Czy lekarz może być lekarstwem?
Antoni Kępiński, najbardziej znany polski psychiatra, w rozważaniach prowadzonych pół wieku temu mówił przytaczając Balinta: "najczęściej używanym lekiem w praktyce lekarskiej jest sam lekarz’’. I jak potwierdza to życie, (niestety nie prowadzono stricte naukowych badań na ten temat), jest to często "lek" bardzo skuteczny, a czasem wręcz niezbędny. Doświadczyłam tego ja sama, będąc pacjentką doktora Cechnickiego.
Truizmem byłoby mówienie tutaj, jak ważny jest osobisty kontakt i sama osoba terapeuty w leczeniu pacjenta psychiatrycznego, w trakcie i po kryzysie chorobowym. Chcę tutaj powiedzieć o epizodach z historii mojego życia, które miały istotny wpływ na moją egzystencję, w szerokim tego słowa znaczeniu.
Andrzeja Cechnickiego poznałam w Klinice Psychiatrycznej, na oddziale "C", w czasach mrocznego stanu wojennego. Stan wojenny, ogłoszony 13 grudnia 1981 roku, utrwalił się w mej pamięci i w moim życiu bardzo mocno. Mój mąż, opozycjonista i późniejszy aktywny działacz "Solidarności" po Sierpniu 1980 r., został internowany, a następnie aresztowany i skazany na 4 lata więzienia. Ja, wskutek tych wszystkich zawirowań znalazłam się na oddziale zamkniętym. Andrzej był wtedy młodym, ale już świetnym lekarzem psychiatrą. Budził zaufanie, dawał oparcie, a jednocześnie pozwalał wychodzić na prostą, widząc chorobę w szerokim kontekście życia pacjenta, jego sytuacji rodzinnej, społecznej i przyszłości, na którą wpływają decyzje podejmowane nawet w trakcie psychozy czy tuż po niej. Tak było i w moim przypadku.
Po wyjściu męża na przepustkę, po roku odsiadki, zaszłam w ciążę. Nie była to "wieść radosna’’ wobec faktu, że brałam leki psychotropowe, a ponadto po pierwszym porodzie (mieliśmy wtedy 3-letniego synka) przeżyłam psychozę. Pierwsze dziecko urodziłam będąc na studiach i po kryzysie związanym z porodem, byłam 2 lata na urlopie zdrowotnym. Z tego też powodu nie ukończyłam jeszcze mojej edukacji na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ale dla dziecka, które ma przyjść na świat, każdy czas jest dobry. Jest to czas niepowtarzalny i już nigdy nie będzie szansy, by ten właśnie człowiek, którego Bóg w swej miłości stwarza mógł się narodzić. Doktor Cechnicki wiedział to wszystko i jako lekarz powiedział uczciwie, że istnieją wskazania medyczne, by można było ciążę usunąć (funkcjonowała wtedy Ustawa z dnia 27 kwietnia 1956 roku o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży Dz.U. z 1956 nr 12). Nie był jednak zwolennikiem takiego rozwiązania. Wiedząc, że jestem osobą wierzącą, zasugerował, bym porozmawiała o problemie z moim duszpasterzem akademickim. Dla mnie była to tylko formalność.
Od początku wiedziałam, że skoro pojawia się dziecko, musi przyjść na świat. Bez względu na okoliczności, warunki i konsekwencje. Takie jest prawo życia, takie jest prawo Boże. Udałam się jednak do swojego duszpasterza w dominikańskim Duszpasterstwie Akademickim "Beczka". Ojciec Andrzej Kłoczowski utwierdził mnie w moim przekonaniu. Kościół Katolicki nie waha się w takiej kwestii. Ojciec Andrzej umocnił mnie w wierze i dodał otuchy. Dawał nadzieję, bo Bóg nie pozostawia człowieka samego w jego trudach ziemskich, a Opatrzność stale czuwa nad nami. W mojej sytuacji, gdy przytłaczała mnie ciężka depresja - a jaki jest to stan naprawdę, mogą o tym powiedzieć tylko ci, którzy jej doświadczyli - nadzieja była czymś, co pozwalało żyć dalej, nawet jeżeli było to światło z trudem przebijające się przez mroki. Wielkie wsparcie miałam również ze strony męża i mojej mamy. Doktor Cechnicki podjął od razu decyzję. Odstawiamy całkowicie leki dla dobra dziecka i czuwamy nad moim zdrowiem. Ciąża przebiegała prawidłowo, ale ja z wielkim niepokojem czekałam na rozwiązanie. Przecież poprzedni poród to był koszmar. Koszmar mój osobisty, zakotwiczony mocno w PRL-owskim funkcjonowaniu służby zdrowia. Nie chciałam, by powtórzyło się to samo.
