Powrót z emigracji to nie bułka z masłem: 6 konkretnych sposobów jak to przejść
Większość emigrantów powracających z zagranicy na rodzime łono przechodzi podobne fazy adaptacyjne. Przed powrotem wyszukiwałem artykułów w Internecie na temat "popowrotnego szoku kulturowego". Każdy z nas przeżywa to po swojemu. I każdy ma wtedy swoją prywatną dramę.
Emigracja. Słowo, które nabrało innego znaczenia. Nie oznacza, jak dawniej, tylko wyjazdów za chlebem do Ameryki ani ucieczek z powodów politycznych lub społeczno-kulturowych. Dzisiaj często bywa, że jest to zaledwie kilkumiesięczny wyjazd za granicę za pracą, w celu dorobienia lub niekiedy w ramach wymiany studenckiej. Emigrujemy też wewnątrz naszego kraju. Do większych miast: Krakowa, Wrocławia, Warszawy czy innych. Uogólniając, można powiedzieć, że prawie każdy z nas emigrował w swoim życiu po to, by mieć życie przez chwilę w innym miejscu.
Posłuchaj mądrzejszych
Przestrzegali mnie przed tym jeszcze, nim zdążyłem wyjechać do Estonii. Stres przedwyjazdowy skutecznie znieczulał przestrogi starszych, bardziej doświadczonych w wyjazdach przyjaciół.
- Poczekaj, jak wrócisz - mówili. - Na początku w nowym kraju będziesz się czuł obco. To zrozumiałe. Potem przyzwyczaisz się i zacznie ci się nawet podobać. A potem będziesz musiał wrócić i wtedy zaczną się prawdziwe dramaty. Nie będziesz taki sam jak wcześniej.
To miał być tylko rok, ale z pozostawioną furtką na dłużej. Ot, zwykły wolontariat zagraniczny, który dla człowieka po studiach miał być okresem buforowym między szalonymi, beztroskimi czasami studenckimi a okresem dorosłości, kiedy bardziej niż kolejne imprezy planujemy wydatki na żywność, rachunki za Internet i inne media. I tak też było.
12 miesięcy spędzone w kraju na północy Europy wiele mi dało. Praca z młodymi w lokalnym Centrum Młodzieżowym i Centrum Kultury przyniosła upragnione doświadczenie w branży. Choć mamiła wizja zostania tam na dłużej, jednak tęsknota za Beskidami i miłość do Małej Ojczyzny były silniejsze. Kilka tygodni przed końcem wolontariatu padła ostateczna decyzja - wracam do domu. Po 6 latach mieszkania, studiowania i dorabiania w Krakowie i po roku wolontariatu w Estonii zdecydowałem spróbować dorosłości w rodzinnych, beskidzkich stronach. Od tej decyzji zaczęły się przygotowania do wielkiego powrotu z emigracji. Dla jednych może wydać się to błahe i codzienne. Dla niektórych to może okazać się prawdziwą rewolucją.
Wrócić i co dalej?
Maile z CV w sprawie pracy zacząłem rozsyłać miesiąc przed przyjazdem do Polski. Na początku kilka, potem kilkanaście, by skończyć na kilkudziesięciu. Wracałem z wizją zaplanowanych kilku rozmów o pracę. Łatwowierne i nader idealistyczne okazało się myślenie, że jak wrócę, to "jakoś to będzie". A może to ta tęsknota za widokiem gór, za domem, polskim jadłem była silniejsza? Wyjeżdżałem z Estonii z dziwnym uczuciem, że przecież zaraz tam wrócę. Nie było wzruszeń, nie było płaczu, było tylko uczucie małego końca. Końca pobytu za granicą, a początku - jak mi się zdawało - nowego, wspaniałego życia.
Większość emigrantów powracających z zagranicy na rodzime łono przechodzi podobne fazy adaptacyjne. Przed powrotem wyszukiwałem artykułów w Internecie na temat "popowrotnego szoku kulturowego". Poniekąd przypomina to słynne depresje posterasmusowe, kiedy studenci wracają z sielankowej wymiany i okazuje się, że magisterka czy inna praca dyplomowa sama się nie stworzy. Oczywiście nie ujmuję żadnym "powrotom z zagranicy". Każdy z nas przeżywa to po swojemu. I każdy ma wtedy swoją prywatną dramę.
