"Potrzebna łaska będzie na nas czekać". Dlaczego nie warto się martwić?

fot. Ravi Roshan / Unsplash
Carrie Gress

"Kiedy na poważnie zaczęłam uwalniać się od niepokoju (oczywiście z licznymi potknięciami po drodze) byłam zdumiona owocami, jakie dostrzegłam w innych dziedzinach swojego życia" - pisze Carrie Gress, autorka książki "Odnowa. Przemieniająca moc macierzyństwa".

Kobiety się martwią. Martwimy się tak, jakby to była nasza praca. Jesteśmy profesjonalnymi zamartwiaczkami. Ale, o dziwo, martwienie się nie jest cnotą. Choć z jednej strony wydaje się, że przejmowanie się i niepokój po prostu nas dopadają i musimy je biernie przyjmować, w rzeczywistości martwienie się jest wadą, nad którą możemy mieć kontrolę. Niepokój ma niekiedy spory związek z hormonami, stresem bądź innymi emocjonalnymi zranieniami, jednak zasadniczo nie jesteśmy w walce z nim bezradne.

Wiele kobiet, które znam, wybiega myślami do jakiegoś momentu w przyszłości i wówczas obawy o to, co się może do tego czasu wydarzyć, jak fala zalewają ich chwilę obecną. Nic tak bardzo nie przyczynia się do tego, że nasze fale troski stają się potężniejsze, bardziej przerażające i rzeczywiste, jak nocne karmienie lub bezsenność tuż po północy. Niektóre kobiety wyobrażają sobie najgorsze, a następnie traktują te myśli jako przeczucie, podczas gdy inne zwracają swoje myśli ku przeszłości i zamartwiają się tym, że powinny były zrobić pewne rzeczy zupełnie inaczej. Dręczące myśli, takie jak: "Och, gdybym tylko wtedy tak nie postąpiła" albo: "Dlaczego to powiedziałam?", trawią nasze dusze żalem, wstydem, zażenowaniem bądź gniewem - albo wszystkim tym naraz. Niewiele się jednak mówi na temat tego, jak sobie radzić z niepokojem, o ile oczywiście nie jesteś zainteresowana przyjmowaniem leków. Podejrzewam, że wiele zmartwień kobiet wynika z niezrozumiałego przekonania, że martwienie się w jakiś sposób będzie trzymać złe rzeczy na dystans - że jeśli będziemy myślały o tym, że coś może się wydarzyć, to się nie wydarzy. Przecież zawsze dzieje się to, co niespodziewane, prawda? Jest to więc nasz sposób na kontrolowanie sytuacji. Myślimy, że jeśli będziemy się z wyprzedzeniem czymś martwić, to być może lepiej się do tego przygotujemy.

Co zatem robić z martwieniem się?

Często zastanawiałam się nad tym biblijnym wersetem:

DEON.PL POLECA

"Lecz Maryja zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu" (Łk 2,19). Co Maryja rozważała w swoim sercu i dlaczego to robiła? Czy nie była zajęta zamartwianiem się jak każda kobieta? A co z przepowiednią Symeona o tym, że jej serce miecz przeniknie? Czy to nie spędzało jej snu z powiek? Jednakże ani Łukasz, ani żaden inny ewangelista nie wspomina, aby Maryja się martwiła. Nie ma fragmentów mówiących o tym, że "Maryja przewracała się w nocy z boku na bok, zamartwiając się", albo że "Maryja zmarszczyła czoło, usiłując ukryć swój lęk o przyszłość". A dlaczego się nie martwiła? Dlatego, że ufała Opatrzności i pokornie powierzała siebie Bogu we wszystkim. Większość z nas potrzebuje jednak nieco więcej pomocy ze względu na nasze niedoskonałości.

Podejrzewam, że wiele zmartwień kobiet wynika z niezrozumiałego przekonania, że martwienie się w jakiś sposób będzie trzymać złe rzeczy na dystans - że jeśli będziemy myślały o tym, że coś może się wydarzyć, to się nie wydarzy. Przecież zawsze dzieje się to, co niespodziewane, prawda?

Tak, kobiety zdecydowanie mają skłonność do martwienia się. Posiadamy jednak także dar kontemplacji; zachowujemy myśli w naszych sercach i umysłach. Pismo Święte jasno daje do zrozumienia, że Maryja, poprzez rozważanie lub - jak mówią niektóre tłumaczenia - zachowywanie w sercu kontemplowała życie i boskość Chrystusa. Rozważała różne myśli, wspomnienia, cuda, zdumienia i być może smutki, w taki sposób, w jaki jesteśmy zachęcani do odmawiania różańca.

