Na rowerze w drugie stulecie
Jan Płachta urodził się rok przed utworzeniem swej ukochanej Sandecji i marzy, by doczekać jej spotkań w ekstraklasie.
Co robić, by w zdrowiu przeżyć sto lat? A skąd mnie o tym wiedzieć? Nigdy nad tym nie myślałem. Wyrosłem w biedzie, do głodu przywykłem, a jako dziecko na służbę do bogatego państwa z rodzinnej Siennej chodziłem siedem kilometrów boso po śniegu. Może to mnie tak zahartowało - mówi sądeczanin Jan Płachta, prawdopodobnie najstarszy na świecie kibic.
Do niedawna na ligowe rozgrywki piłkarzy jechał na rowerze przez całe miasto. Teraz trochę niedomaga. Na stadion wozi go taksówką prawnuk, a rachunek płaci Sandecja.
9 lutego obchodził 101. urodziny, a mecze piłkarskiej drużyny pamięta jeszcze z przedwojennych czasów. Odbywały się na od dawna nieistniejącym stadionie na Błoniach, za ówczesnymi warsztatami kolejowymi. Pierwsza wyprawa na prawdziwe zawody przypadła na rok 1935. Szczegółów nie pamięta, tylko tyle, że grali z jakąś sławną węgierską drużyną. Chyba przegrali, ale mniejsza z tym. Ważne, że oczarowała go atmosfera panująca na trybunach. Siedział przecież jak równy z równym obok eleganckich panów w garniturach, pań w wyjściowych strojach. Stadion odświętnie udekorowany, przemówienia, orkiestra. No i doping: "San-de-cja!, San-de-cja!".
Życie go nie rozpieszczało. Miał pięć lat, kiedy w 1914 r. ojciec wrócił do domu z frontu. Zwolniono go, bo był chory. Wkrótce zmarł. Osierocił siedmioro dzieci. Cóż było robić? Wyprosił posadę u majętnych rodziców chrzestnych w Woli Kurowskiej, gdzie przyszło mu wypasać osiem krów. Nie było czasu na naukę, zresztą do książek też jakoś go nie ciągnęło. Liczyło się tylko to, by matka miała co do garnka włożyć.
- Byłem na służbie w Jurkowie, gdzie poznałem kucharkę - wspomina pan Józef. - Miała na imię Anna. Była nawet ładna, obrotna, potrafiła upichcić coś z niczego. To się i ożeniłem. Żyliśmy później w zgodzie przez ponad sześćdziesiąt lat. Odeszła pięć lat temu. Miała 96 roków.
Płachta wraz ze ślubną przeniósł się w 1934 r. do Nowego Sącza. A właściwie do pobliskiego Gaju, gdzie zaczepili się w gospodarstwie u starego Chochorowskiego. Niedługo potem znaleźli miejsce w samym mieście. Wynajęli pokoik u Żyda na Zdrojowej. Mogli płacić czynsz, bo Płachta był zatrudniony na miejskiej posadzie - w magistracie. Całymi dniami krążył po ulicach z kilofem, łopatą i miotłą, dbając o czystość. Czuł się potrzebny, dowartościowany.
Wybuchła druga wojna. Płachta stracił pracę, a był zbyt wątły, aby go powołano do wojska. Przez czas jakiś ukrywał się przed Niemcami. W końcu go capnęli, kierując do kopania rowów przeciwpancernych. No to i kopał rowy - w Chełmcu, w Niskowej, w Rytrze, nawet w Krynicy. Jednak do roboty się nie przykładał, co to, to nie. Toż grzech byłby śmiertelny, pracować z całych sił dla wroga. Przeprowadził się pod Górę Parkową. Mieszkał w Łazienkach, później w Żmigrodzie. Próbował kiedyś bryknąć z pracy, dotrzeć do swoich w lesie, ale go złapali, za karę przenieśli do jeszcze cięższej harówki.
Do Sącza powrócił akurat w dniu, w którym szkopy uciekali z miasta. Słyszał wybuch na zamku. Podszedł sprawdzić, co z niego zostało. I ten widok ruin do dzisiaj tkwi mu przed oczami.
