Mam dobre CV. I co z tego?
Zaczynali studia w przekonaniu, że dyplom uczelni wystarczy, by rynek padł im do nóg. Dziś - już z tytułem magistra - słyszą: pracy brak!
Do tej pory mówiono o nich: dzieci szczęścia. Urodzeni pod koniec lat osiemdziesiątych. Raczkowali, kiedy dogorywał komunizm. Przed pokoleniem ich rodziców nagle otworzyły się bajeczne wręcz możliwości. Wielu skorzystało - robili kariery błyskawiczne i błyskotliwe. Płacili za to wysoką cenę: nie było ich w domu. Jednak uwolniona ręka rynku, która niespodziewanie sięgnęła po młodych, wypuściła do domów na wcześniejsze emerytury pokolenie poprzednie - mogli zająć się wnukami.
Młodzi mieli pieniądze, by inwestować w dzieci. Dziadkowie mieli czas, by realizować staranny program wychowawczy. Zaś pierwsze pokolenie wychowane w wolnej Polsce mogło wreszcie szczęśliwie żyć. Języki obce, dobra szkoła, jeszcze lepsza uczelnia - najchętniej zagraniczna. A poza tym jazda konna, szkoła muzyczna, tenis - to bogata wersja wielkomiejska. Dyplom wyższej uczelni, mniejsza o to jakiej, może być marketing i zarządzanie lub administracja - to poziom aspiracji tych mniej zamożnych z prowincji.
Dziś jednych i drugich socjologowie sprowadzają do wspólnego mianownika: pokolenie Y. Pierwsze zderzenie aspiracji Ygreków i możliwości rynku nastąpiło w 2008 r. Świat przeżywał kryzys, wzrost PKB wyhamował, bezrobocie podskoczyło. Firmy - zamiast rozwijać się - przystąpiły do restrukturyzacji, cięcia kosztów, zwalniania.
Ygreki tego nie pamiętają, ale bywało gorzej. W 2003 r., gdy na rynek pracy wszedł demograficzny wyż początku lat osiemdziesiątych, bezrobocie sięgnęło 20 proc. Osoby do 25 roku życia stanowiły niemal połowę wszystkich bezrobotnych. Dziś oficjalna stopa bezrobocia przekracza 10 proc. z hakiem. Według szacunków GUS, młodzi to jedna czwarta pozostających bez pracy, co oznacza 400 tys. osób.
Wydawałoby się zatem, że jest znacznie lepiej, niż dziesięć lat temu. W 2003 r. były jednak perspektywy: wszyscy liczyli na skutki szybkiego wzrostu gospodarczego. Po cichu też na to, że wstąpienie do Unii pozwoli najbardziej przedsiębiorczym lub zdeterminowanym znaleźć pracę za granicą.
Dziś krajom starej Unii imigranci z nowej Europy nie są potrzebni. Międzynarodowa Organizacja Pracy przypuszcza zaś, że w Polsce bez zatrudnienia pozostaje znacznie więcej, niż wynika ze statystyk GUS, bo aż 1,3 mln młodych ludzi.
Jednocześnie na krajowym rynku pracy robi się coraz ciaśniej. Nowi absolwenci dołączają do tych, którzy kończyli studia kilka lat temu i - nie mogąc znaleźć pracy - przedłużali swoją edukację o dodatkowe kierunki, studia podyplomowe czy doktoranckie. A teraz, uzbrojeni w kolejne dyplomy, znów pukają do tych samych, zamkniętych drzwi.
Teraz szuka pracy jako specjalista ds. PR. - Złożyłam oferty w kilkudziesięciu firmach. Pielgrzymowałam tam, gdzie wydawało mi się, że są większe szanse. Najczęściej słyszałam: Zachowamy panią w bazie danych. Żadnych konkretów, żadnych perspektyw.
Wyższa Szkoła Śpiewu i Tańca
Za masowy wysyp bezrobotnych z dyplomem odpowiada także system edukacji. Masowo zakładane w połowie lat dziewięćdziesiątych płatne szkoły wyższe, w których profesorowie chętnie dorabiali do pensji, miały dokonać rewolucji edukacyjnej. Trend był taki, by doganiać kraje Europy Zachodniej, w których obywateli z wyższym wykształceniem było wielokrotnie więcej, niż w Polsce. Uczelnie - czasem ironicznie określane jako wyższe szkoły śpiewu i tańca - mamiły obietnicą łatwego zdobycia dyplomu. Tytuł magistra zdawał się zaś otwierać drzwi do kariery urzędniczej. Wygodnej, może i marnie płatnej, ale stabilnej pracy. Stąd popularność kierunków, takich jak marketing i zarządzanie, administracja, prawo. Ale także dziennikarstwo i psychologia.
