(fot. Lulu Lovering / flickr.com)
Katarzyna Górczyńska

Temat doświadczania i przeżywania straty wraca, jak bumerang, w obliczu kolejnej katastrofy, kolejnego wypadku, kolejnej nagłej a niespodziewanej śmierci.

Tak naprawdę jest obecny każdego dnia, bo codziennie ktoś przeżywa swoją żałobę, tylko w ogromnie statystyk nie zauważamy tragedii tak wyraźnie, jak w pojedynczym wydarzeniu.

Kolejny raz oglądam w telewizji zapłakanych ludzi, którzy nie mogą pojąć, jak to się stało, że ich znajoma, sąsiadka, przyjaciółka, krewna nie żyje. Tym razem to ciężarna kobieta, która zginęła, bo pijany, karany mężczyzna, bez prawa jazdy, wymknął się spod kontroli wymiaru sprawiedliwości. Znowu pytania, jak to się stało, kto tak naprawdę zawinił. Tak jak wtedy, gdy wybuchł pożar w hali Stoczni Gdańskiej. Jak wtedy, gdy zawalił się dach hali w Katowicach. Gdy zderzyły się pociągi w Szczekocinach i gdy pijany kierowca zabił 6 osób w Kamieniu Pomorskim. Te wszystkie działania, które mają na celu wskazanie osób odpowiedzialnych i doprowadzenie ich przed sąd, są bardzo ważne i absolutnie nie kwestionuję ich wagi. Ale trzeba pochylić się nad jeszcze jedną kwestią - stratą jakiej doświadczają ich bliscy, którzy często ze wszech stron słyszą, że muszą się wziąć w garść, że życie toczy się dalej i że każde cierpienie coś wnosi, więc trzeba je przyjąć i zaakceptować. Tak po prostu.

Przeczytałam kiedyś na jednym z blogów, że " (...) gdy doświadczamy niezawinionego cierpienia, którego nie możemy uniknąć, to wówczas powinniśmy je pokochać. W przeciwnym razie nie kocha się Boga". To bardzo mocne słowa i jednocześnie szalenie trudne zadanie. Nie mówię, że niewykonalne, tylko pytanie czy wykonalne tak od razu, zwłaszcza, gdy wraz z odejściem ukochanej osoby, człowiek ma poczucie, że cały świat właśnie legł w gruzach. Budowanie na zgliszczach wymaga nie lada wysiłku.

Przeżywanie żałoby u każdego człowieka może przebiegać inaczej, ale zawsze jest procesem, w którym możemy wyróżnić pewne stałe elementy, określone etapy charakteryzujące się pewnymi zachowania, emocjami czy reakcjami osoby doświadczającej straty. Autorzy i badacze zajmujący się problematyką śmierci, umierania i żałoby, najczęściej przywołują publikacje Elizabeth Kubler-Ross, wybitnej psychiatry, która wyróżniła pięć etapów, jakie można zaobserwować u wielu osób po stracie kogoś bliskiego. Poszczególne etapy scharakteryzowane są przez typowe stany, odczucia i zachowania osoby przeżywającej żałobę. Biorąc pod uwagę wkład naukowy również innych autorów, proces przeżywania żałoby można opisać w następujący sposób:

Na początku pojawia się SZOK (człowiek niedowierza, często wypiera wiadomość o śmierci, szukając informacji przeciwnych), następnie pojawia się GNIEW i BUNT (bardzo silne emocje, połączone z żalem i tęsknotą, obwinianie zmarłego i siebie, lęk i poczucie osamotnienia, które przeradzają się w rozpacz), potem następuje CHAOS i DEZORGANIZACJA (człowiek gubi się w czasie, podejmuje różne czynności, nieogarnia bieżących spraw, ma poczucie bezradności i beznadziejności), by następnie przerodzić się w DEPRESJĘ (silne uczucie pustki, smutku, przygnębienia, skutkujące często zamknięciem na kontakty z najbliższymi), aż w końcu, po pewnym czasie przynieść ulgę i powolną akceptację w procesie REORGANIZACJI (człowiek doświadcza ozdrowienia, wraca do równowagi, uczy się żyć w nowej rzeczywistości i na nowo buduje relacje).

