Pojawienie się córki to nowe lekcje. Codziennie!
Spieszyłam się i poprosiłam M., żeby zrobił mi śniadanie. Skończyło się na tym, że susząc włosy, robiłam je sama. Mogłam strzelić focha i wyjść trzaskając drzwiami...
Pojawienie się w moim życiu Małej to nowe lekcje każdego dnia. Nie tylko cierpliwości, radzenia sobie z bezradnością, ale i docenienia każdej małej chwili z całą skrytą w niej wolnością. Bo zawsze mam wybór.
Mam wybór - kwadrans samotności
Najprostsza rzecz na świecie - wyjście do sklepu osiedlowego po kilka drobnych sprawunków. Pierwszy raz od dziewięciu miesięcy sama, bez dziecka w brzuchu, na brzuchu w chuście czy w wózku. To był kwadrans, którego się nie zapomina. Szłam wdychając soczyście pachnący dziki bez i jaśmin, rozglądałam się jakbym była tu po raz pierwszy, a w sercu miałam ten sam dreszczyk, który pamiętam z wagarów licealnych. SAMA!
Podczas tych piętnastu minut, które dostałam w prezencie, dotarło do mnie z całą mocą, że wolna jestem wtedy, gdy mogę z tej wolności całkiem dobrowolnie zrezygnować. Na przykład dla kogoś, kogo kocham, a kto teraz mnie potrzebuje do zaspokojenia swoich podstawowych potrzeb. Tylko z miłości mogę nie odczuwać wtedy zniewolenia, a po prostu coraz więcej dawać.
Mam wybór - nie robię
Kiedyś znajomy stwierdził, że mam w sobie taki nieustający motorek, i że nienaturalnym stanem jest dla mnie odpoczywanie. Coś w tym jest - odnajduję się w działaniu, ciągłym zdobywaniu, robieniu, organizowaniu, zmienianiu… Dlatego ta lekcja nie jest dla mnie prosta. Ona uczy, że czasem trzeba odpuścić.
Dla higieny ciała i ducha usiąść, położyć się, zasnąć gdy tego potrzebuję, nie myć naczyń, nie odpisywać na maile, nie dzwonić, nie planować, ale najzwyczajniej robić nic. W tym szczególnym czasie, w jakim jestem teraz, "mam wybór"oznacza, że teraz piszę zamiast zająć się pełnym zlewem. Bo bardziej potrzebuję tego pierwszego, żeby móc z uśmiechem zrobić to drugie.
Mam wybór - przebaczam
Pamiętam taki poranek, gdy bardzo spieszyłam się na szkolenie i zależało mi, żeby się nie spóźnić. Poprosiłam M. jeszcze poprzedniego dnia, żeby zrobił mi śniadanie, gdy będę pod prysznicem. Złożył solenną obietnicę, która jednak straciła moc w obliczu porannej senności. Skończyło się na tym, że susząc włosy sama robiłam śniadanie, zjadłam je jednak zrezygnowana, bo właśnie uciekał mi autobus. M. to zobaczył, skruszył się, zrozumiał.
Przeprosił i rzeczywiście było mu głupio. Miałam wybór: obrazić się, strzelić focha i wyjść trzaskając drzwiami, żeby jeszcze dobitniej uświadomić mu, że się zawiodłam. Jednak w naszym domu nie ma miejsca na fochy, więc wybrałam drugą opcję: przebaczyłam. Od razu i bez zbędnych kajań czy "a nie mówiłam". Przecież liczy się relacja, a to jest jedna z małych cegiełek, które ją budują.
Wpis pierwotnie ukazał się na blogu Chce mi się
Skomentuj artykuł