Jednocześnie na uczelniach technicznych i kierunkach ścisłych świeciło pustkami. Nikt nie chciał zostać inżynierem. Rektorzy musieli organizować dodatkowe nabory. Teraz absolwenci marketingu i zarządzania czują się oszukani. Z tytułem magistra biorą każdą pracę - w fast foodzie czy call center. Przez osiem godzin podają towary, udzielają informacji. Ślą klientom służbowe uśmiechy. I dochodzą do wniosku, że skoro robią to, co i tak by robili, szkoda było tracić czas i pieniądze na studia.
Z punktu widzenia pracodawcy sprawa też nie jest prosta.
Firma B: - Nazywamy ich "ludzie-dywany". Przychodzą na rozmowę o pracę z bogatym CV. Dołączają do niego plik zaświadczeń o szkoleniach, stażach, czasem studiach doktoranckich. Są jednak tak skupieni na sobie i swoich potrzebach, że zapominają, po co przyszli. Kiedy pytam: - A co konkretnie chciałby pan u nas robić? - Słyszę: - Ja to bym chciał się rozwijać!
W tle tli się konflikt pokoleniowy. Ci, którzy dziś prowadzą rekrutacje, kiedy sami byli w wieku Ygreków, potrafili dla kariery poświęcić wszystko. Porzucali studia bez dyplomów. W firmach spędzali po kilkanaście godzin. Dziś okopali się na zdobytych pozycjach. A w młodych widzą zagrożenie. Są lepiej wykształceni, władają biegle językami, korzystają z technicznych nowinek równie sprawnie, jak z noża i widelca. Ale jednocześnie demonstrują ostentacyjną niezależność i niewielką elastyczność, jeśli chodzi o poświęcenie życia prywatnego dla pracy.
W rezultacie Ygreki otrzymują ofertę: praca za darmo lub - przy większym szczęściu - tzw. umowa śmieciowa. Przystają na to, licząc, że w ten sposób zakorzenią się wewnątrz firmy. A jeśli nawet nie zagrzeją w niej miejsca, u kolejnego pracodawcy będą mogli się pochwalić doświadczeniem.
Gdy Małgorzata uzyskała dyplom Politechniki Warszawskiej, pracodawca, u którego dorabiała na studiach, przedstawił ofertę: albo minimalna krajowa pensja plus mały procent od projektów, w których weźmie udział albo rozstanie. - Właściwie nie mam wyboru - ocenia. Jej zawód wymaga zdobycia uprawnień projektanta, a takie kwalifikacje może zdobyć tylko pod okiem pracodawcy. Nic dziwnego, że właściciel firmy to wykorzystał.
Socjologowie zwracają uwagę, że bezrobocie wśród młodych odsuwa perspektywę ich usamodzielnienia się, założenia własnej rodziny. Średnia wieku, w którym Polki decydują się na pierwsze dziecko w ciągu ostatnich lat i tak przesunęła się z 23 do 26 lat.
Psychologowie z kolei ostrzegają, że przedłużające się bezrobocie może prowadzić do patologii. Najmniej zaradnych, którzy dziedziczą biedę, doprowadzi do wykluczenia społecznego. Bardziej aktywni utoną w szarej strefie. Będą żyć z przemytu. U wielu zaczną zanikać normy moralne. Kradzież, prostytucja, sponsoring dadzą się wytłumaczyć łatwiej. Nieprzyzwyczajeni do rygoru i dyscypliny, wciąż będą szukać łatwego zarobku. Za kilka lat ten negatywny proces może być już nieodwracalny.
Ministerstwo pracy ma na razie jedną receptę. Do tego wątpliwą. Pilotażowy program, zgodnie z którym młodym bezrobotnym pracy poszukają specjalni doradcy. Ministerstwo ma zamiar rozdawać bony na szkolenia i naukę, finansować staże, płacić za wynajem mieszkania, a także finansować premie dla pracodawców. Problem w tym, że w ten sposób rynku pracy się nie uleczy. Niewielkie środki przeznaczone na ten cel - ledwie 12 milionów złotych - szybko się skończą. A młodzi bezrobotni i tak wrócą do urzędów pracy. Tyle że bogatsi o nowe doświadczenia.
Agnieszka Rybak - jest na co dzień dziennikarką i publicystką "Rzeczpospolitej"
Skomentuj artykuł