Abp Gądecki o tym, że Kościół nie podejmie się roli mediatora. "To nonsens"
- Pomysł by Kościół podjął się obecnie roli mediatora to nonsens, bo taka propozycja powinna wyjść najpierw od polityków wszystkich partii - stwierdził w rozmowie z KAI abp Stanisław Gądecki.
Zdaniem przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski trzeba realizować dobro wspólne w zupełnie inny sposób, tak z jednej, jak i z drugiej strony.
Publikujemy treść rozmowy z abp. Stanisławem Gądeckim, metropolitą poznańskim, przewodniczącym Konferencji Episkopatu PolskiTomasz Królak (KAI):
Księże Arcybiskupie, po zabójstwie prezydenta Adamowicza, sytuacja w Polsce jest napięta, pełna niepokoju. Co przewodniczący Episkopatu myśli o tym, co się stało?
Abp Stanisław Gądecki: - Sytuacja jest istotnie napięta. Dlatego trzeba też ważyć słowa, które się w takim momencie wypowiada. Z jednej strony trzeba koniecznie wyrazić żal, przede wszystkim wobec rodziny Zmarłego, ale także wobec gdańszczan, a zwłaszcza współpracowników zamordowanego Prezydenta. Morderstwo na tym szczeblu jest w Polsce precedensem. Innych ludzi "na świeczniku" może stąd ogarnąć uzasadniony niepokój. Wiemy, że na świecie zdarzały się już nieraz podobne akty przemocy, których ofiarami - czasami śmiertelnymi - padali samorządowcy i politycy. Jest to zjawisko, które, niestety, z natury zagraża zaangażowaniu politycznemu, które zazwyczaj lubi wskrzeszać w ludziach silne emocje. Zdarza się, że ma to swoje oddziaływanie na osoby, które - bądź to najęte, bądź z własnej inicjatywy - czynią komuś zło, ponieważ jest ważną figurą publiczną. Myślę też, że żaden, nawet najdoskonalszy system ochrony nie jest w stanie obronić człowieka na stanowisku przed atakami.
Przypomnijmy sobie próbę zamordowania papieża Jana Pawła II czy atak na brata Rogera z Taizé, który został śmiertelnie kilkakrotnie ugodzony nożem przez chorą psychicznie osobę. Przy częstych wystąpieniach publicznych można ograniczyć niebezpieczeństwo ataku, ale nie można go całkowicie wyeliminować, chyba że przy każdym człowieku sprawującym publiczny urząd postawimy kilku ochroniarzy.
W sumie, wydaje się, że niewielu jest takich ludzi, którzy w sposób zupełnie świadomy i dobrowolny pragną czynić zło, krzywdzić innych ludzi i samych siebie, łamać normy moralne czy lekceważyć własne sumienie. Mimo to byli, są i będą tacy ludzie i takie środowiska, które promują złe, a w konsekwencji destrukcyjne sposoby postępowania. Myśląc o tym, co się stało, chciałbym zwrócić uwagę na to, czym kończy się często lekceważenie formacji chrześcijańskiej. Agresor nie zna, albo nie traktuje poważnie historii Kaina i Abla (Rdz 4,8-12), w której jeden człowiek objawia swoją nienawiść wobec drugiego; staje się jego nieprzyjacielem. "Cóżeś uczynił? - mówi Pan Bóg. Krew brata twego głośno woła ku Mnie... Bądź więc teraz przeklęty na tej roli, która rozwarła swą paszczę, aby wchłonąć krew brata twego, przelaną przez ciebie" (Rdz 4,10-11).
Morderca lekceważy piąte przykazanie Dekalogu, które zakazuje - pod grzechem ciężkim - zabójstwa bezpośredniego i zamierzonego. Zabójca i ci, którzy dobrowolnie współdziałają w zabójstwie, popełniają grzech, który woła o pomstę do nieba (Rdz 4,10). Piąte przykazanie zakazuje nawet podejmowania jakichkolwiek działań z intencją spowodowania pośrednio śmierci drugiej osoby. Kara za ten czyn jest straszna. "Zabójca nie nosi w sobie życia wiecznego" - uczy św. Jan w swoim Pierwszym Liście. Kto więc - przy pełnej świadomości - podejmuje się takiej zbrodni, niezależnie od tego, czy jego ofiarą jest prezydent czy bezdomny człowiek pod mostem, sam siebie - jeśli się nie nawróci - pozbawia życia przyszłego, które trwa wiecznie. Nie ma cięższej kary dla człowieka. I to należy podkreślić w pierwszym rzędzie.
