Dlaczego wolimy być nieszczęśliwi?

Dlaczego wolimy być nieszczęśliwi?
(fot. shutterstock.com)
Vittorio Luigi Castellazzi / slo

Dziwnym może wydać się stwierdzenie, że łatwiej jest być nieszczęśliwym niż szczęśliwym. Freud pisze, że "możliwości doznawania szczęścia są ograniczone przez naszą konstytucję. [...] Cierpienia [...] doznajemy zapewne jako bardziej dominującego".

Dochodzimy przeto do takiego paradoksu, że ludziom nieszczęśliwym wygodniej jest pozostawać takowymi niż podjąć trudną drogę prowadzącą do szczęścia. W trakcie psychoterapii obserwujemy, jak pacjent z mozolnym wysiłkiem zmierza ku szczęściu.  Mówi wprawdzie o tym, że chciałby się wyzwolić od dręczącego go cierpienia, deklaruje, że jego największym marzeniem jest wreszcie poczuć się dobrze, jednak w rzeczywistości stawia opór wobec wprowadzenia najdrobniejszej choćby zmiany. Woli wpatrywać się w przeszłość, która koniecznie musi zostać niezmienna. W ten sposób pacjent wciąż kręci się wokół własnych problemów.

Pacjent nie odważy się odrzucić fałszywych pewników i iluzorycznych korzyści, które jakoby dawała mu choroba. Przepełnia go lęk i wątpliwości, czy warto wyzbyć się swego wizerunku jako człowieka cierpiącego. Jest to jego jedyny obraz siebie i nie zna innego, dlatego jest do niego tak przywiązany. Tym należy tłumaczyć ostrożność, z jaką pacjent poddaje się psychoterapii. Najpierw musi przecież wybadać teren.

DEON.PL POLECA

Nie dziwi więc to, że zwłaszcza na początku pacjent wykazuje pewne przywiązanie do nieszczęścia. Odnosząc się do grupowania negatywnych doświadczeń z dzieciństwa, Freud pisze tak: "Mechanizmy obronne skierowane przeciwko dawnym niebezpieczeństwom powracają w kuracji jako opory przeciwko wyleczeniu. Dochodzi do tego, że samo wyleczenie jest traktowane przez ego jako nowe niebezpieczeństwo".

Istnieją głębokie korzenie zarówno szczęścia jak i nieszczęścia. Nie łatwo je usunąć, gdyż na trwałe wrosły we frustrujące nas doświadczenia. Zwłaszcza te, które uczyniły nasze dzieciństwo jałowym i obumarłym.

Zdarza się, że pacjent doznał tak silnych cierpień, że nie pozwalają mu one spokojnie i gruntownie zmierzyć się z własnymi wrażeniami, emocjami i pragnieniami. To dlatego na początku terapii, choć mówi bardzo dużo, to tak naprawdę duchem jest nieobecny. Jego prawdziwe Ja nadal milczy, gdyż jest zagłuszane przez Ja fałszywe. Winnicott (brytyjski psychoanalityk) nazywa je wnętrzem komediowym.

Jest ono w dużej mierze efektem nieuświadomionego przejmowania się i pragnienia podobania się innym, nawet jeśli miałoby to oznaczać zaparcie się siebie. Jego cechą charakterystyczną są niemoc i emocjonalna zależność od presji środowiska. Pozostaje uwięzione w narzuconych przez innych rolach, które tak naprawdę są mu obce.

Aby poczuć się akceptowanym i kochanym, pacjent stopniowo tłumił w sobie własny pogląd na rzeczywistość i istotę szczęścia. Musiał więc oprzeć się swojemu prawdziwemu wnętrzu i w zamian zbudować w sobie fałszywe wnętrze.

Pacjenci zdradzają bardzo silny strach przed oddaleniem się od innych, przed zbytnim różnieniem się od ich sposobu myślenia i życia, przed odrzuceniem i odsunięciem poza margines społeczeństwa. Groza piętna społecznego popycha człowieka do zanegowania i znienawidzenia siebie, do stania się sobie obcym. Troska o uszczęśliwianie innych doprowadziła więc do rezygnacji z własnego szczęścia. W takich przypadkach wizja własnego szczęścia niejednokrotnie postrzegana jest jako śmiertelne zagrożenie. Jakikolwiek przejaw wejścia w kontakt z własnymi pragnieniami traktowany jest jako tabu, a jeśli już do tego dojdzie, to wywołuje ogromne poczucie winy i strach przed karą.

Skąd to wszystko się bierze? Dlaczego niektórym nie dane było doznać ciepła, uznania ani doświadczenia swej głębi, których tak bardzo potrzebowali. Zetknęli się za to ze środowiskiem niezdolnym do zauważenia, zrozumienia i zaspokojenia ich oczekiwań, niepokojów, pragnień, lęków i najgłębszych odczuć. Spotkali się z rodzicami, którzy — prawdopodobnie w dobrej wierze i w imię miłości — zagłuszyli ich potrzeby, narzucając własne.

Ci, którzy powinni byli być ich ostoją, systematycznie bojkotowali u swoich dzieci emocje, impulsywność i sposób reagowania na świat. Dlatego wbrew sobie przeżywały one dominujący w nich lęk o to, czy zdoła ją się podobać rodzicom, rodzinie, najbliższemu otoczeniu. Na bazie wyćwiczonych w tym celu słów i gestów zbudowali więc w sobie fałszywą osobowość, zagłuszając to, co prawdziwe i własne. Aż do momentu, gdy cała ta konstrukcja nieoczekiwanie padła, a to, co nie zostało przeżyte, wyszło na jaw.

