Ks. Wojciech Węgrzyniak: Kapłańskie kryzysy nie są po to, żeby prasnąć wszystkim i odejść [WYWIAD]

Ks. Wojciech Węgrzyniak. Fot. Archiwum własne

Może tak być, że jako ksiądz uznam, że moje życie polega na skupieniu się na modlitwie, na bliskości z Bogiem, na poznawaniu teologii, a wyborów życiowych dokona za mnie system. A to nie jest tak. Po święceniach w życiu trzeba dokonać wielu konkretnych wyborów - mówi ks. Wojciech Węgrzyniak w rozmowie z Martą Łysek.

Marta Łysek: W swoim liście do księży diecezjalnych, napisanym po odejściu pięciu kapłanów, abp Gądecki zacytował obszerny fragment tekstu o kapłaństwie pisanego przez Księdza osiem lat temu. Jakie to uczucie, gdy akurat taki tekst cytuje arcybiskup?

Ks. Wojciech Węgrzyniak: - Sympatyczne (śmiech). Cieszę się, że ktoś to czyta, w końcu człowiek pisze po to, żeby ludzie czytali. A jak czytają ważni ludzie, to jest się z czego cieszyć.

DEON.PL POLECA

Arcybiskup zacytował analizę, ale nie wspominał już nic o wnioskach, w których było sporo konkretnych propozycji…

- To akurat jest normalne: jeśli mamy jakąś rzeczywistość i analizę sytuacji, to jest trochę jak w medycynie. Jeden lekarz zaleci taką kurację, drugi inną, nikt nie ma patentu na wyłączność. Ksiądz arcybiskup z racji pełnionej funkcji ma swoje doświadczenie, swoją mądrość i dużo szersze spojrzenie na Kościół niż ja, więc może mieć inne wnioski.

Myśli Ksiądz, że da się wprowadzić takie zmiany w formacji seminaryjnej i stałej formacji kapłańskiej, żeby na czas zadbać o księży, którzy ewidentnie, zwłaszcza w niektórych miejscach, bardzo tego potrzebują?

- Po tych siedmiu czy ośmiu latach od napisania tekstu troszkę stopniały we mnie nadzieje na to, że pewne rzeczy da się zmienić. Owszem, trochę zmian bym wprowadził, ale nie mamy takiej diecezji, żebyśmy mogli powiedzieć: tu seminarium zmieniono i przez to księża są lepsi, nie odchodzą, są mniejszymi grzesznikami. Zmieniać można zawsze, ale trzeba też mieć bardzo realistyczne podejście do życia i pamiętać, że żyjemy w takim świecie, w którym ludzie naprawdę dokonują wyborów. A co za tym idzie – coraz mniej chcą się wiązać na zawsze. To się dzieje w małżeństwie, w kapłaństwie, w innych decyzjach też, choćby dotyczących wyborów politycznych.

Trudno się spodziewać, że kapłaństwo będzie taką płaszczyzną, na której nikogo nie będą dotykać problemy. To tak, jakbyśmy zakładali, że księża nigdy nie będą chorować albo nie będą smutni, bo są księżmi. No nie! Trzeba myśleć o zmianach, ale też trzeba być realistą i mieć świadomość, że nawet jak w formacji zmienimy i świetnie poukładamy wszystko, do tego będziemy mieć mistrza jak Jezus i takich super dwunastu apostołów, to dalej może się zdarzyć taka sytuacja jak z Judaszem, która jest absolutnie zaskakująca, ale jednak jest. Bo jesteśmy ludźmi.

A gdybyśmy mieli zrobić jeden mały krok, jaki byłby pierwszy?

- Jeden pierwszy, najlepszy mały krok? Trzeba by było szczerze porozmawiać z księżmi - starszymi, młodszymi, klerykami, żebyśmy o problemach nie dowiadywali się z mediów. Tak samo trzeba by porozmawiać szczerze ze świeckimi. Po to, żeby zobaczyć, jakie rzeczy się powtarzają, co jest dzisiaj najpilniejsze do zrobienia. Kiedy będziemy mieli ustalony taki szczery stan, dobrą diagnozę – to można zacząć coś zmieniać. Teraz to jest bardziej tak, że temu się wydaje, tamtemu się wydaje, ten ma częściowy obraz… Dlatego to bym zrobił na początku: spokojnie pogadał w diecezji ze wszystkimi księżmi, a potem ze świeckimi o tym, jakich księży nam trzeba, jakie są problemy, co można by zmienić.