Te etapy mogą wzajemnie się przenikać, mogą wracać, trwać dłużej lub krócej, w zależności od indywidualnych cech osoby doświadczającej straty. Najważniejsze to zrozumieć, dlaczego w danym momencie osoba, którą wspieramy, przeżywa określone emocje. Ważne jest, by pozwolić jej, bez przymusu i zewnętrznej presji, doświadczyć określonych stanów i przeżyć poszczególne etapy, które wcale nie muszą pojawiać się książkowo. Ale pojawić się mogą, a osoba w żałobie ma do nich prawo. I należy pamiętać , że w pewnym momentach przeżywania żałoby nie zawsze jest miejsce dla Pana Boga, bo bunt, zaprzeczanie czy gniew może być również przeciwko Panu Bogu skierowany. Człowiek w żałobie i rozpaczy próbuje się często z Panem Bogiem targować, jakby to mogło cofnąć czas.

W chaosie myśli próbuje Go obwiniać, próbuje obwiniać siebie, pyta "dlaczego?", szuka odpowiedzi, której nie ma. Na przekonywanie, że trzeba to cierpienie zaakceptować i pokochać, przyjdzie jeszcze czas. Bo przyjdzie moment zdrowienia i zamykania procesu żałoby. Tuż po pogrzebie, kiedy rany są otwarte i ból tak silnie dokucza, kiedy chce się wyć z rozpaczy, pocieszenie miłością Pana Boga przyniesie odwrotne skutki. Znowu zrodzi bunt, opór i chęć linczu na pocieszającym. Bowiem wielu z tych, co przeżywają teraz stratę, w obliczu nagłej śmierci zadaje sobie to pytanie: gdzie był w tym wszystkim Pan Bóg? On w tym wszystkim jest, tylko to nie jest czas na tłumaczenia. I myślę, że okrutnym jest mówić, że nie przyjęcie tego doświadczenia teraz, zaraz, już, jest dowodem braku miłości do Pana Boga. On doświadcza właśnie dlatego, że kocha, ale zrozumienie Jego wyroków musi najpierw ustąpić rozpaczy.

Naszym naturalnym odruchem na cierpienie jest zaprzeczenie, rozpacz, bunt, szukanie racjonalnego wytłumaczenia. Bardziej zaniepokoiłabym się brakiem jakiekolwiek reakcji, niezwykłym spokojem lub obojętnością wobec zdarzenia. Zwłaszcza, kiedy śmierć przychodzi nagle, niespodziewanie. Trzeba mieć bardzo dojrzałą osobowość i niebywale rozwiniętą duchowość, by przyjąć stratę z ogromną pokorą. To takie Hiobowe, heroiczne wręcz, a ilu z nas na to stać? Gdyby heroizm był powszechny, przestałby być heroizmem.

Odejście bliskiej osoby to straszne przeżycie, ogromna strata, która zmienia ludzkie życie. Powoduje, że w naszej układance zaczyna brakować elementu, którego nie da się zastąpić żadnym innym, i próbujemy składać te życiowe puzzle dalej, wiedząc, że i tak ostatecznie obraz będzie niekompletny. Nie można cierpiącemu powiedzieć, że "wszystko będzie dobrze", że to tak miało być, że Pan Bóg tak chciał, że trzeba się pogodzić, że pogodzenie się i przyjęcie doświadczenia cierpienia jest przyjęciem miłości Pana Boga. Gdyby to było takie oczywiste, to Jezus mógł to samo odpowiedzieć Marcie i Marii albo odprawić Jaira. Zapłakał jednak nad śmiercią Łazarza i rozkazał mu wyjść z grobu (J 11, 1-44), a córkę przełożonego synagogi ujął za rękę i nakazał jej wstać (Mk 5, 35-43). A przecież Marta chwilę wcześniej z wyrzutem mówi do Jezusa: "Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł", jednocześnie wierząc głęboko i trochę go naciskając, że Bóg da Mu wszystko o co poprosi. Podobnie Jair próbuje, można odnieść wrażenie, wpłynąć na Jezusa, przekonując Go, że wystarczy, by włożył na nią ręce, a żyć będzie. Bóg nie da się zmanipulować, ale czy my nie robimy tego samego w modlitwie? Czy nie próbujemy się targować? Czy nie jesteśmy jak Marta, stając z wyrzutem i pytając: dlaczego? Jezus to przyjął, mówiąc dzisiejszym językiem - na klatę. Nie zganił Marty, nie odprawił Jaira. Zapłakał i pochylił się nad nimi. Dlaczego więc miałby nas przestać kochać, jeśli niczym Jair żebrzemy o łaskę i niczym Marta w rozpaczy stajemy przed Nim z pretensją?

