobie powiedzieć, że to nie jest łatwy okres. Natomiast jest jednocześnie tak piękny, że warto się z tym zmierzyć.

Powiedział Pan, że ten czas był piękny, ale także trudny. Jakich trudności może spodziewać się przyszły ojciec?

Dla nas taką trudnością był, co tu dużo mówić, wiek i problemy związane z siłami. Te nasze akumulatory wystarczyły na jakieś trzy miesiące i później zwyczajnie pojawił się kryzys, bo jednak organizm to wszystko odczuwał. Kiedy ma się już te 40 lat, to sił najnormalniej w świecie nie starcza. Ale wydaje mi się, że to było po coś, bo nasz organizm jest tak wspaniale skonstruowany, że kiedy na przykład mniej śpimy, to też uczymy go, iż może przyszedł czas, w którym snu będzie trochę mniej. I tak rzeczywiście było. Po 3 miesiącach pojawił się kryzys, ale potem wszedłem w okres, w którym zwyczajnie potrzebowałem mniej snu, po prostu ten krótszy sen regenerował mnie tak, że mogłem normalnie funkcjonować. Dlatego wiem teraz, że nie trzeba się tych trudności strasznie bać i uciekać od ojcowskich obowiązków.  Zresztą Canfield też o tym pisze, żeby nie bać się rzucić na głęboką wodę, nawet, gdyby miało nas to trochę kosztować, również nie bać się tego, że mogłoby się popełnić jakiś błąd. Nieważne, że tym razem nie udało się zrobić tak, jak pisali w podręczniku, na przykład przy zmienianiu pieluchy. Przy piątym, dziesiątym, setnym przewijaniu będzie się już mistrzem świata. To później przychodzi samo.

Rozumiem z tego, że Pan nie stronił od przewijania.

Absolutnie. Ja byłem tym głównym  przewijającym, bo żona właśnie trochę się bała i to musiało spaść na mnie. Ale ja sobie wtedy myślałem: "No wreszcie się mogę poczuć jak prawdziwy mężczyzna! Ktoś zdezerterował? Ktoś się wystraszył? Spokojnie, ja dam radę!". I ten obraz pomógł żonie, która stwierdziła, że "jeśli facet sobie poradził, to co - ja sobie nie poradzę?" W ten sposób sama także zaczęła to robić.

Tymczasem jest wielu mężczyzn, którzy boją się nawet wziąć swoje dziecko na ręce a co dopiero przewinąć. Z kolei Ci, którzy odważyli się zrobić ten krok i dajmy na to zaczęli regularnie kąpać swoje niemowlę, stwierdzali, że jest to doskonała okazja do fantastycznej zabawy i nawiązywania kontaktu z dzieckiem. Czy Pan też to tak wspomina?

Zdecydowanie tak, ponieważ poprzez częste bycie z dzieckiem, zaczyna się rodzić coś, co można by nazwać współpracą, to maleństwo zaczyna nam w takich czynnościach pielęgnacyjnych zwyczajnie pomagać. Chodzi o to, że jeśli staramy się być z nim blisko i często, uczymy się z czasem rozpoznawać pewne sygnały, które ono nam daje, jego sposób porozumiewania się z nami.  To jest fantastyczne, bo odkrywamy nowy język, mało tego - jesteśmy w stanie go zrozumieć. I co więcej - tylko my go rozumiemy. Uczymy się na przykład rozróżniać rodzaje płaczów i to, co one mogą oznaczać. To było widać bardzo wyraźnie, kiedy przychodzili przyjaciele, znajomi, rodzina i mówili coś do mojego dziecka. Ja widziałem, że ono im odpowiada natomiast oni ewidentnie nie wyłapywali tych sygnałów. I to było niesamowite , bo mogłem wtedy zobaczyć, jak tworzy się rodzina - ta podstawowa komórka społeczna. Przekonałem się, że warto nie przegapić tego okresu, bo on jest bardzo ważny, to jest taki wkład, który w przyszłości będzie procentować.

Wspomniał Pan bardzo pięknie, że kiedy jesteśmy w bliskim kontakcie z naszym dzieckiem i uczymy się jego języka, to nagle ten język staje się jakby językiem rodziny i scala tę rodzinę. Z drugiej strony często, z racji chociażby braku sił a jednocześnie liczniejszych obowiązków, jesteśmy zmuszeni do skorzystania z pomocy czy to rodziców, teściów, czy też opiekunek, sąsiadek, znajomych. I oni mają taką zupełnie naturalną pokusę, żeby doradzać młodym rodzicom a czasem wręcz, żeby zastąpić tych rodziców. Jak sobie radziliście z przyjmowaniem pomocy i jednocześnie stawianiem granic?

