Co zrobić, żeby uratować małżeństwo?
Jeśli przestałeś się wahać, jeśli postanowiłeś podjąć ciężki trud ratowania związku, jeśli uwierzyłeś, że masz w sobie dość siły, by zmienić swoje życie - co teraz?
Starogrecka mądrość podpowiada: "Wejrzyj w siebie głębiej i poradź się duszy". Cenna jest też sugestia Elisabeth Kübler-Ross: "Naucz się wsłuchiwać w swoją wewnętrzną ciszę; pamiętaj też, że wszystko w życiu ma sens". Pamiętaj również, że to, co masz teraz robić, jest sprawą wyłącznie twoją, decydujesz w niej sam i robisz to dla siebie.
Ciało człowieka nieustannie pracuje - serce bije, płuca oddychają, oczy patrzą, uszy słyszą, pomalutku rosną włosy. Mechanizm ciała działa sam, żadnej z tych funkcji nie trzeba uruchamiać. Kiedy dojdzie do choroby somatycznej, stosuje się odpowiednią kurację, ale i ona odbywa się poza naszą wolą: złamana kość się zrasta, uszkodzony organ zdrowieje, jeśli tylko jakimś działaniem nie pokrzyżujemy leczenia.
Potrzebą duszy człowieka czy też jego psychiki jest zgoda i spokój. Jeśli więc żyjesz w związku małżeńskim czy innym związku partnerskim, jego charakter emocjonalny jest równie istotny, jak aspekt fizyczny, materialny czy prawny. O stan związku trzeba nieustannie, troskliwie i odpowiedzialnie dbać, podobnie jak o zdrowie fizyczne i materialne środki do życia. W pielęgnację związku, a zwłaszcza w odtwarzanie nadwątlonej więzi, należy zaangażować całą swą pozytywną energię, przede wszystkim zaś obecne w każdym człowieku naturalne pragnienie zgody i pojednania.
Johnsonowie, małżeństwo od siedmiu lat, oboje po trzydziestce, tworzyli burzliwy związek. Życie w małżeństwie nie odpowiadało ich oczekiwaniom. Doszli w końcu wspólnie do wniosku, że obojgu zbyt mało na sobie zależy, by małżeństwo miało trwać dalej. Pochodzili z rozbitych rodzin, zatem rozwód wydawał im się realnym, łatwym do przyjęcia rozwiązaniem. Każde z nich wynajęło adwokata i już zanim rozpoczął się proces, wydali razem na honoraria dla swych prawników ponad masę pieniędzy. Podczas wstępnej rozprawy sędzia zalecił małżonkom poddać się - przez co najmniej sześć tygodni - odpowiedniej terapii i odroczył do tego czasu proces. Wtedy właśnie trafili do mnie, pytając, co mają robić.
Oboje Johnsonowie byli emocjonalnie zranieni, zaskorupiali w gniewie. Z pewnym ociąganiem wspomnieli, że mają troje dzieci. Żona ze złością i łzami w oczach, ale i z akcentem uroczystego patosu, zdjęła z palca obrączkę i rzuciła ją mężowi na znak, że małżeństwo jest zerwane. Powiedziała mi, że mąż w cztery tygodnie po narodzinach ich trzeciego dziecka wyprowadził się od niej do swego dawnego przyjaciela, gdzie zaczął prowadzić życie kawalera.
Oboje patrzyli na siebie z pogardą. Nic nie wskazywało na to, żeby w którymś z nich mogło obudzić się pragnienie pojednania.
"Jakie macie państwo oczekiwania?" - spytałem.
Dłuższą chwilę nie odpowiadali, w końcu żona odezwała się: "Zostawił mnie z trójką dzieci, obraca się teraz wśród swoich przyjaciół. Zupełnie nie poczuwa się do obowiązków ojca czy męża".
"Przesyłam ci pieniądze, prawda?"
"To możesz sobie darować. Dzieci potrzebują ojca".
"Odszedłem, bo nigdy nie czułem się doceniany".
"Bzdura. Mam troje dzieci i chodzę do pracy. Czego więcej chcesz ode mnie?"
"Seksu!" - wykrzyknął gniewnie.
Ich spór robił się coraz gwałtowniejszy, sypały się obraźliwe słowa, uznałem więc, że muszę przerwać tę scenę. Powiedziałem: "To nie ring bokserski. Taka wymiana ciosów do niczego nie prowadzi".
"Bez przerwy tak z sobą walczymy" - odparła żona.
"Zdecydowaliśmy już. Najlepszym sposobem jest rozwód" - dodał twardo mąż.
"To ty zdecydowałeś. Ja nie chcę rozwodu" - powiedziała żona.
"Jeśli państwo pozwolicie, pomogę wam podjąć decyzję" - zaproponowałem.
"Czuję, że już jest za późno" - odrzekła żona, wyraźnie załamana.
"Nasz ślub był pomyłką, nie pasujemy do siebie" - dorzucił Johnson.
"Gdybyście państwo nie mieli dzieci, rozwód byłby łatwiejszy" - wtrąciłem się. "Zastanówcie się jednak, jak spojrzycie im w oczy, zawiadamiając, że rozbijacie rodzinę, że radykalnym cięciem odmieniacie strukturę ich świata i odtąd w ich życiu już nigdy, nawet przez jeden dzień, nie będzie tak jak dawniej. Muszę przy tym powiedzieć, że odnosicie się państwo do siebie w sposób nieodpowiedzialny".
