Osobliwe okna zapominanego Krakowa
Służyły, jak pamięcią sięgam, przede wszystkim do wyglądania. Osobliwie na przedmieściach, na uliczkach małych i obrzeżonych małymi domkami - na Filareckiej, Kasztelańskiej, Królowej Jadwigi, ale także na Kraszewskiego, Słonecznej, czyli Bolesława Prusa, i Kościuszki, gdzie domy wyrosły na tyle, że zwano je kamienicami.
Na przedmieściach stare kobiety czuwały w oknach niczym majtkowie w bocianich gniazdach - od rana do wieczora przewieszone przez parapety, na które - dla większej wygody - kładły poduszki. Wiedziały wszystko o sąsiadach i ta wszechwiedza było dla nich powodem do dumy. A kiedy gdzieś w oddali zawarczał silnik samochodu, do okien, dyskretnie zerkając przez uchylone firanki, rzucali się wszyscy.
Samochód na przedmieściu był rzadkością. Nieliczne taksówki rzadko zapuszczały się poza śródmiejskie ulice, bo tylko wyjątkowy utracjusz rujnował się na ten środek lokomocji.
Kiedy samochód pojawił się na wsi (a na wsi, zwłaszcza pod Tarnowem, każdy samochód nazywano taksówką), zewsząd, nie wiadomo skąd, przybiegały dzieciaki, nie mówiąc o psach - wielkich wrogach motoryzacji.
Chłopcy w zbyt dużych kaszkietach, w obszernych cajgowych portkach po starszych braciach lub ojcach, biegli za autem, podczas gdy dorośli kryli się po kątach albo 19 odwiecznym sposobem - w zbożu. Kto w tamtych czasach, kiedy nawet motocykl stanowił rzadkość i luksus, mógł przyjechać na wieś samochodem? Urzędnik albo - nie daj Panie Boże - milicjant lub ubek...
W Krakowie - gdzie najbardziej nawet ostrożni rodzice pozwalali dzieciom grać na jezdni w zośkę lub piłkę - samochód też budził powszechną ciekawość. Jednak okna wiosną i latem okazywały się ważne i z innego powodu, pojawiały się bowiem w nich wielkie słoje. W słojach, zasypane cukrem, wiły się młode sosnowe łapki, czerniały, puszczając sok i czerpiąc siłę ze słońca, jagody.
Obok stały malutkie domeczki, prymitywne, kolorowe barometry. W domkach kryli się grubi mnisi, którzy, jeżeli miała przyjść piękna pogoda, powinni wyjść na zewnątrz. Przeważnie mylili się, wychodząc na spacer w czasie największej słoty. Mnichów często zastępowały piękne dziewczyny w ludowych strojach, z długimi, jasnymi warkoczami.
Stroiły się okna rzadko, chyba tylko na Zielone Świątki, kiedy to z parapetów, z framug, nagle wyrastały gałązki młodych brzózek, zielenił się wonny tatarak. Zimowych zajęcy, zwisających z okien co bogatszych mieszkań (nie na parterze, rzecz jasna, bo na parterze zając powisiałby krótko), nie można było uznać za ozdobę. Ot, po prostu zajączek musiał na mrozie skruszeć, aby lepszy był bożonarodzeniowy pasztet, smaczniejsza pieczeń pływająca w gęstej śmietanie sosu, w towarzystwie buraczków oraz makaronu...
Obecność zajęcy pozostawała w pewnej sprzeczności z podstawowym zimowym obowiązkiem okien - w zimie musiały być szczelnie, na głucho zamknięte. Odrobinę powietrza wpuszczał tak zwany oberluft. Mieszczuch, skądinąd uprawiający kult świeżego powietrza, jednocześnie nade wszystko obawiał się przeciągów czyli cugów, zamykał więc szczelnie okna, a dla większego bezpieczeństwa w środek, pomiędzy dwie ich płaszczyzny, wkładał specjalny wałek. Wałek - wypchany watą, sianem, szmatami - często był ozdobiony w wyrafinowany sposób. Pokrywały go wycięte z kolorowego papieru muchomory, jodełki, krasnoludki.
A co robiły zimą starsze panie? Te ciekawskie zerkały przez zamknięte okna...
Zimowe okna były odmienne od letnich. Po pierwsze, na lato czasami zdejmowało się ich wewnętrzne części, które przez kilka miesięcy spoczywały w jakimś kącie czy w komórce. Nie była potrzebna izolacja w postaci warstwy powietrza pomiędzy szklanymi taflami. Zimą okna miały zupełnie odmienne zadanie, bowiem zamiast łączyć ze światem, izolowały od niego. Bywało, że okna zamknięte w listopadzie otwierano dopiero na wiosnę, w marcu, nawet w kwietniu. Inaczej też stroiły się, a raczej były strojone na zimowe miesiące...
Przede wszystkim stroił je mróz. Widocznie w ogrzewanych kaloryferami mieszkaniach powietrze jest zbyt suche, aby szyby pokryły mrozowe rysunki, ale przed laty, kiedy szło się uliczkami przedmieścia, wszystkie okna kryły zimowe firanki - fantazyjne lodowe wzory, każdy inny, każdy ze szklistymi, okrągłymi dziurami. Dziury robiły oddechem dzieci, zwłaszcza te, których nie wypuszczano z domu, zyskując malutkie okienka, przez które można było zobaczyć kawałeczek świata - oszronione drzewa, parującego konia z łbem melancholijne i beznadziejnie zanurzonym w worku, do którego skąpy wieśniak wsypał więcej sieczki niż owsa, gromady bezczelnych, wrzaskliwych wróbli, zakutanych po uszy przechodniów...
Gwoli lepszej izolacji okna oblepiano dookoła paskami papieru, przykrywając nimi każdą szparę. Papier musiał wystarczyć, nie było specjalnych uszczelek z pianki ani metalowych taśm. Przyklejało się go prastarym, najprostszym klajstrem - z mąki i wody.
Skomentuj artykuł