Kiedy porwie cię chęć udowadniania swojej racji, przeczytaj ten tekst
Zapominam przy tym często, że nawet jeśli faktycznie mam rację, to ten fakt wcale nie jest taki ważny. Najważniejsze przykazanie nie dotyczy naszej nieomylności, biegłości w dyskusji i stopnia wygadania.
Pojawiają się w różny sposób - pod wpisami na blogu, na facebooku i w prywatnych wiadomościach. Wykrzykniki i znaki zapytania. Oburzenia, utyskiwania, niedowierzania i dobre rady. Przynosi je każdy tekst, w którym wyrażam jakąś swoją opinię (a tych było ostatnio sporo) i to dość naturalne. A ja przywykłam. Każdy ma przecież prawo do wypowiedzenia swojego zdania.
Dialog może być drogą do mądrości, a przynajmniej do zdobywania wiedzy (zarówno o świecie, jak i o sobie). Nie bez powodu to właśnie metodę odpowiedniego prowadzenia dyskusji stosował Sokrates w stosunku do swoich uczniów. Tyle że tam punktem wyjścia było "wiem, że nic nie wiem". My często startujemy z poziomu: "wiem wszystko i muszę się tym z Tobą podzielić".
Piszę te słowa dlatego, że sama czuję, jak często porywa mnie chęć wypowiedzenia ostatniego zdania w sporze, przekonania rozmówców i podkreślenia, że to ja, to właśnie ja mam rację. Zapominam przy tym często, że nawet jeśli faktycznie mam rację, to ten fakt wcale nie jest taki ważny. Najważniejsze przykazanie nie dotyczy naszej nieomylności, biegłości w dyskusji i stopnia wygadania. Dotyczy miłości. Cóż więc mi z tego, że mam rację, jeśli po drodze obrażę drugiego człowieka, podepczę oponentów i zapomnę o Ewangelii? Kogo będę wtedy głosić - Pana Boga? Czy raczej siebie?
(I wiem, wiem - w świątyni Jezus poprzewracał stoły i wygonił z niej przekupniów. Ja jednak myślę sobie, że "co wolno wojewodzie…"*. I tak dalej :) )
Chciałabym zostać dobrze zrozumiana, bo piszę te słowa również dla siebie. Ostatnimi czasy, zwłaszcza w związku z Halloween, dostałam różnymi drogami kilka wiadomości o tym, żeby "unikać wszystkiego, co ma choćby pozór zła" (1Tes 5,22). Pomyślałam wtedy, że łatwo jest nam widzieć "pozór zła" w tym, że inni przebierają się w upiorne kostiumy, że inni popierają aborcję, że inni nie popierają różańca do granic. Dużo trudniej zobaczyć w sobie to, co nie tylko ma pozór zła, co nie tylko jest źdźbłem, lecz wręcz belką w oku. I podkreślam raz jeszcze - piszę tu też o sobie, po refleksji na temat tego, jak bardzo chciałabym, by inni podzielali moje spojrzenie na świat.
"Gdy oceniasz ludzi, nie masz czasu ich kochać" - powiedziała Matka Teresa. Trudno o bardziej trafne podsumowanie tego, co się we mnie dzieje. Trudno o lepszy punkt wyjścia - i wejścia w kolejny tydzień, który oprócz naszych przepychanek powszednich przyniesie również dyskusje o Halloween i o pięćsetnej rocznicy reformacji.
Chciałabym w nadchodzących dniach (i później też!) mieć w sobie tyle wolności, by dać do niej prawo również innym. Prawo do patrzenia inaczej na siebie, świat, wiarę i Boga. Prawo do myślenia, przeżywania swojej relacji z Panem, bycia niedoskonałym i nie spełniania moich oczekiwań (bo w sumie kim ja jestem, byś musiał/musiała spełniać moje oczekiwania, nie? :) )
Tak naprawdę każdy z nas w jakimś sensie błądzi - każdy z nas, nawet jeśli wydaje mu się, że wiele już wie i mógłby w związku z tym pouczać innych. Ale na tych wyboistych drogach odkrywania swoich prawd i ścierania się z przekonaniami innych, mamy szansę spotkać się z Kimś, kto chce nam towarzyszyć, tak samo jak uczniom w drodze do Emaus. Jeśli uda się w tym wszystkim odnaleźć Jego, to wygramy dużo więcej, niż tylko wojnę na argumenty w dyskusji…
[*"to nie tobie, kasztelanicu" - zwykł mówić mój nauczyciel gry na pianinie]
Wpis ukazał się pierwotnie na blogu Chrześcijańska Mama
Skomentuj artykuł