Czy możliwe jest, aby martwienie się było grzeszną, ciemną stroną kontemplacji ujawniającą nasz brak zaufania i upadłą naturę? Jesteśmy raczej wezwane do kontemplowania tajemnicy Boga, cudu naszego życia, piękna naszych dzieci, z jednoczesnym okazywaniem głębokiego zaufania Ojcu, który nas kocha. Martwiąc się, okazujemy brak zaufania Bożej opatrzności i dobro kontemplacji zamieniamy w niepokój. Wiele z nas tak naprawdę nie wie, że jesteśmy w stanie i powinnyśmy walczyć ze zmartwieniami, ponieważ stały się one naszą drugą naturą. Pismo Święte jasno mówi o bezużyteczności zamartwiania się: "Kto z was, martwiąc się, może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swojego życia?" (Mt 6,27). Święty Bernard mówił o "noszeniu ze sobą własnej pogody", to znaczy niepozwalaniu na to, aby ciemność panująca wokół nas skradła nasz pokój i radość. Natknęłam się także gdzieś na koncepcję "strzeżenia swego pokoju" jako najlepszej obrony przed lękiem. Koncepcja ta wydaje się ważna, ponieważ ochrona naszego wewnętrznego życia emocjonalnego wymaga prawdziwej pracy, w przeciwnym bowiem razie szybko może ono zostać rozstrojone.

Jesteśmy wezwane do kontemplowania tajemnicy Boga, cudu naszego życia, piękna naszych dzieci, z jednoczesnym okazywaniem głębokiego zaufania Ojcu, który nas kocha. Martwiąc się, okazujemy brak zaufania Bożej opatrzności i dobro kontemplacji zamieniamy w niepokój.

Mam czwórkę dzieci. Do każdej ciąży przypisany jest odrębny zestaw irracjonalnych zmartwień. Pierwsze dziecko wprowadziło poważne obawy związane z kuchennym rozdrabniaczem odpadków. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zanim go włączyłam, wszyscy musieli wyjść z kuchni. Na szczęście ta związana z hormonami troska minęła. Kiedy byłam w trzeciej ciąży, miałam obsesję na punkcie zdrowia dziecka. Miałam prawie trzydzieści dziewięć lat i przekroczyłam już tę magiczną liczbę, kiedy to szanse na to, że coś może pójść z ciążą nie tak, zmieniają się z poziomu nieistotnego do zauważalnego. Moje martwienie się było z pewnością spotęgowane przez zwiększoną liczbę badań z zakresu poradnictwa genetycznego oraz opieki prenatalnej, jaka oferowana jest nam, starszym paniom (oraz naszym, jak to nazywają, "geriatrycznym" macicom), przez branżę medyczną. I choć, z jednej strony, każde dziecko ofiarowane przez Boga byłoby błogosławieństwem, byłam szczególnie zatroskana o to konkretne. Z ogromną ulgą zobaczyłam na monitorze ultrasonografu zdrowego chłopczyka, który miał wszystkie kończyny, prawidłowe chromosomy i generalnie nie wykazywał poważniejszych problemów zdrowotnych. Tego samego popołudnia, kiedy kładłam się na drzemkę, dziękowałam Bogu za Jego łaskę i miłosierdzie. Wtedy usłyszałam jakby delikatny głos mówiący do mojego serca:

"Nie ma Mnie w twoich zmartwieniach"
"Nie ma Ciebie w moich zmartwieniach?", zapytałam.
"Nie".
"Więc wszystkie zmartwienia tak naprawdę tworzę sama?"
"Tak".
"Więc, martwiąc się, tak naprawdę nie kontroluję wszechświata ani mojego własnego kącika w nim?".
"Nie".
"Więc tak naprawdę nie muszę się martwić?"
"Nie".

Nagle poczułam głęboką ulgę i pokój. Oczywiście, następną rzeczą, o jakiej pomyślałam, było to, że mogę zapomnieć o tym, aby się nie martwić. Ciężko się pozbyć starych nawyków. Ale jak w przypadku każdego nawyku, czas, cierpliwość i praktyka są w stanie pomóc naprawić błąd.

Kiedy na poważnie zaczęłam uwalniać się od niepokoju (oczywiście z licznymi potknięciami po drodze) byłam zdumiona owocami, jakie dostrzegłam w innych dziedzinach swojego życia. Te huśtawki emocji, które zabarwiały każdą moją myśl lękiem bądź niepokojem, zniknęły. Miałam w sobie także znacznie więcej cierpliwości, ponieważ emocje nie wykańczały mnie nieustannie.

Trudną rzeczywistością, która pojawia się, kiedy przestajemy się martwić, jest nasza tendencja polegająca na podejmowaniu prób wypełnienia powstałej pustki. O czym innym mogę myśleć? Jako kobiety nosimy w sobie ogromny potencjał kontemplacyjny - owszem, do modlitwy różańcowej, ale także do kontemplowania wielu innych duchowych rzeczy. Kontemplacja lub rozważanie, które opisuje Pismo Święte, jest jak dodawanie tlenu do ognia, ognia naszej wiary oraz miłości do Boga. Mogą one służyć także jako ster podczas burzy.