Druga sprawa to jest to, o czym pisałem już te osiem lat temu: że dojrzewa się zawsze, kiedy się jest wolnym i odpowiedzialnym. Zawsze tak było, że człowiek dojrzewa, gdy ma zadania, może popełniać błędy, mylić się i ponosić za to konsekwencje. Tymczasem seminarium jest strukturą, która nie daje dużo możliwości podejmowania decyzji, bo większość decyzji jest za nas podjętych. To może uśpić człowieka. I może tak być, że jako ksiądz uznam, że moje życie polega na skupieniu się na modlitwie, na bliskości z Bogiem, na poznawaniu teologii, a wyborów życiowych dokona za mnie system. A to nie jest tak. Potem, po święceniach w życiu trzeba dokonać wielu konkretnych wyborów i to właśnie można by przejrzeć jako punkt drugi.

Wracając do pierwszego kroku: czy to się trochę nie wydarzyło w spotkaniach synodalnych? Te szczere rozmowy?

- Wątpię. W jakich spotkaniach synodalnych?

Czytałam ich efekty - wszystkie syntezy diecezjalne, dużo tam jest o księżach…

- Ale jak były robione syntezy w parafiach? Jaki był sposób rozmawiania w parafiach? Ile tych ludzi w ogóle rozmawiało? Nie chcę powiedzieć, że synod jest jakimś jednym wielkim, fikcyjnym obrazem rzeczywistości - ale nie jest tak, że tam, gdzie mamy w parafii dwanaście tysięcy ludzi, chociaż jedna trzecia się wypowiadała. To były grupki, dziesięć, piętnaście osób, ludzie, którzy zawsze chodzą do kościoła. W spotkaniach synodalnych wypowiadało się może 2-3 procent wiernych Kościoła maksymalnie. Dlatego jest pytanie, czy ten obraz jest realistyczny. Ale mogę się mylić, a pani może mieć rację, bo sondaże robi się na dużo mniejszej grupie, a im zasadniczo wierzymy.

Ja akurat się cieszę, że ksiądz tak stawia sprawę, bo mam podobne wrażenie: mamy bardzo dużo danych, ale gdy świeccy dostali głos, zaczęli przede wszystkim narzekać i to narzekać na księży. Pytanie, na ile można z tego wnioskować na temat realnego stanu kapłaństwa…

- Mamy tutaj niestety takie niedojrzałe podejście i ze strony księży, i ze strony świeckich. Takie życzeniowo-roszczeniowe marzenia. My, księża, pewnie byśmy sobie życzyli, żeby ludzie po prostu chodzili do kościoła, modlili się i nie robili problemów, tylko wprowadzali Ewangelię w życie, bo przez to, że nie wprowadzają, te problemy są. Świeccy oczywiście powiedzą, że nie chcą chodzić do kościoła i nie chcą słuchać, bo księża mówią kiepskie kazania i nie prowadzą się jak trzeba, a gdyby księża bardziej przekonywali, to świeccy może by bardziej uwierzyli w Boga.

Często nie przekonują, bo choć wyszli pełni energii z seminarium, szybko wypalił się w nich pierwszy zapał, doświadczyli kryzysu… Jak to zrobić, by po kilku latach nie stracić tej mocy przekonywania?

- Wrócić do Chrystusa. Wydaje mi się, że robimy ten sam błąd, co w małżeństwie: małżeństwo się czasem tak zajmie różnymi innymi rzeczami, dziećmi, pracą, budową domu, że zapomina o tym, że podstawą w małżeństwie jest miłość męża i żony. W kapłaństwie podstawą jest więź z Chrystusem, miłość do Chrystusa. Jeśli Chrystus nie będzie dla nas największą wartością i miłością, jeśli nie będziemy przekonani, że tylko w Nim jest zbawienie, że naprawdę warto żyć tak, jak On mówi, to nikt nam nie uwierzy. Pod tym względem my, księża, mamy wyjątkową misję.