Kolega, który powiedział mu, że w warsztatach naprawczych szukają niewykwalifikowanych robotników i nawet nieźle płacą, nazywał się Rams. Zgłosiło się z pół Sącza. Płachta miał szczęście - został przyjęty. Posadzili go na przesuwnicy. Od razu polubił to nowe stanowisko. Bo to i praca niezbyt męcząca, i blisko ludzi, a i odpowiedzialność niemała.
Zakłady sprawowały pieczę nad Sandecją. Jak więc mógł nie chodzić na nowy stadion, ten przy Alejach Wolności. Bywał na nim codziennie. Podglądał piłkarzy na treningach, podziwiał ich sztuczki techniczne, z niektórymi nawet się zaprzyjaźnił. Nazwiska nie trzymają się głowy, ale gdyby mu stare zdjęcia pokazać, na pewno wszystkich by rozpoznał. I tych z lat pięćdziesiątych, i tych młodszych, którzy później przysparzali chwały miastu.
- Wynajmowaliśmy mieszkanie przy ul. Matejki - opowiada pan Jan. - Moim najbliższym sąsiadem był niejaki Dudek. Potężne chłopisko, takie wielkie, że jak między słupkami się ustawiał, właściwie zasłaniał całą bramkę. Jeszcze ze dwa roki temu spotykałem go na stadionie. Ale zestarzał się, jakoś zmarkotniał, przestał przychodzić na mecze. Jako bramkarz słynął z tego, że przy upale straż pożarna musiała wylewać wodę na przedpole, bo na wysuszoną, twardą murawę nigdy się nie rzucał. A w siatce czekało pęto kiełbasy. Posilał się nią, kiedy tylko akcja przenosiła się na połowę rywali.
Na niedzielę Płachta czekał cały tydzień. W święty dzień rano szedł do kościoła, modlił się za najbliższych, żonę i synów. Szeptał też modlitwę za piłkarzy, by im za kilka godzin Bozia na boisku sprzyjała. I Sandecja raczej wygrywała na klepisku ozdobionym zegarem, na którym wskazówki przesuwały podobno wróble, i z legendarną stodołą za bramką od strony budowanego właśnie Domu Żołnierza. A on przez kilka dni, aż do następnego meczu, jakoś do pracy przychodził.
Komunikacyjny KS był w tamtym czasie klubem wielosekcyjnym, kibicował więc Płachta nie tylko futbolistom, lecz także hokeistom, bokserom, siatkarkom i siatkarzom. Nie liczyło się specjalnie, z kim grali, istotne było, że reprezentowali jego miasto i nie mogli mu przynieść wstydu. Przypomina sobie pojedynki na pięści Janika, bodiczki Pacha i Nosala, ścięcia Hebdy i Pachowej, Żabeckiej.
Pod koniec lat 60. władza ludowa hasło rzuciła, by kto żyw nad Kamienicę spieszył budować nowy stadion Sandecji. Panu Janowi dwa razy nie trzeba była powtarzać. Był oczywiście na otwarciu obiektu, bił brawo wywodzącemu się z Nowego Sącza Zawiślanowi, gdy ten węgierskim juniorom głową strzelał bramkę. W nagrodę za społeczną pracę przy obiekcie został porządkowym.
- Było nas pięciu: Sikorski, Słomka, Ligarski, Pancerz i ja. Pancerz do dzisiaj stoi przy bramce na krytą trybunę, Ligarski niedomaga, a ja na mecze chodzić będę do śmierci. Pozostali umarli - mówi.
Jeszcze w 1975 r. z przepisową opaską na ramieniu, z dumą przechadzał się po koronie stadionu. Dorabiał sobie do skromnej kolejarskiej pensyjki, ludzie odnosili się do niego z sympatią, jakoś nikt mu nie podskoczył. Miał więc czas, by zerkać, co też ciekawego na boisku się dzieje. A interesował się meczami każdej drużyny. Jednakowo przeżywał boje toczone przez trampkarzy, juniorów, jak i drugoligowych przez czas jakiś seniorów. Teraz cieszy się z każdej bramki strzelanej przez pupili w pierwszej lidze. A z tamtego okresu pozostała mu odnawiana co rok karta wolnego wstępu, dzięki której regularnie zasiada na wygrzanym przez siebie krzesełku pod dachem w sektorze dla VIP-ów.