Co robić, by do takich ataków nie dochodziło, a przynajmniej ograniczyć możliwość podejmowanych prób?
- Odpowiedź Kościoła brzmi: nawracać się, wracać do Ewangelii i zauważać to, czego Pan Jezus uczy cały czas swoich naśladowców, to znaczy pełnego miłości odnoszenia się do wrogów. To jest istota sprawy. Wszystko inne jest tylko pochodną. Najważniejsze jest Jezusowe przykazanie "miłujcie waszych nieprzyjaciół" (Mt 5,44). Nienawiść jest nie do pogodzenia z przesłaniem chrześcijańskim, z faktem bycia chrześcijaninem. Nie można godzić się z tym, by w narodzie chrześcijańskim niektórzy ludzie lekceważyli nakaz samego Chrystusa. Nawet jeśli zostałeś skrzywdzony, nie zwyciężaj zła złem, ale "zło dobrem zwyciężaj" (Rz 12,21).
Wszystko inne jest tylko konsekwencją takiej postawy. Jest z nią nie do pogodzenia język pełen zawiści, zazdrości, niechęci a nawet nienawiści do drugiego człowieka. Nie chodzi tu jednak o eliminację tzw. "mowy nienawiści", która jest pojęciem ideologicznym lewicy, służącym do zamknięcia ust przeciwnikom politycznym. Ci, który nawołują do walki z "mową nienawiści", często sami stosują ją chętnie wobec swoich oponentów.
Sygnałem ostrzegawczym w tym względzie jest sytuacja, w której chrześcijanie stopniowo rezygnują z języka Ewangelii, a coraz częściej zaczynają posługiwać się ideologiczną, "poprawną" politycznie nowomową ateistów i liberałów.
Chętnie podkreślają wtedy, że chrześcijaństwo to religia miłości i miłosierdzia, że Kościół jest dla grzeszników, że nie wolno nikogo oceniać ani potępiać. Zapominają natomiast o tym, że Jezus wzywa wszystkich grzeszników do nawrócenia, a swoim wyznawcom wręcz nakazuje iść i upomnieć każdego z błądzących braci czy sióstr. Chrześcijanie, którzy poddają się ideologicznym manipulacjom, miłość do człowieka zastępują akceptacją, a prawdę o jego postępowaniu zastępują sloganem o tym, że należy być tolerancyjnym.
Konieczne jest zatem uczenie się języka Ewangelii, jedynego zdolnego wyrazić pełen szacunek dla drugiego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia, wykształcenia, pozycji , kultury i wiary.
Czy Episkopat zabierze głos odnoszący się do napiętej sytuacji w naszym kraju?
- Od dawna jest przygotowywany w tej materii list społeczny. Na razie jest on w fazie konsultacji. Gdyby to ode mnie zależało, nie wydawałbym takiego listu w obecnej sytuacji, pełnej napięcia, żalu i rozgoryczenia i niegodnych prób wykorzystania tej śmierci dla celów politycznych. Potrzebna jest spokojna atmosfera, umożliwiająca spokojny i wyważony obiór takiego tekstu. Chcemy uniknąć też stawania po czyjeś stronie, nawet w zawoalowanej formie.
Kilkanaście godzin po ataku nożownika oceniał Ksiądz Arcybiskup, że "kto inspiruje do wzajemnej walki, koniec końców przywołuje burzę". Czy zatem uważa Ksiądz, że na sprawcę, który był chory psychicznie, mogła też oddziaływać fatalna atmosfera życia politycznego?