Tamten czas i tamte porody to inna epoka. I w tej innej epoce znalazł się lekarz wyprzedzający ją. Prekursor porodów rodzinnych, gdzie mąż towarzyszy żonie w traumatycznym przeżyciu, jakim może być dla matki przyjście dziecka na świat.
Ustaliliśmy, że Andrzej, lekarz psychiatra, mój terapeuta przyjdzie do mnie, gdy będę już na porodówce. O tym, by mąż rodzącej, człowiek nie związany z branżą medyczną mógł wejść za drzwi oddziału położniczego, nie mogło się nikomu nawet przyśnić.
Nie zapomnę tego do końca życia. Przed wyjazdem z mężem do kliniki na porodówkę zadzwoniłam do Andrzeja. Było to chyba po szóstej rano. W szpitalu przez kilka godzin bóle nasilały się i zbliżał się finał akcji porodowej. (Łatwo to napisać, ale jakie to bóle, wiedzą matki, które przeżyły bolesne porody, bo poród porodowi nierówny i można rodzić "na kamieniu’’, czego byłam świadkiem, będąc przez niemal dwadzieścia godzin na porodówce przy pierwszym dziecku.)
Leżałam więc na tej sławetnej "kozetce’’, zaciskałam kurczowo ręce na poręczy łóżka, zagryzałam zęby i wołałam w myślach: Andrzej przyjdź, Andrzej przyjdź, bo nie wytrzymam, będę wyła z bólu i w końcu zwariuję. To było milczące, rozpaczliwe wołanie w przestrzeń, krzyk, który uwiązł w gardle, zatrzymany ostatnim wysiłkiem woli. I po chwili słyszę głos Andrzeja, który przedstawia się personelowi, że jest lekarzem psychiatrą, który mnie leczy i chce towarzyszyć mi przy porodzie. To było prawie nie do uwierzenia. Minęło kilka godzin od mojego telefonu, teraz ten mój niemy krzyk przywołujący go i on przychodzący właśnie w tym momencie.
Wielokrotnie później zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby to był tylko zbieg okoliczności, że Andrzej przyszedł po tych kilku godzinach, wtedy gdy tak intensywne przyzywałam go w myślach całą swoją istotą.
Wtedy liczyło się tylko to, że przyszedł i na moje jęknięcie, że będę krzyczeć i nie wytrzymam, on swoim opanowanym, ciepłym głosem powiedział: spokojnie, wytrzymasz i nie będziesz krzyczeć. Poprawił przepocone, spadające na moją twarz kosmki włosów, dotknął moich dłoni spazmatycznie chwytających poręcz i poczułam, że w tym bezmiarze bólu i bezsilności nie jestem sama. Andrzej zmienił rzeczywistość. Niby było tak samo, a przecież nie tak samo. Stało się tak, jak powiedział. Nie krzyczałam, wytrzymałam i urodziłam drugiego synka. Andrzej był obecny do końca porodu. Można by powiedzieć "odebrał dziecko’’. Tak, to on, lekarz-psychiatra tak naprawdę odebrał to dziecko. Pomógł Bartusiowi przyjść na świat przez swoją opiekę medyczną nade mną w trakcie ciąży i przez towarzyszenie mi w czasie porodu.
Wspaniałym darem od Boga było to, że pojawienie się Bartusia wyprowadziło mnie natychmiast z depresji. Byłam szczęśliwa. Znów czułam, że kocham i to bardzo intensywnie. Kochałam moje maleństwo i synka, który został w domu. Tęskniłam do męża i znowu byłam człowiekiem, który doznaje całej gamy uczuć. Skończyło się moje depresyjne, chorobowe wypalenie, które odbierało mi chęć do życia.
I cóż na to medycyna? Nie leki, ale osoba lekarza psychiatry, niezwykłego psychiatry, była tym "lekiem’’ najważniejszym. Po prawie 30 latach dziękuję Ci, Andrzeju, za to, tutaj na łamach czasopisma "Dla Nas’’.
Ale to jeszcze nie koniec moich przeżyć porodowych z doktorem Andrzejem Cechnickim. Po dziesięciu latach znowu spodziewałam się dziecka. I jak poprzednio obawiałam się porodu. Bałam się psychozy i bałam się samego przychodzenia dziecka na świat. Myślałam o własnym osamotnieniu i bezsilności przy tym pierwszym porodzie. Znowu zwróciłam się więc do Andrzeja, czy nie mógłby przyjść do mnie, do szpitala podtrzymać mnie na duchu. I sytuacja powtórzyła się niemal jak poprzednio. Przed wyjazdem telefon z informacją do Andrzeja, że jadę rodzić do szpitala i oczekiwanie z narastającymi bólami na finał. Z tamtych chwil utkwiło mi wspomnienie choinki, migocącej kolorowymi światełkami na końcu korytarza. Stwarzało to namiastkę przytulności, ciepła, w przeciwieństwie do pierwszego szpitala, który kojarzył mi się z białymi kafelkami i zimną porodówką.