- Panie, miałem 50 lat, kiedy pierwszy raz w życiu do doktora poszedłem - zapewnia Jan Płachta. - Teraz, kiedy poczuję się gorzej i zgłoszę się do przychodni po receptę, lekarz wyprowadza mnie do poczekalni, pokazuje pacjentom i mówi: - "Patrzcie, ten człowiek skończył 101 lat. Żyje tak długo, bo dba o swoje zdrowie, dobrze się odżywia, odwiedza lekarzy". A ja sobie tak myślę, że guzik by mi to odżywianie dało, gdyby Bozia nade mną nie czuwała. A tak po prawdzie, to Sandecja utrzymuje mnie przy życiu.
Mieszka sobie pan Jan z synową, jak u Pana Boga za piecem. Na trzecim piętrze. W ciepłym, przytulnym, czyściutkim blokowym mieszkanku. Ma w swym pokoiku telewizor, wersalkę, szafkę na ubrania, nawet odtwarzacz DVD. Narzeka trochę, że wysoko, że schody, a on, jak na złość jakiejś zadyszki ostatnio nabawił się. Ale cóż zrobić, to i tak luksus w porównaniu z warunkami, w jakich za młodu egzystował. Wnuki rozsiane po świecie, prawnuki także. Na ostatni mecz z Górnikiem Zabrze synowa wcisnęła mu za pazuchę piersióweczkę z jakąś naleweczką. Żeby się tatko nie przeziębił, a przecież także dla spokojności parę kropeleczek czegoś mocniejszego przechylić nie zaszkodzi, ale trunku nie tknął. Nie to, żeby był abstynentem, bo przy imieninach czy innym święcie kieliszek przechyli. Ale na stadionie alokohol przecież nie przystoi. Piersiówkę po cichutku, tak, żeby porządkowi czegoś nie zwąchali, podsunął młodszemu o 11 lat kompanowi. I smarkacz nie odmówił.
Sandecja, w ogóle piłka nożna, wypełnia całe Płachtowe bytowanie. Interesuje się tylko futbolem w lokalnym wydaniu. Nie chce słuchać o korupcji, z niedowierzaniem przyjmuje informacje o przekrętach, sprzedawaniu i kupowaniu meczów.
- To po co oni na boisko wybiegają, skoro wynik i tak już ustalony? Żeby ludzi w bałwanów robić? Przecież sami wychodzą na idiotów. I dobrze, że wpadają. Powinni tych oszustów do kryminałów wsadzać, do robót wysyłać. Może by rozumu i przyzwoitości nabrali - oburza się nestor wśród kibiców.
Bardzo przeżywa za to sukcesy i porażki chłopców z MKS. Ma wśród nich swoich faworytów, ale głośno ich nie wymieni, żeby inni nie poczuli się - jak to określa - pokrzywdzeni. Ostatnio coraz częściej widywany jest też na meczach piłkarek ręcznych Olimpii. Bo przecież znalazł się znakomity pretekst do opuszczania domu. Za czołową zawodniczkę pierwszoligowej drużyny uznawana jest Karolina Płachta, rodzona prawnuczka Jana.
Pewien lekarz stwierdził, że z medycznego punktu widzenia niemożliwe jest, by stulatek potrafił jeszcze jeździć na rowerze. Wsiąść na rower, wystartować, przepedałować kilka kilometrów? Nie, to jakiś absurd. Rzecz niemożliwa. Wybryk natury. Zwykła bujda na resorach.
- Niemożliwe? Wybryk natury? No to ja mu pokażę ten wybryk - złości się Jan Płachta. - Na razie rowerek odłożyłem, ale jeśli tylko słoneczko zaświeci, niech czeka ten doktor na mnie przed bramą. Zobaczy staruszka na rowerze. Musi tylko uważać, żeby go ten staruszek przypadkiem nie potrącił.
Pan Jan radował się ogromnie, kiedy w wielkanocną sobotę Sandecja odprawiła z kwitkiem słynnego Górnika z Zabrza. Tuż po meczu, gdy wsiadał do taksówki, powiedział:
- Jak na początku roku mówiłem, że chłopaki do ekstraklasy wejdą, to wszyscy ze śmiechu pod boki się brali. I co? Wychodzi na moje? Tak sobie teraz myślę, że warto było przez przeszło wiek po świecie się tułać, żeby takich pięknych czasów doczekać.
Skomentuj artykuł