Czy nie należałoby tu czegoś systemowo zmienić, na przykład każdemu księdzu zaplanować odgórnie dwie godziny dziennie na modlitwę? Czy może to kwestia osobistej dojrzałości i ogarnięcia? Patrzę na księży, którzy są obłożeni nadmiarem obowiązków i pierwsza wypada im z kalendarza modlitwa. Do tego mam wrażenie, że jest na to ciche parafialno-systemowe przyzwolenie, zwłaszcza jeśli chodzi o wikarych. Proboszcz mówi: tu jest twoja lista zadań, masz je wykonać, a czy i kiedy sobie znajdziesz czas na modlitwę, to już twoja sprawa.

- Nie zgodzę się z tym, że to system ilością obowiązków zabiera nam czas na kontakt z Bogiem, bo zawsze jest tak, że nawet jak ktoś ma naprawdę dużo roboty, to może zadbać o relację z najbliższymi. To zawsze jest moja, osobista decyzja, na co przeznaczę swój wolny czas. Ale faktycznie, jeśli system mnie dociśnie i roboty jest za dużo, to może się okazać, że jest ciężko. Natomiast nie da się jednoznacznie powiedzieć, że od kapłaństwa odchodzą księża, którzy byli przepracowani. Bo bardzo często odchodzą ci, co byli niedopracowani. Nie ma takiej prostej zależności, że odszedł, bo za dużo pracował.

Co do modlitwy - kiedyś się śmiałem, że gdybym był proboszczem, każdemu księdzu w parafii wpisałbym w obowiązki codzienną godzinną adorację, na której ksiądz ma tylko siedzieć i się modlić, i za to normalnie miałby płacone tak jak za godziny w szkole. Bo jeśli płacimy za osiemnaście godzin w szkole i uważamy, że ma to sens, to jakby tak płacić chociaż za sześć godzin adoracji w tygodniu…

Ta koncepcja mogłaby wzbudzić spore oburzenie, ale jest w niej przekorny sens (śmiech).

- Na pewno trzeba się zastanowić, czy jest sens robienia etatu w szkole, skoro drugi etat mamy na parafii, czy jest sens pozwalania sobie na robienie różnych innych rzeczy. To jest tak, jak w rodzinie: nieraz uciekamy od kontaktu z kimś bliskim i idziemy w rzeczy, które nas fascynują, czy które prędzej dają radość. Pod tym względem można sporo zrobić.

Czy każdy ksiądz musi przejść kryzys powołania?

- Są księża, którzy przez całe życie nie przeżywali kryzysu. Ale to zależy od różnych czynników: ktoś trafi na taką, a nie inną parafię czy placówkę, wejdzie w taką, a nie inną relację. Nie generalizowałbym. Na niektórych kryzysy będą przychodziły z mocniejszym uderzeniem i będą częściej wracały, na innych będą przychodzić rzadziej. To jest trochę jak z chorobami: jednego trafi częściej, drugiego rzadziej, jeden będzie miał mniejszą chorobę, drugi większą i trzeba się z tym zmierzyć. Choroba nie jest po to, żeby umrzeć, choć zdarzają się śmiertelne. Kryzysy też nie są po to, żeby prasnąć tym wszystkim i odejść, tylko żeby - na ile się da - przemyśleć to i przepracować. Po kryzysie można wyjść o wiele mocniejszym, z większym dystansem, łatwiej też potem pomagać ludziom, którzy mają podobne problemy w życiu.

Co wspólnota może robić dla księdza, żeby mu w jego kapłaństwie było lepiej? Księża mają do tego zazwyczaj dwa podejścia: albo niczego nie potrzebują od wspólnoty i wręcz narzekają, kiedy parafianie się o nich troszczą, albo życzą sobie, by parafianie ich we wszystkim wyręczali, a ksiądz na koniec przyjdzie i sprawdzi, czy jest dobrze pozamykane.

