Jak sobie poradzić z rozstaniem?
Dlaczego rozstania są takie trudne? Bo człowiek, któremu ufamy, obdarzamy uczuciami, przed kim odkrywamy siebie, przed kim w pewien sposób stajemy się nadzy, komu oddajemy kawałek siebie - odchodzi. Przychodzi jednak czas, by przeorganizować swoje życie. Jak zrobić to dobrze?
Drogi Czytelniku! Nie podnoś, proszę, głosu krytyki zbyt pochopnie. Nie obrzucaj zarzutami o propagowanie rozwodów. Spróbuj spojrzeć na problem również z innej perspektywy niż Twoja własna.
Rozstania wśród par narzeczonych i tych jeszcze przed zaręczynami zdarzają się dość często, z różnych powodów. Zwłaszcza w dzisiejszym, bądź co bądź konsumpcyjnym świecie, w którym nagminnie propaguje się zapatrzenie we własne potrzeby i wymianę na lepszy model, bez uprzedniej konsultacji z fachowcem od naprawy. Czasem to nawet lepiej, że do rozstania dochodzi jeszcze przed ślubem. Pod warunkiem, że młodzi rozstają się po gruntownym przeanalizowaniu sytuacji i rzeczywiście dochodzą do wniosku, że razem nie stworzą udanego związku.
Bywa, że po rekolekcjach, warsztatach, spotkaniach dla narzeczonych, młodzi stwierdzają, że więcej ich dzieli niż łączy. Ale takie rozstanie, nawet jeśli decyzja została podjęta zgodnie przez obie strony, jest trudne i powinno zostać, mówiąc fachowo, przepracowane. Nie często jednak dochodzi do tak zgodnego rozstania. Wtedy jest znacznie gorzej.
To samo dotyczy także małżeństw. Bo ktoś się wypalił, ponownie zakochał, dopiero po latach wspólnego życia gdzie indziej odkrył miłość - te jedyną i prawdziwą, jak twierdzi, jest bardziej podziwiany, kochany, zadbany. Milion powodów, które przemawiają za tym, by zostawić dotychczasowe życie i rozpocząć nowe. I ten ktoś odchodzi. Tak po prostu. Choćbyśmy powoływali na świadka samego Pana Boga, bronili się z całym pułkiem wojsk małżeńską przysięgą i brakiem zgody na rozwód - często nie mamy wpływu na odejście ukochanej osoby. I z tym rozstaniem trzeba sobie poradzić.
Niedawno portal opublikował tekst, którego Autor pyta stanowczo i dość rozpaczliwie o poświęcenie uwagi przez Kościół i katolickie media osobom porzuconym, o wsparcie i pomoc dla nich. Pisze, że katolickie media i Kościół bardziej skupione są na osobach w związkach niesakramentalnych, niż na wiernych opuszczonych współmałżonkach. W tym momencie nasuwa mi się na myśl postać Tomka Budzyńskiego, który dał kiedyś świadectwo, że on dopiero po latach zrozumiał czym jest przysięga małżeńska. Powiedział, że przysięga małżeńska oznacza, że JA - wolny człowiek - ślubuje Ci miłość, wierność i to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Ale to JA to ślubuje, co oznacza, że Ty możesz ze mną być albo nie. Co nie oznacza, że obojętne mi jest czy ze mną będziesz czy nie, ale może się zdarzyć, że odejdziesz. A jeśli odejdziesz, to JA będę wierny TOBIE. I jak postanowisz wrócić, to Ci nogi umyję i postawię talerz z zupą, bo JA - wolny człowiek - ślubowałem Ci, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Taka miłość jest jednocześnie piękna i trudna. I szalenie wymagająca. Ale może się zdarzyć, że współmałżonek nie pojmuje małżeńskiej przysięgi w ten sposób i odchodzi. Z tym odejściem trzeba sobie poradzić.
Dlaczego rozstania są takie trudne? Bo człowiek nagle traci część swojego życia, część siebie. Ten, komu ufamy, obdarzamy uczuciami, przed kim odkrywamy siebie, przed kim w pewien sposób stajemy się nadzy, komu oddajemy kawałek siebie - odchodzi. Ktoś, z kim w przyszłości, połączeni i pobłogosławieni w Boże imię, mamy stać się jednym ciałem lub od lat to jedno ciało tworzymy, nagle fragment tego ciała wyrywa. Rana krwawi, więc trzeba ją zaleczyć, musi się zabliźnić. Brakujący fragment trzeba uzupełnić, inaczej machina naszego funkcjonowania będzie szwankować. Brakuje jakiegoś trybiku, mechanizm jest niekompletny. Mamy w tej sytuacji właściwie dwa wyjścia: albo nauczymy się żyć bez kompletu części albo zafundujemy sobie protezę. Pierwsza kwestia dotyczy reorganizacji życia bez tej osoby, druga odnalezienia form spełnienia i satysfakcji, które wypełnią powstałą pustkę.
Autor wspomnianego wcześniej tekstu charakteryzuje osobę porzuconą, jako samotną, z poczuciem bycia niepotrzebną, bez motywacji do życia, bo przecież nie ma komu zrobić śniadania, nie się do kogo przytulic, nie ma możliwości oparcia w trudnych chwilach, a nocami pozostaje tylko mokra od łez poduszka. Z jednej strony trudno nie przyznać mu racji, ale z drugiej strony nie mogę oprzeć się wrażeniu bardzo subiektywnych, właściwie osobistych odczuć w tym świadectwie, które wcale nie muszą dotyczyć ogółu.