Z drugiej strony dużo łatwiej jest przejść przez cierpienie z Panem Bogiem. W żałobie przychodzi moment, kiedy godząc się ze światem, akceptując stratę i wracając do równowagi, człowiek godzi się i z Panem Bogiem. To jest dopiero ten czas, kiedy rany się zabliźniają, przestaje boleć, a człowiek potrafi na swoje doświadczenie spojrzeć z innej perspektywy. Ale wtedy, gdy trudno Najwyższego wcisnąć między rozpacz, gniew, bunt, szukanie winnych, płacz, smutek i żal, to inni powinni modlić się, prosząc dla cierpiących o ukojenie. Wszystko ma swój czas. I nawet jeśli my tego nie rozumiemy, to Pan Bóg rozumie na pewno. I jestem przekonana, że w swoim niezmierzonym miłosierdziu zaczeka, przyjmując cały ten emocjonalny śmietnik na siebie. On jest czasami jak worek treningowy - przyjmuje wszystkie ciosy, ale z czasem wyrabia w nas siłę i umiejętności, które pomogą przyjąć i odeprzeć niespodziewany atak z zewnątrz.

Zanim jednak przyjdzie ten czas, nie wyrywajmy się przed szereg, bo można powiedzieć za dużo i za szybko. Czasem najlepiej po prostu być i nie mówić nic.

***

Literatura:

  • Herbert M. (2005). Żałoba w rodzinie. Jak pomóc cierpiącym dzieciom i ich rodzinom.
  • Gdańsk: GWP.
  • Krakowiak P. (2008). Strata, osierocenie i żałoba. Poradnik dla pomagających i dla osób w żałobie. Gdańsk: Biblioteka Fundacji Hospicyjnej.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wszystko ma swój czas
Komentarze (4)
T
T
13 października 2014, 10:54
Wydaje mi się,że o wiele cięzej aniżeli śmierć, zaakceptowac jest odejście osoby, którą kochamy. Silne emocje czesto nei pozwalają na rozmowę i zrozumienie sytuacji, akceptację decyzji drugiej osoby. Życie ze świadomościa , że jest ktoś , ale jednak go nie ma, jest moim zdaniem trudniejsza. Dylematem staję sie życie obok ze świadomością istnienia , bądz pokusa odcięcia się i zapomnienia, swoistego wyparcia życia drugiej osoby.
M
M
10 października 2014, 07:12
Odejście mniej lub bardziej bliskiej osoby z tego świata nieustannie nas zatrzymuje. Czasem na chwile, czasem na dłużej. Jednak wierzę, ze te osoby zyja, tylko ich nie widzę, nie słyszę glosu, choć brzmią w głowie, przypominają się  ich rady, słowa w różnych sytuacjach. Zwyczajnie czuję ich opiekę.
D
dairy
9 października 2014, 17:10
Odejście kogoś bliskiego jest bardzo bolesne. Wielokrotnie dane mi było odprowadzać najbliższe mi osoby na cmentarz choć nie jestem jeszcze osobą wiekową. Zawsze wtedy lubię posłuchać muzyki z  filmu Ghost. Jest to jeden z najpiękniejszych filmów jakie znam, a miłość głównych bohaterów bardzo przypomina mi miłość jaka była pomiędzy moimi rodzicami.
F
Flower
9 października 2014, 15:31
Chcę zwrócić tu jedną uwagę. Fakt, że człowiek przyjmuje stratę i powraca do równowagi nie równa się temu, że nie doświadcza już tego bólu związanego ze stratą. Piszę o tym dlatego, że jakiś czas temu sama straciłam bliską mi osobę. Mój tata nagle doznał udaru i niedługo potem zmarł. Miałam okazję, żeby kłócić się z Panem Bogiem, ale o wiele bardziej chciałam być przy Nim. Dlaczego? Dlatego, że między innymi to On dał mi tyle sił na to żebym pierwszy raz powiedziała mojemu tacie, że Go kocham. Przy Bogu czułam się bezpieczna, i nie myślałam o tym żeby uciekać od Niego. Wiem, że ludzie różnie reagują, ale chcialam napisać tu, że może być też inaczej. Oczywiście nie mówię też, że nie było we mnie zwątpień. Ale nie trwały one długo w porównaniu z tym jak bardzo to wszystko chciałam oddać Bogu. Jeśli chodzi o ból, to pomimo tego, że na prawdę oddałam to wszystko Panu Bogu i na prawdę widzę tego owoce (np. nawrócenie mojej mamy), to wraca czasem doświadczenie smutku i bólu związanego zwyczajnie tym, że mojego taty już nie ma. I tutaj powiedziałabym tak: właśnie ten smutek, czasem nawet małe ukłucie bólu - wierzę, że jest dla mnie błogosławieństwem. Bo w tych momentach kiedy ofiaruję to Bogu, czuję Jego niezwykłą bliskość i pokój.