- Ja tę niechęć do troski mogę zrozumieć, bo jak w zeszłym roku zepsułem sobie nogę, to przez pierwsze dwa dni bolała mnie nie tyle noga, tylko głowa od telefonów i tłumaczenia każdemu, co się właściwie stało. Ale tak serio to jest tak, jak w każdej rodzinie: muszą być zachowane proporcje. Ideał byłby taki, żeby się ksiądz zajmował przede wszystkim rzeczami kapłańskimi: modlitwą, rozważaniem Słowa Bożego, mszą świętą, namaszczeniem chorych, spowiedzią, rozmowami duchowymi, bo naprawdę ludzie odchodzą od Boga, tracą wiarę i potrzebują rozmów; jesteśmy w tym niezastąpieni.

Jest za to wiele rzeczy, w których można księdza zastąpić.

- Tak, na przykład organizacja wyjazdów czy funkcjonowania parafii. Tam rada parafialna i w ogóle wspólnota może bardzo pomóc. Jestem pod wrażeniem jednej takiej parafii w diecezji Nottingham, w której kilkadziesiąt osób miało swoje funkcje: ktoś pisał modlitwę wiernych, ktoś podlewał kwiatki, ktoś zbierał pieniądze, ktoś zanosił je do banku, ktoś zajmował się gazetką parafialną i takich pozakapłańskich rzeczy ksiądz po prostu mało robił. Był z nimi – bo to jest ważna rzecz, być. Wtedy nie masz poczucia obciążenia, tylko poczucie, że jesteś dla nich księdzem. Oczywiście niebezpieczeństwo jest takie, że jak się komuś nie chce być księdzem albo ludzie nie potrzebują towarzyszenia księdza, to można mieć poczucie: ale co ja właściwie robię?

W Polsce takie zorganizowanie parafii w niewielu miejscach by przeszło…

- Ale w Polsce, przez to, że księża robią bardzo dużo różnych rzeczy, na przykład budowlanych, to realizują też siebie i swoje charyzmaty. Na przykład ja jestem wykładowcą, a wcale nie musiałbym być. Ale to, że jest też taka część życia, że robisz coś, co lubisz - to pomaga potem w realizacji całego powołania kapłańskiego. To by trzeba rozeznawać w konkretnej wspólnocie: co wspólnota może dać, co ksiądz może dać, jak to poukładać. I my mamy w Polsce taki problem - bardzo mało jest parafii, które będą dobrze działały, kiedy księża w nich kiepsko pracują. Ciągle jest taki model, że ciężko o świeckich moderatorów, animatorów czy nawet rekolekcje z samymi świeckimi. Jeśli jest ksiądz i wspaniale pracuje, to są owoce, a jak pracuje źle, to jest kiepsko.

I czemu tak jest?

- Bo ciągle opieramy wszystko na księdzu. Ostatnio pytam znajomych: czemu nie zrobicie wakacyjnego wyjazdu dla dzieci? Umiecie śpiewać, grać, moglibyście być animatorami, zrobić wyjazd dla waszych i znajomych dzieci, pojechać na dwa tygodnie na wakacje. A oni: ale proszę księdza, to co, my na swoim urlopie pojedziemy? A ksiądz na swoim jedzie. I to tak jest. A to jest najprostsza rzecz. Jest też taka jakaś dodatkowa wiara w księdza. Jak jest katecheta, teolog świecki, który ma takie samo wykształcenie jak ksiądz, to ludzie ufają mu mniej. Bo ksiądz to ksiądz. Jakby z łaską święceń przychodził jakiś szczególny charyzmat. A przecież w każdej parafii jest tylu fantastycznych rodziców, że mogliby pojechać z dziećmi nawet na tygodniowy obóz, zorganizować zabawy, edukację, katechezę. Do tego nie jest potrzebny ksiądz. Ale gdzie znaleźć taką parafię, że ludzie się tak troszczą o młodzież, o dzieci, gdy nie ma księdza? Jest jakaś niemoc, nieprzygotowanie, brak otwartości ze strony świeckich. Ale wierzę, że to jeszcze kiedyś nadejdzie. Że kiedyś będziemy mniej uzależniać Ewangelię od księży, a więcej stawiać na samą Ewangelię.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ks. Wojciech Węgrzyniak: Kapłańskie kryzysy nie są po to, żeby prasnąć wszystkim i odejść [WYWIAD]
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.