To jest prawdziwe wyzwanie dla początkujących rodziców. Stawianie granic jest trudne, ale jest  ważne. Czasem o tę pomoc trzeba poprosić w obliczu niespodziewanych trudności, nie raz w panice, bo sytuacja wymyka się spod kontroli a wszystkie znane sposoby jej opanowania zawiodły. Tak też bywało. Wspaniale jest mieć wtedy kogoś, kogo numer jest takim telefonem zaufania lub kto może się w każdej chwili zjawić i nam pomóc. Z drugiej strony, kiedy ta więź łącząca rodziców z dzieckiem jest już pełniejsza, bardziej doskonała,  zdarzają się sytuacje, w których zjawiają się znajomi czy rodzina i wtrącają swoje trzy grosze. My wiemy już, że to, co oni mówią nie zadziała, że wręcz może nawet utrudnić dziecku na przykład przyswojenie pokarmu lub popsuć mu nastrój.

U nas cały ciężar wychodzenia z takich opresji spoczywał na Dorocie, która doskonale swoją intuicją wyczuwała, kiedy dziecko można oddać w obce ręce ku uciesze innych a kiedy już lepiej mieć dziecko przy sobie, bo to będzie dla niego lepsze. Wydaje mi się, że rodzice wiedzą to najlepiej. I warto mieć z tyłu głowy taką lampkę, która zapala się w momencie, kiedy kontakt obcych z dzieckiem zaczyna być dla niego niedobry lub męczący. Moja żona robiła to przepięknie, zawsze  w taki sposób, żeby nie urazić tych, którzy przecież bardzo często pomagali nam z miłości, nie wiedząc jednak, że mogą przeszkodzić czy zaszkodzić dziecku w czymś, o czym nie mają pojęcia, bo nie znają jego języka. Ten język znają mama i tata i oni są też po to, żeby to dziecko najnormalniej w świecie chronić. Nauka wychodzenia z takich sytuacji, znajdowania sposobów na umiejętne stawiania granic bliskim, po to właśnie by dziecko chronić, jest jednym z ważnych wyzwań, które stoją przed młodymi rodzicami.

Z drugiej strony nie da się nie uczyć od innych i nie czerpać z jakichś wzorców. Często nieświadomie kopiujemy schematy rodzicielskich zachowań, co niestety bywa zgubne, ale kiedy to jest proces świadomy, to niejednokrotnie zamienia się wręcz w poszukiwanie takich dobrych przykładów. Na kim Pan się wzorował? Czy miał Pan to szczęście, że mógł Pan czerpać z przykładu własnego ojca czy też szukał Pan wzorców gdzie indziej?

Ja jestem takim typem ambitnym i staram się nie wzorować na nikim, ale jeśli już, to staram się wzorować na tych, na których powinno się to robić. Dla mnie takim przykładem wspaniałego ojca był Św. Józef i starałem się jak najwięcej czytać właśnie o nim, na przykład jest taka piękna książka Jana Dobraczyńskiego Cień ojca. Jednak głównie starałem się szukać inspiracji głęboko w sobie, co nie znaczy, że nie korzystałem ze wskazówek innych ojców. Zawsze jestem na to otwarty i na te wskazówki, i na drugiego człowieka. Ale najchętniej wchodziłem w głąb siebie zadając sobie pytanie: czego ja bym oczekiwał od siebie w stosunku do mojego dziecka i czego ja bym oczekiwał później, w przyszłości, od mojego dziecka w stosunku do mnie.

Zawsze chciałem te relacje opierać na wartościach, które wyznaję. W moim przypadku są to wartości chrześcijańskie. Wydaje mi się, że gdy się wejdzie w głąb tych wartości, to bardzo szybko się znajdzie odpowiedź na to, jak powinno się podchodzić do dziecka, jak powinno się z nim obchodzić i jak budować swoją relację z nim. Ja po prostu szukałem pomocy z góry. Dużo się modlę i modliłem się o to, żeby w umiejętny i właściwy sposób od narodzin, ba, od poczęcia, nawiązać kontakt ze swoim dzieckiem.

No właśnie, kiedy zaczęła się ta relacja Pana z dzieckiem?