- Na ile coś prawdziwego można wnioskować w oparciu o doniesienia medialne, to morderca mścił się za rzekome doznane krzywdy. Gdybyśmy jednak za krzywdę mieli uznać to, że złoczyńca zostaje ukarany za swoje zbrodnie i zamknięty do więzienia, byłoby to zaprzeczeniem sensowności istnienia samego prawa. Czy to, co się stało w Gdańsku, jest wynikiem atmosfery politycznego sporu? Z pewnością atmosfera polityczna działa silnie na bezkrytycznych ludzi. Ale w tej chwili nie chodzi o diagnozowanie tego, czy i na ile atmosfera polityczna odegrała tu jakąś istotną rolę. Ważniejsza jest konieczność zmiany atmosfery.
Ten proces trzeba zacząć od uderzenia się we własne piersi i przyznania się do winy, co powinno prowadzić do wyznania grzechów i zadośćuczynienia. Chodzi więc w sumie o realizowanie dobra wspólnego w zupełnie inny sposób, tak z jednej, jak i z drugiej strony.
W liście Episkopatu z 2017 r. pt. "Chrześcijański kształt patriotyzmu" pada wyraźny apel o zmianę języka, co dopiero dziś stanęło w centrum społecznej refleksji. Biskupi postulowali "refleksję nad językiem" gdyż "miarą chrześcijańskiej i patriotycznej wrażliwości staje się wyrażanie własnych opinii z szacunkiem dla - także inaczej myślących - współobywateli (...)". Z jednej strony pojawiają się apele o to, "aby Kościół coś powiedział" a jednocześnie zupełnie nie słucha się tego, co Kościół ma do powiedzenia, bo przecież te słowa nie wywołały wtedy praktycznie żadnej refleksji i nie przyniosły skutku.
- Czasami politykom się zdaje, że to, co mówi Kościół jest tak ogólne, że aż całkiem nieistotne. Dlatego lekceważą głos Kościoła, jeśli nie dmie w ich tubę. Inni domagają się, by Kościół przyjął teraz rolę mediatora, aby zebrał wszystkie stronu sporu i usiłował je nakłonić do zmiany stanowiska.
Uważam to za nonsens, bo taka propozycja powinna wyjść najpierw ze strony wszystkich partii. Dziś jednak te partie są tak skupione na sobie, że gdyby zmieniły swoją taktykę, straciłyby grunt pod nogami.
Muszą grać to samo.
- Nie są w stanie zmieniać swojej muzyki. Próby mediacji już bywały, na przykład abp Głódź próbował niegdyś godzić różne frakcje, ale z tego nic nie wyszło. Jakakolwiek mediacja mogłaby być skuteczna tylko i wyłącznie wówczas, gdyby inicjatywa wyszła od samych zainteresowanych, którym zależy na pokoju ojczyzny. Jeśli na tym zależy mnie, jako przewodniczącemu Episkopatu, to jeszcze za mało.
A jeśli politykom nie zależy, to wystawia im to chyba słabe świadectwo?
- Jestem daleki od potępiania polityków, bo polityka to najpiękniejsza służba, jaką człowiek może oddać ojczyźnie. Każdy w swoim sumieniu powinien osądzić, co robi.
Mieliśmy w przeszłości kilka takich momentów, np. po katastrofie smoleńskiej czy, zwłaszcza, po śmierci Jana Pawła II, gdy obiecywaliśmy sobie, że to nas zjednoczy, że nie może być tak, jak dotąd. Obecna atmosfera wzbudziła podobne nadzieje.
- Hasła, w stylu "nigdy więcej" są komiczne. One starają się zaklinać rzeczywistość, ale nic nie wnoszą; są samouspokojeniem dla ich autorów.
Ale czy to jest nasza, polska cecha?
- Nie, podobnie jest wszędzie na świecie.
Czy jednak jako przewodniczący Episkopatu zachowuje Ksiądz Arcybiskup nadzieję, że będziemy żyć teraz w bardziej pokojowej Polsce?
- Nadzieję trzeba zachowywać zawsze, nadzieja umiera ostatnia. Trzeba przypominać historie polskiej niezgody. Wskazywać na jej konsekwencje i poruszać sumienia. O tym właśnie mówiłem w Świątyni Opatrzności podczas Mszy z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości.
Skomentuj artykuł