Bóg jedynym stałym elementem i oparciem

W obliczu przeciwności losu Fiona otrzymała lekcję kontemplacji. Niedawno straciła swoją ukochaną babcię, a jej najlepsza przyjaciółka przeprowadziła się do innego miasta. W życiu Fiony kobiety te były jak kotwice, dzięki którym wszystko było na swoim miejscu. Ważne relacje nagle przestały istnieć, a wraz z nimi zniknęło wsparcie, które jej dawały. Z pewnością Fiona miała wspaniałe wspomnienia, ale poza nimi wszystko było jakieś inne. Nawet miasteczko, w którym mieszkała, wydawało jej się teraz większe, ponieważ miejsca, w których mieszkały bliskie jej osoby, robiły wrażenie pustych i chłodnych. Udając się na modlitwę, starała się wyobrażać sobie, jak teraz będzie wyglądać jej nowe życie bez tych ważnych kobiet, będących dla niej wsparciem. Wszystko uległo zmianie.

A jednak pośród tej burzy emocji Fiona zorientowała się, że robi coś niezwykłego. Odkryła, że jedyną przestrzenią, w której jej myśli mogłyby kierować się tam, gdzie nie musiałaby się dostosowywać do zmian, była kontemplacja Boga. Bóg był jedynym stałym elementem i oparciem. Kiedy więc zaczynała odczuwać niepokój, czuła jednocześnie zachętę do rozważania Bożych atrybutów: dobroci, życia wiecznego, wiernej miłości oraz wielkości. Nawet takiego prostego wersetu z Pisma Świętego: "Zatrzymajcie się i wiedzcie, że Ja jestem Bogiem" (Ps 46,11). W tych myślach i modlitwach - w tej kontemplacji - znalazła coś solidnego, na czym mogła się oprzeć.

Fiona odkryła prostą sztukę kontemplacji. Nic wymyślnego, jedynie przestrzeń, w której mogła swojej głowie dać odpocząć, aby zachowywać te wszystkie myśli o Bogu. Odkryła sztukę tego, czego nauczała św. Teresa z Ávili: że kontemplacja jest po prostu przyjazną rozmową z Bogiem. Uczyła się przyjmować Jego podpowiedzi, trzymać je blisko serca i przyswajać. To jest szokująco podobne do martwienia się, ale owoc jest radykalnie inny: uwalnia, ugruntowuje, porządkuje i uspakaja, jednocześnie przypominając nam o tym, że nie jesteśmy same i że jesteśmy kochane.

Fiona odkryła, że jedyną przestrzenią, w której jej myśli mogłyby kierować się tam, gdzie nie musiałaby się dostosowywać do zmian, była kontemplacja Boga. Bóg był jedynym stałym elementem i oparciem.

W życiu chrześcijańskim chodzi o przyjmowanie naszych krzyży i zdanie się w życiu na Bożą opatrzność. Życie każdej kobiety pełne jest zawirowań i zakrętów, różnych nastrojów, które zmieniają się w dramatyczny sposób. Czerpiąc z przykładu kontemplującej Maryi, wiemy, że nie musimy wychodzić na zewnątrz, aby spotkać na swojej drodze problemy. Zawsze powtarzam swoim dzieciom, że mamy łaski tylko tyle, ile wystarczy na chwilę obecną. Kiedy nadejdzie przyszłość, potrzebna nam łaska już będzie na nas czekać. Tymczasem będziemy znacznie spokojniejsi i radośniejsi, jeśli przestaniemy się zamartwiać i spróbujemy kontemplować Boga w Jego dobroci, jako prawdziwy przedsmak tego, co nas czeka w życiu wiecznym. Nie ma nic tak uwalniającego jak oddanie każdego słowa, czynu i myśli Temu, który nas stworzył. Być może najlepiej ujęła to św. Teresa z Ávili:

Niech nic cię nie smuci, niech nic cię nie przeraża. Wszystko mija,
lecz Bóg jest niezmienny. Cierpliwością osiągniesz wszystko,
a temu, kto posiadł Boga, niczego nie braknie. Bóg sam wystarczy.

A kiedy czujemy, że niepokój powraca, najzwyczajniej musimy wsłuchać się w ten łagodny, cichy głos. Bóg powie szeptem: "Nie martw się. Jestem tu. Myśl o Mnie".

Mamy łaski tylko tyle, ile wystarczy na chwilę obecną. Kiedy nadejdzie przyszłość, potrzebna nam łaska już będzie na nas czekać.

Pytania do refleksji

1. Jakie rodzaje zmartwień cię nachodzą, kiedy zmagasz się z niepokojem?
2. W jaki sposób zaufanie i powierzenie się Bogu mogą przynieść ulgę w odniesieniu do tych konkretnych trosk?
3. Czy są jakieś fragmenty lub sceny z Pisma Świętego, do których mogłabyś sięgnąć, kiedy pojawi się niepokój?

Fragment książki Carrie Gress "Odnowa. Przemieniająca moc macierzyństwa"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Potrzebna łaska będzie na nas czekać". Dlaczego nie warto się martwić?
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.