Osoba, która doświadcza np. śmierci współmałżonka, też traci kawałek siebie, doświadcza pustki. Ale nie oznacza to, że poczucie osamotnienia, które temu towarzyszy, przeradza się zawsze w doskwierającą samotność, w której nie ma wsparcia w najbliższych, możliwości ukojenia bólu, a pogrążona w żałobie osoba zaprzestaje codziennych czynności. Równie dobrze pod słowami świadectwa mógłby podpisać się każdy tzw. singiel, który uparcie szuka drugiej połówki.
Zastanawiam się zatem czy problem w doświadczaniu i przeżywaniu rozstania tkwi w samej stracie czy w tym, że osoba porzucająca bardzo szybko wchodzi w kolejny związek? Bo właściwie z tego powodu najczęściej do rozstania dochodzi.
Należy pamiętać, że rozstanie zawsze jest formą straty. A każdą stratę trzeba przeboleć, przepłakać, przejść przez rodzaj żałoby. Często ze wszystkimi jej etapami. Przychodzi czas na zaprzeczanie, na złość i żal, targowanie się i poczucie winy, aż przyjdzie moment stabilizacji i akceptacji sytuacji. Tymczasem wiele porzuconych osób tkwi w tym umęczeniu pomimo mijającego czasu. Nie potrafi pogodzić się ze stratą i poukładać sobie życia na nowo. Nie mam tu jednak na myśli wejścia w kolejny związek. Autor tekstu pisze, że porady dla osób porzuconych, które najczęściej znajduje, to modlitwa za małżonka, angażowanie się w działalność społeczną, dołączenie do jakiejś grupy. Analizuje zakres technik terapeutycznych oraz sposobów zaradczych i nie znajduje w tym nic niewłaściwego.
Kiedy już strata zostanie opłakana i mamy za sobą wyrzut silnych emocji (płacz jest formą oczyszczenia, tak jak głośne wyrażenie swoich obaw, lęków, złości), trzeba po prostu zamknąć za sobą ten etap, bo w przeciwnym razie nie będziemy w stanie rozpocząć nowego. Czasem, tak jak w przypadku śmierci bliskiej osoby, pomaga symboliczny akt pożegnania - spakowanie pamiątek, listów lub zdjęć, przypominających wspólne chwile, do pudełka i wyniesienie go z domu.
Zadane zranienie bywa tak głębokie, że w poczuciu skrzywdzonej osoby ta druga właściwie umiera i zamknięcie tego rozdziału wymaga takiego działania.
Pomocne bywa również szybkie rozliczenie wspólnych spraw, w przeciwnym wypadku niedokończone sprawy będą ciągnąc się miesiącami, konfrontując nas nieustannie ze sobą i rozdrapując w ten sposób niezagojone jeszcze rany.
Przychodzi wreszcie czas, by przeorganizować swoje życie i przejąć funkcje pełnione dotąd przez ukochaną osobę. Niekiedy wymaga to rezygnacji z pełnionych dotąd ról czy wykonywania określonych czynności, zmiany dotychczasowego harmonogramu czy zaprzestania pewnych rytuałów. Wolny czas i puste miejsce warto natomiast wypełnić jakąś aktywnością. Praca, sport, rozwój zainteresowań, spotkania z przyjaciółmi czy zaangażowanie społeczne podbudują nadszarpnięte poczucie własnej wartości, pozwolą odreagować, złapać dystans, uchronią przed melancholią i depresją.
W osiągnięciu stabilizacji i wewnętrznego pokoju niezwykle ważna jest próba przebaczenia. Pielęgnowanie nienawiści nie będzie zmniejszać jej siły. Ważne jest, że przebaczenie nie jest jednoznaczne z pojednaniem. Poczucie krzywdy może być skuteczną barierą przed spotkaniem i nawiązaniem swobodnych relacji, nie jest jednak przeszkodą do aktu przebaczenia w sercu swoim.
Kiedy czytam świadectwa osób porzuconych, które po rozstaniu pozostają wierne swojemu współmałżonkowi w imię sakramentu małżeństwa, czując jednocześnie ten cierpki smak goryczy, kapiącej z ich poczucia krzywdy i nieukojonego żalu, przywołuję w myślach słowa Tomka Budzyńskiego. Bo ta mądra Miłość, ta prawdziwa, o której pisze św. Paweł w liście do Koryntian, nie szuka poklasku i nie unosi się pychą, nie będzie wiec szukać zemsty i nie wyciągnie na światło dzienne wszystkich słabości przy kawie z koleżankami.
Prawdziwa Miłość nie pamięta złego, jest niczym barometr dobra, które wynieśliśmy z tego związku. Nie zazdrości, jeśli współmałżonek wszedł w nowy związek. Nie unosi się gniewem, więc nie będzie się skarżyć i szukać winnych. Cierpliwie przeczeka ten trudny czas. W swojej łaskawości przebaczy i cieszyć się będzie z wszelkiego dobra. Miłość wszystkiemu wierzy i we wszystkim pokłada nadzieję, nawet gdy powrót wydaje się nierealny. Miłość wszystko znosi i wszystko przetrzyma. Dlatego Chrystus poszedł za nas na krzyż. A przecież miłość małżeńska ma być wzorem miłości Chrystusowej.
Jeśli więc noszę w sobie miłość, która jest wiernością wyborowi, to pozwolę odejść i poszukam sensu. Po ludzku - wydaje się nie tyle trudne, co szalone, właściwie niemożliwe. Ale w Boskim słowniku nie ma takiego słowa. Jeśli Pan Bóg dopuszcza takie doświadczenie, to znaczy, że jesteśmy w stanie je unieść. Bo nie daje nigdy ponad nasze siły.
Skomentuj artykuł