Dzióbek kaczuszki i kopyta konia, czyli kiedy księża zaczną farbować włosy
Nie, wcale nie chodzi o to, kiedy księża zaczną farbować włosy na czarno, bo to już robią od dawna. Nie radzą sobie z upływem czasu i samych siebie oszukują, że starzenie ich nie dotyczy. Chodzi mi raczej o to, kiedy zaczną sobie farbować czupryny na czerwono, zielono, albo – Boże uchroń! – na tęczowo! I nie będzie to, jak w Starym Testamencie, znak przymierza Boga z ludźmi, ale zwykłe hołdowanie modzie.
Parę miesięcy temu w jednej z polskich diecezji opublikowano list skierowany do księży, w którym przypomniano znaczenie tzw. stroju duchownego. Instrukcja wzbudziła nie tylko kontrowersje, ale i sprowokowała sporo złośliwych uwag, a to dlatego, że była nieco dziwaczna i jakby żywcem skopiowana z dawnych czasów. Stało się tak za przyczyną patetycznego języka, który został użyty do podkreślenia roli sutanny – języka, który pasowałby bardziej do opisu cudu eucharystycznego. Media wyśmiały ten tekst, ale okazało się, że nie powstał on bez powodu, a właściwie powód był dość poważny, bo w ten – może nieco niefortunny sposób – kuria postanowiła zwrócić uwagę księżom, że w pewnych sytuacja wypada ubrać się lepiej oraz… zadbać o higienę. Oczywiście boleć może fakt, że niektórzy księża wyglądają na zaniedbanych, ale jest też druga strona medalu, równie kontrowersyjna: niektórzy wprost przeciwnie, wyglądają jak z „żurnala mód”.
Połatana, uboga sutanna
Tak się utarło w powszechnej świadomości, że: ksiądz powinien zawsze się modlić, zakonnica powinna robić wszystko za darmo, kleryk powinien być „skromny i ładny”, no i oczywiście najlepiej by było, gdyby wszyscy chodzili w połatanych sutannach i habitach. Niektórzy chcieliby, żeby duchownych w ogóle nie było, albo jeśli już muszą istnieć, to żeby nie wyściubiali nosa poza zakrystie. Tę dziwaczną „listę żądań” można by jeszcze kontynuować, ale na tym poprzestańmy. Jednak to właśnie do takiej roli często spycha nas świat. Być może są jeszcze tacy księża i siostry, którzy spełniają te kryteria, ale prawda jest też taka, że prawdziwą historię Kościoła kształtowali przede wszystkim ci, którzy byli dobrze wykształceni, pomysłowi i „ogarnięci”, którzy do życia podchodzili z pasją i na swój sposób potrafili zapracować na sukces.
Pułapki i niebezpieczeństwa sukcesu
W Kościele sukces mierzy się – albo przynajmniej powinno się mierzyć – nieco innymi kategoriami niż w życiu świeckim. Najlepszym przykładem jest tu św. Wojciech, główny patron Polski. Człowiekiem sukcesu nie był. W życiu ponosił porażkę za porażką. Nawet jego ostatnia misyjna wyprawa na Pomorze, choć podyktowana naprawdę wielkimi pragnieniami, zakończyła się porażką – on sam został zabity, a jego towarzysze rozproszeni. A jednak to właśnie jego śmierć stała się punktem zwrotnym i początkiem chrześcijaństwa na tych ziemiach. Wprawdzie kolejna wyprawa „ewangelizacyjna” nie była już tak pacyfistyczna, bo przeorała Pomorze „ostrzem miecza”, ale gdyby nie ofiara Wojciecha, to kto wie, jak potoczyłaby się historia… O Wojciechu wszyscy pamiętają, bo mimo „porażek” zawsze był wierny Ewangelii, a to w Kościele powinno liczyć się najbardziej.
I rzeczywiście tak jest, bo przecież szacunku wśród wiernych nie są w stanie zaskarbić sobie ci duchowni i biskupi, którzy mimo iż często się wypowiadają, w rzeczywistości nie głoszą Ewangelii, ale jakąś inną naukę, nierzadko wprowadzając tym wiernych w błąd. Także księża–celebryci, choć każdy ma spore stadko „fanów” i „followersów”, gdy bardziej niż o Ewangelię zaczynają dbać o siebie, dość szybko i raczej marnie kończą swą karierę.
Kościelna moda na sukces
Ubierając się w „powłóczyste szaty”, czyli sutanny, czasami obszyte kolorowymi lamówkami, zwykle zapominamy, że były one strojem wzorowanym na ówczesnych modach, które od stylu świeckiego odróżniały się tym, że były ubraniami prostymi i skromnymi. I to właśnie prostota i skromność niosły słynny komponent „świadectwa” wobec innych, a nie sam krój ubrania, bo ten raczej wtapiał duchownych w tłum, niż go od niego odróżniał. W sumie tak było zawsze: z jednej strony od pewnych wzorców mody nie da się uciec – w każdym miejscu obowiązuje nas jakiś dress code, który wyznacza pewne kanony i wymogi, z drugiej strony jest coś, co powinno być granicą nieprzekraczalną.
Kiedyś miałem okazję uczestniczyć w pogrzebie, który prowadził młody wikary z lokalnej parafii. Muszę przyznać, że robił to całkiem sprawnie i z wyczuciem: powiedział spokojne, podnoszące na duchu kazanie, nie spieszył się, bardzo dobrze dostosował się do powagi chwili. Mimo wszystko raziły mnie jego tatuaże, drogie sportowe buty, które nie bardzo pasowały do ornatu, i fryzura: na wygolonej czaszce pozostało mu coś, co w staropolskim języku określono by jako „kutasik”. Wyglądał oryginalnie, ale… dziwacznie, i to głównie dlatego, że był żywym przykładem księdza, który stał się niewolnikiem mody.
Czy wszyscy mamy wyglądać tak samo?
Kanony mody są nieubłagane. Ci, którzy mają na nią wpływ, mają też ogromną władzę: ogłaszają, jakie kolory powinno się nosić w kolejnym sezonie, jaki krój spodni obowiązuje, a nawet jak należy wiązać szalik. Kto tego nie robi, jest „niemodny”, a co za tym idzie, estetycznie marginalizowany. Wielu zrobi więc wszystko, aby nie odróżniać się od innych, choć wcale nie dodaje im to ani powagi, ani ich nie „upiększa”. Co jednak najsmutniejsze, to fakt, że wszystko to robi się niby po to, żeby podkreślić własną indywidualność, choć w rzeczywistości wszystko to ją niszczy. Dziś „modne” modelki niczym się od siebie nie różnią – są blade jak pomidory w supermarkecie, księża noszą brody a là Neandertalczyk, nawet zbuntowane nastolatki wyglądają identycznie – czasami tylko dla podrasowania walorów estetycznych „robią sobie usta na kaczuszkę” i ubierają buty na koturnie, które przypominają kopyta konia. Kiedy patrzę na nie w autobusie, to ze zgrozą myślę o tym, że zniewoleni przez modę księża wkrótce pewnie zaczną ubierać się tak samo…
Skomentuj artykuł