Najpierw wszystko było piękne. Pierwsze kilka dni w Polsce. Znajomi chcą się spotykać. Rodzina podstawia obiady pod nos, matka cieszy się obecnością swojego syna, którego nie widziała długie miesiące. Każdy to zna. Takie uczucie, że jest się na "niedzielnym obiadku", który trwa tydzień. Potem powoli wchodzi się w rzeczywistość. Miałem umówionych kilka rozmów o pracę. "Gospodarka w dobrym stanie, więc nie będzie problemu. Na pewno dużo oferują. Teraz rynek pracownika, każdy walczy o dodatkowe ręce do pracy". Nic bardziej złudnego. I owszem w wielu branżach pracodawcy biją się o specjalistów, ale kiedy dopiero startujemy na tym rynku pracy, to nie jest tak kolorowo. I tak powoli zaczęły się schody.
Praca znalazła się gdzie indziej niż myślałem. Mając do wyboru "to" albo nic, każdy by wybrał "to". Zwłaszcza gdy w portfelu jest tylko sterta starych, wytartych paragonów i ani złotówki, bo przecież "jakoś to będzie". Potem okazuje się, że zniszczone ubrania zostały w Estonii i potrzeba kilka nowych. Laptop po 11 latach użytkowania umiera. Weekendy u znajomych w Krakowie okazują się bardziej kosztowne niż wyliczałem i nie można sobie podróżować tak często, jak planowałem. Do tego trzeba codziennie pokonywać autobusem 40 kilometrów w jedną stronę do pracy. Każdy z nas by mnożył takich przykładów w dziesiątkach. Każdy, kto wrócił z radosnymi oczekiwaniami, a zastał w sumie tę samą, podobną rzeczywistość, jaką zostawił przed wyjazdem.
Dlaczego nam, emigrantom, jest tak trudno zaadaptować się po powrocie? I dlaczego trwa to wiele miesięcy? Ponieważ każdy człowiek się zmienia. Będąc cały czas w swoim, polskim, najbliższym otoczeniu - zmieniamy się razem z nim. A kiedy jesteśmy za granicą, to zmieniamy się razem z tamtym środowiskiem. Potem wracamy i następuje zderzenie tak naprawę dwóch różnych światów.
Co najbardziej uleczy rozdarte serce, które z każdym tygodniem czuje większą tęsknotę za starym, emigracyjnym życiem, a niechęć do tego nowego? Ludzie. Spotkania z przyjaciółmi, dzielenie się swoimi problemami i szukanie kompanów, którzy przeżyli coś podobnego i najlepiej w kryzysie zrozumieją.
Krok po kroku (byle nie za długo)
Adaptację popowrotną liczyłem w miesiącach. Minął pierwszy miesiąc. Rzeczywistość zaczęła pokazywać pazurki, a światłe plany okazały się przeszacowane. Drugi miesiąc. Każdy dzień był mordęgą, a wieczory spędzały się przy "setnym" przeglądaniu tych samych zdjęć z zagranicy. Trzeci miesiąc jakoś uszedł. Nowa rzeczywistość budziła więcej pozytywów. Nowa rutyna. Nowi znajomi z pracy. Więcej zajęć. W sercu nadal była głęboka tęsknota za dawnym, chociaż nie tak spazmatyczna i chaotyczna jak wcześniej. Czwarty miesiąc. Pojawiła się jakakolwiek stabilizacja, odłożyły się pierwsze grosze, zainwestowałem w końcu w to, w co chciałem drugiego dnia po powrocie. Zacząłem myśleć o krótkich odwiedzinach swojej "zagranicznej ojczyzny". Kupiłem spontanicznie promocyjne bilety do Estonii i odliczam dni do wiosennego wyjazdu. Piąty miesiąc minie i stres zginie. Po pół roku nauczymy się żyć na powrót, a wspomnienia przeszłości będą tylko motywować do planowania kolejnych wyjazdów, odwiedzin i łączenia tych dwóch żyć.
Jak sobie poradzić z popowrotnym szokiem kulturowym? Na pewno go nie unikniesz, ale jest kilka sposobów, aby stał się znośniejszy i aby każdy wyciągnął z niego dobrą lekcję na przyszłość:
1. Daj sobie odpocząć po powrocie, ale nie za długo. Dwa tygodnie na rozpakowanie, nadrobienie kontaktów ze znajomymi, skorzystanie ze słodkiego lenistwa w domu. Tyle powinno wystarczyć. Im dłużej odpoczywasz, rozleniwiasz się i tracisz wtedy motywację do nowych działań.