Dopiero dzięki żmudnej analizie pacjent może wejść w kontakt z zagłuszonymi zakamarkami własnego Ja. Czasami są to te aspekty osobowości, których boi się najbardziej, i które zostały przezeń wcześniej znienawidzone. Stopniowo poznaje swoje wnętrze, ale jawi mu się ono — jak twierdzi Klein (1986) — jako pełne tego, co najgorsze. Jednostka odczuwa zatem wewnętrzne zagubienie i obsesyjny niepokój, do tego stopnia, że z tego powodu czasami próbuje przerwać terapię.

To bardzo trudny moment w terapii, w którym szczególnie potrzebne jest wsparcie psychoterapeuty poprzez życzliwą obecność, zdolną do konstruktywnego przeobrażenia lęków pacjenta. Kontakt i dobra relacja z terapeutą — postrzeganym jako "pozytywna postać" — pozwala pacjentowi znieść, przepracować i zneutralizować przeżywane od lat niepokoje. Miały one moc paraliżującą. Odtąd jednak zmniejsza się zakres bólu, dając miejsce szczęściu.

Dzięki nacechowanej zrozumieniem i empatią obecności pacjent przestaje odczuwać strach przed samym sobą, swoimi uczuciami i pragnieniami. Już nie wstydzi się siebie samego. Zdaje sobie natomiast sprawę, że jego dotychczasowa gonitwa była zbyteczna. Świadomość tego pozwala mu uwolnić się od fałszywej pewności siebie, która wynikała z ulegania naciskom otoczenia. Były one na tyle silne, że jednostka nieświadomie przyjmowała je jako własne.

W trakcie terapii pacjent stopniowo uczy się ufać swoim myślom, odczuciom, emocjom. Zaczyna siebie lubić i powoli zmierza do wyleczenia. Nieszczęście, jego dotychczasowy towarzysz podróży, ustępuje miejsca poczuciu szczęścia.

Na początku jawi się ono bardzo niewyraźnie. Jest pacjentowi raczej obce, ponieważ nie zna on takiego odczucia. Trudno więc, żeby natychmiast wywoływało w nim pełne zadowolenie. Jednak w miarę rozwoju autentycznej relacji z samym sobą pacjent odkrywa radość z bycia na tym świecie.

O ile wcześniej bliska mu była myśl o śmierci jako wyzwoleniu z nieużytecznego życia, to teraz czuje, że jego istnienie przepełnione jest szczęściem. Wrażenie to rodzi się z poczucia, że stał się dla kogoś ważny i nie jest oceniany przez innych. Nie ma już w nim lęku przed brakiem akceptacji, zwłaszcza gdy chodzi o emocje: wyraża swoje idee, pragnienia i realizuje swoje plany.

Jednym słowem, przestaje być wrogiem samego siebie, a także wrogiem innych ludzi. Przestaje też ich tak postrzegać. Podobnie jak właściwego kształtu nabiera wszystko to, co dotąd było dlań straszne, niebezpieczne, wymagające, mściwe, oskarżające a poniekąd absolutyzowane i ubóstwiane. Dzieje się tak, bo strach prysł.

W pierwszym momencie zderzenie z rzeczywistością może być dla pacjenta szokujące. Jednak powoli rezygnuje on z wcześniej noszonej maski, do której tak się przyzwyczaił. Ostatecznie, niezależnie od presji środowiska, prawdziwe Ja dochodzi do głosu i zaczyna wyrażać siebie.

W ten sposób człowiek staje się wierny sobie, zaczyna dbać bardziej o siebie i kochać siebie. A to jest podstawowym wymogiem kochania innych.

Przede wszystkim zdaje sobie sprawę z tego, że możliwość bycia szczęśliwym tkwi w jego wnętrzu, a nie gdzieś daleko poza nim. Moc szczęścia wyzwala się więc stopniowo w pacjencie i uwalnia się od nacisku konfliktów wewnętrznych. Schopenhauer - wcześniej niż psychoanaliza - zrozumiał, że "to, kim się jest, ma większy wpływ na nasze szczęście niż to, co się ma!".

Poprzez powolny proces interioryzacji pozytywnej relacji z psychoanalitykiem, figury negatywne ustępują miejsca figurom pozytywnym. Dzięki uczuciu miłości pacjent czuje się umocniony, wspierany, aprobowany. Miłość jest też dla niego źródłem błogostanu i szczęścia.

Szczęście to jest więc niczym innym, jak rezultatem długiego procesu wzrastania we wzajemnym zaufaniu. Na początku poprzedza je wprawdzie tylko ufność psychoterapeuty w możliwości pacjenta. Później jednak pojawia się zaufanie pacjenta do psychoterapeuty. W tym momencie — gdy zanika strach przed innymi i przed sobą — zostaje położony kamień węgielny pod budowę szczęśliwości.

W ramach konkluzji należy zaznaczyć, że terapia psychoanalityczna — nawet jeśli bezpośrednio nie stawia sobie takiego zadania — może stworzyć człowiekowi warunki do tego, by był szczęśliwy. A jest to możliwe dlatego, że uwalnia go ze zniewoleń, które oplatają podmiotową osobowość pacjenta.

"Najcenniejsza rzeczą człowieka jest jego szczęśliwe życie" (Pinandar). Do takiego wniosku dochodzą pacjenci pod koniec terapii psychoanalitycznej.

Więcej w książce: SPOSÓB NA SZCZĘŚCIE - Vittorio Luigi Castellazzi

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dlaczego wolimy być nieszczęśliwi?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.