Zobaczyłem, jak twarz Johnsona czerwienieje z gniewu. Pojęcie "odpowiedzialność" musiało poruszyć w nim czułą strunę. Jego żona przyglądała mu się wielkimi ze zdziwienia oczami.
"Dam jej wszystko, czego sobie życzy. Mam tego dość".
"Życzę sobie jednego: żebyś wrócił".
"Nie kocham cię już".
"Nie wiesz, co ja czuję!"
"Nic mnie to nie obchodzi".
"A co z dziećmi?" - rozpłakała się.
Jest naturalnym odruchem wszystkich rodziców, że, o ile tylko jest to w ich mocy, starają się oszczędzić dzieciom cierpienia. Kiedy Johnsonowie powiedzieli swoim dzieciom o perspektywie rozwodu, dwoje starszych rozpłakało się i nie mogły się uspokoić. Płakały rozpaczliwie, aż pod oczami zrobiły się im sińce, pobladłe buzie ściągnęło przeczucie nieszczęścia. Pytały nieustannie: "Mamo, czemu? Tato, czemu? Nie rozwódźcie się, zróbcie coś!"
Kiedy Johnsonowie o tym opowiadali, przyglądałem się uważnie ich twarzom i w pewnym momencie poczułem, że odnajduję nadzieję na przyszłość ich związku. Byli wstrząśnięci reakcją dzieci i zaniepokojeni ich sytuacją. Pomyślałem, że to małżeństwo dałoby się uratować, gdybym zdołał dwojgu siedzących przede mną ludzi uświadomić, że nie brakuje im do wspólnego szczęścia tak wiele - głównie szacunku dla siebie nawzajem i odpowiedzialności za rodzinę, którą stworzyli.
Na szóstym spotkaniu, kiedy wywiązali się już z nałożonego przez sąd zobowiązania, spytali, czy mogliby przedłużyć terapię o kilka następnych sesji.
"Przecież po to tu jestem" - odrzekłem z uśmiechem. Gdy notowałem w zeszycie termin następnego spotkania, przemknęło mi przez głowę zdanie wypowiedziane przez Richarda Taylora: "Małżonków trzyma w związku nie tylko miłość, ale i wiele innych rzeczy; te inne czasem wystarczają, kiedy miłość wygaśnie, albo zostanie z niej tylko ślad".
Na jednym z następnych spotkań poprosiłem Johnsonów, żeby zrelacjonowali, jak wyglądało ich małżeństwo po przyjściu na świat trzeciego dziecka. Jak mi powiedzieli, zgodzili się wtedy ze sobą, że połóg i opieka nad noworodkiem nie pozwalały im na wiele wzajemnej czułości i romantyzmu. W miarę, jak przybywało codziennych trudów, emocjonalnie się od siebie oddalali. Fizycznie byli sobie bliscy - spali w jednym łóżku, razem jedli obiad i oglądali telewizję, prowadzili jakieś rozmowy - ale przestali się rozumieć. Miewali stosunki seksualne, jednak nie przeżywali już miłości. Powoli weszli w stan wzajemnej chłodnej izolacji od siebie, czuli złość i samotność. Role rodziców wypełniali także z oporami.
W toku terapii małżeńskiej Johnsonowie stopniowo dojrzeli do tego, by dostrzec pozytywny potencjał, istniejący w nich i w ich związku. Pojęli, że aby nie dopuścić do wzajemnego osamotnienia emocjonalnego, szybko niszczącego związek, muszą dzielić się ze sobą uczuciami i myślami - że jest to forma odpowiedzialności partnerów za wspólnie stworzony związek. Krok po kroku uczyli się rozwiązywać drobne nieporozumienia, nim urosły do rangi poważnych konfliktów, i zaczynali nawzajem tolerować swoje odmienne poglądy. Przy każdym niemal spotkaniu z Johnsonami dialog oscylował wokół stanu emocjonalnego dzieci. Stopniowo sobie uświadamiali, jaki wpływ miało na dzieci zakłócenie ich interakcji: zapragnęli wówczas zbliżyć się do dzieci i nadrobić rodzicielskie zaległości. Jednocześnie postanowili spędzać razem wszystkie piątkowe wieczory, próbując pielęgnować w tym czasie swą miłość i rozmawiać o niej. Od tamtej pory minęło pięć lat, a Johnsonowie nadal są razem.
Kiedy twój związek przeżywa kryzys, nie znaczy to bynajmniej, że jest już martwy i trzeba z nim skończyć; prawdopodobnie ma wszelkie szanse, by, odbudowany, odzyskał dawną świeżość. Owszem, potrzeba zmiany jego charakteru - powinien to być związek bez wrogości i wzajemnego odrzucania się, nie przynoszący doznań, które wywołały cierpienie i alienację. Zasługujesz na taki związek. Jeśli postarasz się być wrażliwy na potrzeby partnera, twój związek odrodzi się z popiołów właśnie w takiej pożądanej postaci, o jakiej tu mówimy. Inne małżeństwa rozpadają się, ale w twoje może wstąpić nowe życie, bo powiedziałeś "tak".
Wiecej w książce: ODBUDOWYWANIE ZWIĄZKÓW - Peter M. Kalellis
Skomentuj artykuł