2. No właśnie! Działaj! Szukaj pracy już przed wyjazdem powrotnym z emigracji. Miej jakieś perspektywy powrotu w postaci umówionych rozmów o pracę. Milej się wraca do starej rzeczywistości, kiedy wiemy, że już jakieś zajęcie na nas czeka.
3. Znajdź nowych znajomych. Starzy przyjaciele mogą nie do końca Cię rozumieć. Twoje przygody za granicą okażą się dla nich nudne, nieciekawe, ale przede wszystkim niezrozumiałe. Co jest całkowicie uzasadnione - nie było ich wtedy z Tobą. Poszukaj w swojej miejscowości lub w najbliższym większym mieście ludzi, którzy też mają za sobą doświadczenie wyjazdów, emigracji, podróży. Może jakieś kluby zainteresowań? Pójdź na małe eventy w lokalnych kawiarniach albo udaj się na koncert w centrum kultury.
4. Nie zapominaj o kraju, który opuszczasz. Utrzymuj ze swoimi zagranicznymi znajomi stały kontakt. Wymieniajcie się pocztówkami, ślijcie sobie życzenia na święta. Taka relacja jest cenna, zwłaszcza kiedy będzie nam chwilowo źle i smutno podczas ponownej aklimatyzacji na "starych śmieciach".
5. Podróżuj! Jedź w góry, nad jeziora albo na szalony weekend do jakiejś stolicy europejskiej. Wiadomo. Wszystko w zależności od zawartości Twojego portfela. Wizja jakiejś zaplanowanej podróży w niedalekiej przyszłości na pewno nas napędzi i nie pozwoli myśleć, że tkwimy w ponurej stagnacji.
6. Mów o tym, co myślisz, co czujesz i co aktualnie przechodzisz w swoim sercu. Nic tak nas nie stresuje i nie pogrąża w smutku jak trzymanie w sobie tych emocji związanych z ponowną aklimatyzacją. Dziel swoje smutki z przyjacielem, rodziną lub kimś zaufanym.
***
W pamięci z tej sterty myśli wysuwa się dialog dwojga znajomych Estończyków, którzy przeżyli kilka lat w Australii i wrócili:
- W Estonii oficjalna średnia pensja na rękę to 900 euro (czyli jakieś 3600 zł), ale wiesz jak to jest z tymi średnimi. Wystarczy kilku milionerów i już zawyżają średnią. Jak ktoś zarabia 700-800 euro, to jest naprawdę nieźle. Ale w takim miasteczku jak Viljandi to 600 euro jest normą - stwierdziła wtedy Merit - A sam widziałeś ceny w sklepach. Ciężko tu żyć, nie licząc się z każdym centem. Musiałam wyjechać. Chciałam zobaczyć świat, coś zarobić.
- Kiedy pracowałem w Australii na budowie, to dostawałem krocie, porównując z tutejszymi warunkami. Mogłem odłożyć wiele dolarów, ale w sumie nie chciałem. Wolałem tam się wybawić i wyszaleć - dodał Ako.
- My pracowaliśmy w winnicy. Zaoszczędziłam kilka tysięcy. Mogłam tam zostać w sumie dłużej. Miałam wydaną wizę pracowniczą na drugi rok, ale chciałam już wracać - dopowiada Merit.
- Ja też nie mogłem tam już dłużej tak żyć, daleko od kraju - wtrącił Ako. - To po co my wróciliśmy, Merit, do tej Estonii? Skoro tam lepiej zarabialiśmy, spełnialiśmy marzenia, byliśmy w wielkim, bogatym kraju, a teraz znowu żyjemy od pierwszego do pierwszego i nie jest tak sielankowo, jak się nam wydawało?
- Bo chyba jesteśmy Estończykami i zawsze będziemy tęsknić za ojczyzną.
- Bo kochamy nasz kraj i tutaj wbrew przeciwnościom nam najlepiej.
Pamiętam, że zrobiło się wtedy niezręcznie, nieco wzruszająco, szczerze i otwarcie. Po chwili, aby zabić ciszę, wypiliśmy kolejny kieliszek dobrego wina za to, że niekiedy szlachetne idee potrafią wznieść się ponad problemy codzienności.
Skomentuj artykuł