Byłam już doświadczoną rodzącą. Miałam przecież rodzić po raz trzeci. Czasy się zmieniły. Istniała ewidentna różnica w podejściu do przyjścia dziecka na świat w samym systemie opieki zdrowotnej i w sposobie funkcjonowania oddziału ginekologiczno-położniczego. Tylko ból pozostawał ten sam i poczucie anonimowości dla otaczających mnie ludzi. Byłam kobietą "X’’, kolejną rodzącą po setkach a, może tysiącach, które już tu rodziły i które będą tu rodzić. Byłam w istocie sama. I znowu, mając w pamięci poprzedni poród i zjawienie się Andrzeja, wołałam go, przynaglając w myślach. Dlaczego jeszcze nie przychodzisz? - minęło kilka godzin od telefonu. Nie poradzę sobie. Prawie nie do uwierzenia - zjawił się! I znowu Andrzej lekarz-psychiatra "odbierał’’ moje kolejne dziecko. Nie krzyczałam rozdzierającym krzykiem, który czasem dochodzi z porodówek. Słuchałam jak mówi: spokojnie, przyj, już pojawiła się główka, za chwilę urodzisz. I na świat przyszła moja śliczna, maleńka córeczka, którą zaraz położono na moim brzuchu i mogłam ją przytulić do siebie. Pozostała przy mnie do końca mojego pobytu w szpitalu.
Mogłam patrzeć na jej drobne ciałko, filigranową główkę i ciemne kędziorki włosów, przewijać i karmić. Nikt jej nie zabierał. Byłam szczęśliwa. Na oddziale, gdzie doktor Andrzej Cechnicki jest ordynatorem, niektórzy żartowali, że mógłby zrobić nową specjalizację z położnictwa.
To niezwykłe, piszę to z całą świadomością znaczenia tego słowa, żeby psychiatra zechciał tak dalece identyfikować się ze swoją pracą i pacjentami, by przekraczać pewne granice, które zakreślają pełnione role, wyuczone praktyki i schematy funkcjonujące w środowisku medycznym.
Andrzej, jesteś niesamowity, nieprzeciętny, jesteś the best. To dobrze, że mogę o tym powiedzieć do szerokiego grona czytelników tych wspomnień.
Na zakończenie dodam, że za dwa lata urodziłam kolejne, czwarte dziecko. Tym razem samodzielnie, bo świadomie podjęłam taką decyzję, że muszę spróbować poradzić sobie sama. Poradziłam sobie, chociaż było ciężko.
Dzisiaj, z perspektywy czasu, patrząc na ciąg tamtych wydarzeń, mogę ocenić, jak bardzo zaufanie do lekarza terapeuty, przyczyniło się do mojego zdrowienia i jak istotną rolę odgrywało w moim podejściu do życia, co szczególnie uwidoczniło się w tym porodowym aspekcie. Przecież to dzięki Andrzejowi uwierzyłam, bo doświadczyłam tego naprawdę, że mogę urodzić dziecko, i że nie będzie to wiązało się z późniejszą psychozą. Towarzysząc mi przy dwóch porodach, wpłynął pośrednio na moją decyzję, że przy kolejnym porodzie poradzę sobie bez bezpośredniego wsparcia. Gdybym o tym nie była przekonana, pewno znowu prosiłabym go o towarzyszenie. Prawdą jest też, że gdzieś w głębi zaczęła kiełkować myśl, że to już "nie wypada’’. Skoro nie było choroby psychicznej po porodzie i wszystko było O.K., to towarzyszenie lekarza psychiatry nie jest już celowe. Musiałam spróbować być samodzielna, jak inne kobiety.
Teraz wiem, że można to wszystko określić jako empowerment (umocnienie), jako recovery (zdrowienie).
Chcę jeszcze podkreślić, że Andrzej, w kontekście mojego stanu zdrowia, nigdy nie ingerował w nasze życie rodzicielskie. Nie sugerował aborcji, stosowania środków antykoncepcyjnych i nie wyrażał dezaprobaty dla moich kolejnych ciąż i porodów, które mogły zakończyć się dla mnie psychozą i długotrwałym leczeniem. Dawał wsparcie, pozwalając pacjentowi pozostawać człowiekiem wolnym. Szanował jego godność, osobiste decyzje i prawo do kreowania własnego życia. Za to mam dla niego ogromny szacunek.
Barbara
Stowarzyszenie "Otwórzcie Drzwi" Kraków
Skomentuj artykuł