Zaczęło się to już wtedy, kiedy ono było w brzuszku. Wtedy do niego zwyczajnie mówiłem. Mówiłem mu kim teraz jest, co się teraz dzieje, opisywałem otaczający świat.  To, że dobrze jest tak robić wiedziałem już z książek. Mówiłem: "masz już wspaniałe rączki, machasz nimi do mnie, ja to wiem". Później prowadziliśmy z dzieckiem normalne rozmowy i autentycznie widzieliśmy, że to dziecko reagowało. Wiedzieliśmy, co lubi. Uwielbiało, to znaczy, uwielbiała (bo już wiedzieliśmy, że to jest dziewczynka) słuchać muzyki. Szczególnie Mozart jej się spodobał. To się nam później bardzo przydało, bo proszę sobie wyobrazić, że miała swój hit i to był Marsz turecki . Kiedy włączaliśmy ten utwór (nucenie) jej nogi zamierały, kiedy się kończył, jej nogi ożywiały się dając wyraźny sygnał: "Hej tam na zewnątrz! Czegoś bym tu jeszcze raz posłuchała!"

I podczas narodzin zdarzyło się tak, że kiedy już przyszła na świat i zabrano ją od mamy, bo Dorota musiała mieć cesarskie cięcie, to zaczęła płakać, ale tak bardzo mocno, że nie dawała się uspokoić. I pierwszą rzeczą na jaką wtedy wpadłem, nie wiem dlaczego, był właśnie ten Marsz turecki. Zacząłem go nucić i jej płacz z takiego szlochu zaczął się zmieniać w kwilenie aż w końcu zupełnie się ucichł. Klara otworzyła szeroko oczy i widziałem, że kombinuje, jakby chciała powiedzieć: "Skądś to znam". Przypomniało jej to z pewnością świat, w którym była jeszcze niedawno i poczuła się bezpieczniej. To było nieprawdopodobne. Dzięki temu mogłem się przekonać jak to wszystko zapracowało, że byłem z nią od początku, że puszczałem tę muzykę, że mówiłem do niej i że byłem przy niej wtedy, podczas narodzin.

Zostańmy jeszcze chwilę przy dniu narodzin. Mówiliśmy na początku o przygotowaniach do ojcostwa a czy na ten konkretny dzień można się jakoś szczególnie przygotować?

U nas było o tyle inaczej, że już wcześniej wiedzieliśmy, że trzeba będzie przeprowadzić cesarskie cięcie, bo wszystkie przesłanki medyczne na to wskazywały, więc data porodu była wyznaczona. Mimo to było to dla mnie przeżycie, którego nigdy nie zapomnę. Gdy tylko otworzyłem rano oczy wiedziałem już, że to jest wielki dzień. Od razu odczułem w sobie te siły, o których mówiliśmy wcześniej. Wstałem z takim przekonaniem, że to jest nasz dzień, że nic złego się nie stanie, że urodzi się piękne, zdrowe dziecko, cudowny dar, na który tak długo czekaliśmy. Tego się nie da opisać, ale pamiętam nas i to, że było widać, że jesteśmy parą kochających się ludzi, którzy jadą, żeby odebrać owoc swojej miłości.

I tak na koniec. Gdyby miał Pan wybrać jedną wskazówkę z tych, które znalazły się w czytanej przez Pana książce, którą podsunąłby Pan młodym ojcom, która Panu tak najbardziej zapadła w serce?

Szereg uwag i spostrzeżeń Pana Canfielda jest niezmiernie ważnych i potrzebnych, niemniej jednak ta główna i podstawowa, bez której trudno będzie skorzystać z pozostałych jego podpowiedzi, to jest ta zachęta, aby nie bać się otworzyć na to tworzenie własnej unikalnej relacji ze swoim dzieckiem, żeby rzucić się na głęboką wodę i być od początku przy swoim dziecku. Nie bać się tego, choćby się nawet miało popełniać błędy. Ja wierzę, że nie jesteśmy w stanie popełnić takich błędów, które zaszkodziłyby życiu dziecka. Jesteśmy zaopatrzeni w odpowiednie instynkty, które pozwolą nam to dziecko chronić. Dlatego nie należy się bać tworzyć od początku więzi ze swoim dzieckiem, ale także tworzyć tę więź ze swoją żoną, po to, żeby wyczuwać się nawzajem. Jeśli ona w danym momencie czuje się w czymś lepiej, to oddać jej te sprawę, przypatrzeć się z boku i włączyć się znów później. Nie bać się wejść w relację ze swoim dzieckiem i od początku tworzyć z nim tę więź, jaką dziecko może mieć tylko z tatą.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie bój się, tato
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.